Reklama

Paulo Sousa w reprezentacji Polski, czyli od niespodzianki do niespodzianki

redakcja

Autor:redakcja

30 grudnia 2021, 11:08 • 17 min czytania 20 komentarzy

Klamka zapadła. Paulo Sousa i PZPN to już nie jest związek, to są dwie osobne historie. Portugalczykowi podziękowano (chociaż jest to raczej spore nadużycie), a pocieszenie znalazł w ramionach włodarzy Flamengo. Na rozliczenie selekcjonera w skrupulatny sposób przyjdzie czas, raczej prędzej niż później, ale na początek powspominajmy sobie, jak to wszystko było.

Paulo Sousa w reprezentacji Polski, czyli od niespodzianki do niespodzianki

A było niezwykle ciekawie.

Kadencja trwała niespełna rok, ale emocji dostarczyła istne zatrzęsienie. Paulo Sousa, kadrowicze, PZPN, każdy po kolei postarał się o jedno – żeby nudy nie było.

„Zibi, to jest top”

Już pierwszego dnia większość osób łapała się za głowę. Paulo Sousa niby przewijał się w doniesieniach medialnych, był jednym z nazwisk na liście, ale jakoś mało kto sądził, że PZPN – szczególnie w takim momencie – zdecyduje się na gościa, którego ostatnie dokonania trenerskie były dość szczupłe. Tym bardziej, że za najpoważniejszego kontrkandydata uchodził Marco Giampaolo. Niby też szkoleniowiec bez trofeów, ale z drugiej strony człowiek, który od lat nie schodził z karuzeli we Włoszech. 21 stycznia 2021 nie było to jednak ważne. PZPN podjął decyzję, podpisał kontrakt z Paulo Sousą, a ten – za pomocą wideołączenia – przypomniał się wielu kibicom, którzy ostatni raz widzieli go na oczy w latach 90.

Reklama

Jeśli potrzebowaliśmy jakiegoś wytłumaczenia wyboru tego selekcjonera, to z pomocą – bardzo w swoim stylu – przyszedł Zbigniew Boniek. – Wykonałem kilka telefonów do ludzi, którzy z nim pracowali. Słyszałem jedno: Zibi, top. Top stosunki, treningi, dyscyplina, wiedza, przygotowanie – mówił ówczesny prezes PZPN.

Do Bońka przylgnęło kolejne powiedzonko, a Paulo Sousa błyskawicznie postarał się, by dołączyć do wyścigu na najpopularniejszą frazę polskiej piłki AD 2021.

Drogą papieża będę szedł

Tydzień później Paulo Sousa pojawił się na konferencji prasowej. Dostrzegliśmy wtedy jedno – umie się chłop sprzedać. Nie wiedzieliśmy wówczas, że to bardzo uniwersalne stwierdzenie, wszak dotyczyło swobody wypowiedzi. Portugalczyk czarował słowem, czarował dziennikarzy i słuchaczy. Thank you for your question zagościło w domach Polaków, ale i tak nie były to najgrubsze działa.

Rozpocznę od tego, że funkcjonujemy w trudnych dniach spowodowanych pandemią. Chciałem przypomnieć z tego miejsca i podkreślić istotne dla mnie słowa papieża Jana Pawła II: „Modlę się z wami, żeby nigdy, ale to nigdy się nie poddawać. Nigdy nie tracić nadziei, nigdy nie wątpić, nigdy się nie poddawać” – nie dało się bardziej zagrać na emocjach ogółu Polaków, nawet jeśli mamy 2021 rok.

Później były jeszcze inne odniesienia do wiary, kilka inteligentnych póz. Wizerunkowo Sousa robił wrażenie, zwłaszcza na tle poprzednika.

   

Reklama

Własne pomysły

Wrażenie robiły też powołania, chociaż tutaj mieliśmy już bardziej mieszane odczucia. Na początku marca okazało się, że zaproszenia do reprezentacji nie otrzymał Rafał Gikiewicz, Przemysław Frankowski, Adam Buksa oraz Damian Kądzior. O braku naszych ówczesnych przedstawicieli w MLS pisaliśmy, że Sousa wyraźnie odpuścił sobie opcję amerykańską.

Później selekcjoner się z tego wycofał. I Buksa, i Frankowski byli ważnymi nazwiskami w reprezentacji Portugalczyka, ale wtedy zabrakło dla nich miejsca. Do kadry trafił natomiast Kacper Kozłowski, Sebastian Kowalczyk, Bartosz Slisz, Kamil Piątkowski oraz Tymoteusz Puchacz. Było to wyraźne odcięcie się od przeszłości, już na samym starcie zobaczyliśmy wiele twarzy, na które nie decydował się Jerzy Brzęczek.

Strzelanina na 3:3

W końcu jednak można było przejść do tego, co w zasadzie jest najważniejsze. Starcie z Węgrami, mnóstwo emocji, strzelanina, ale też spory niedosyt i błędy, które były zauważalne nadspodziewanie łatwo. Pojawiało się sporo niepokojących sygnałów płynących z defensywy, początkowo zestawionej bez Kamila Glika. Pojawiła się wolna przestrzeń na bokach, a nasi obrońcy byli ustawieni kontrowersyjnie wysoko.

– Polscy stoperzy próbowali wysokiej obrony, natomiast było to mało skuteczne. Dwukrotnie musieliśmy ratować się faulami na żółte kartki – Bereszyńskiego i Helika. Straciliśmy też przez to gola na 0:1. Co zawiodło? Znów odkrycie strefy na bokach, brak skuteczności w odbiorze, ale i złe ustawienie trójki Bereszyński-Helik-Bednarekzauważył Damian Smyk w swojej analizie debiutu Sousy.

Defensywa miała okazać się zresztą jednym z największych mankamentów reprezentacji pod wodzą Paulo Sousy. 25 marca 2021 Węgrzy wrzucili nam trójkę, ale ratowaliśmy się tym, że sami też ową trójkę potrafiliśmy wrzucić.

Na językach

Jednocześnie znowu Sousa zyskiwał pod względem PR-owym. Na konferencji prasowej pojawiła się bezpośrednia krytyka kilku reprezentantów. Coś, co nie jest powszechne w świecie europejskiego futbolu, nagle pojawiło się w kontekście polskiej kadry.

– Wahadłowi muszą robić dużo więcej pod polem karnym rywala. Zwłaszcza „Szymi”, który ma wielki talent i stać go na dużo więcej. To samo z Recą, który w pierwszej połowie był bardzo nerwowy. Musi więcej w siebie wierzyć i więcej od siebie wymagać.

– Grzegorz Krychowiak był wspaniały, choć jemu również zdarzyły się potknięcia, ale Moder grał często źle, za daleko od przeciwnika, popełniał za dużo błędów.

Pierwsze zwycięstwo

Na szczęście przełamanie mogło nadejść błyskawicznie, bo naszym rywalem była Andora. 28 marca wygraliśmy 3:0 i to właściwie wszystko, co możemy wyciągnąć z tego spotkania po kilku miesiącach od jego zakończenia. Dość powiedzieć, że byliśmy bliżej pesymizmu niż przesadnej euforii:

– No bo co, mamy chwalić Roberta Lewandowskiego za dublet z półamatorami? Bądźmy poważni, po prostu zrobił swoje. Asysta Kamila Grosickiego też jakoś nie wzbudza w nas euforii. Ewentualnie debiutanckie trafienie Karola Świderskiego można uznać za jakieś wydarzenie. A styl? Określcie go jak chcecie: „nudny”, „beznadziejny”, „brzęczkowaty”. My powiemy prościej: styl był po prostu gówniany.

 

Gorzkie rozczarowanie

Co więcej, kontuzji doznał Robert Lewandowski. To sprawiło, że na Paulo Sousę posypały się pierwsze gromy. Miało to również bezpośredni wpływ na kolejny mecz Polaków – eliminacyjne starcie z Anglią. 31 marca wyszedł na nich duet Piątek – Świderski, a samo spotkanie zapisało się jako gorzkie rozczarowanie.

Nie graliśmy źle. Potrafiliśmy napsuć krwi Synom Albionu, późniejszym finalistom Euro 2020. Dalej szkoda tych indywidualnych błędów, które przyczyniły się do straty obu bramek. Ta pierwsza – fatalne zachowanie Helika – boli mimo upływu czasu. Anglicy byli wówczas do ugryzienia.

– Trudno tę porażkę na Wembley jednoznacznie podsumować. Z jednej strony – byliśmy gorsi. Mieliśmy krótkie fragmenty niezłej gry, skorzystaliśmy na fatalnym błędzie rywali i tylko to dało nam nadzieje na korzystny rezultat. No ale trzeba przecież pamiętać, że w naszym składzie brakowało zdecydowanie najlepszego zawodnika, a gospodarze też nie przeprowadzili nie wiadomo jakiej nawałnicy na bramkę Wojciecha Szczęsnego. Gole strzelali po stałych fragmentach gry. Do tego jeszcze dochodzi zagranie ręką angielskiego obrońcy w polu karnym, które przeoczył arbiter.

Summa summarum, jak to często bywało w polsko-angielskich bojach – zostaliśmy brutalnie pozbawieni marzeń. Przez chwilę mogliśmy uwierzyć w sukces, a potem nastąpił cios obuchem w łeb. Klasyka gatunkupisał Michał Kołkowski w relacji pomeczowej.

 

Święto wątpliwości

Paulo Sousa nie miał wielu meczów, w których mógłby coś testować. Jednocześnie gdy pojawiała się taka możliwość, to można było mieć wątpliwości z tytułu – czy nie lepiej byłoby zgrywać ze sobą kluczowych zawodników?

W meczach sparingowych otrzymaliśmy bowiem obraz nierzeczywisty, nie dający żadnych wniosków, których moglibyśmy się trzymać podczas Euro 2020. 1 czerwca 1:1 z Rosją i tydzień później 2:2 z Islandią, gdzie nasi wyspiarscy rywale grali śmieszno-strasznym składem.

Na mistrzostwa Europy mieliśmy jechać z Paulo Sousą dlatego, że miał odmienić kadrę właściwie za pomocą dotknięcia magicznej różdżki. Tymczasem tego Portugalczyk nie był w stanie zagwarantować, a dookoła reprezentacji zaczynało krążyć więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. – Po trzech marcowych spotkaniach eliminacyjnych i po dwóch czerwcowych towarzyskich próbach jesteśmy w kropce, żyjemy w niewiedzy. Jakim składem i jakim ustawianiem zagramy na Euro? Na co stać nas na europejskim czempionacie? Jaki jest pomysł na Piotra Zielińskiego, a jaki na Roberta Lewandowskiego? To tylko część z mnożących się wątpliwości. Wiemy, że niewiele wiemy i nie ma to wcale podłoża w sokratejskiej filozofiipisał Jan Mauzrek.

Mokrą szmatą w twarz

I na tym podłożu z żyznej niewiedzy wzrosła porażka ze Słowacją. 14 czerwca 2021 roku przegraliśmy na Euro 2020 1:2 i wszyscy zgodnie łapaliśmy się głowę. Tego się nie da wytłumaczyć, tego się nadal nie da przyswoić. Robert Mak, 50-letni Marek Hamsik, który wyjechał do Szwecji żeby grać i nie grał, Lubomir Satka na stoperze, Lukas Haraslin na skrzydle. Taka paka nas wtedy rozłożyła.

Chociaż bardziej rozłożyliśmy się sami. Między innymi za sprawą kontrowersyjnych posunięć taktycznych Sousy, który zdecydował się na wcześniej nieprzetestowany system gry. Mateusz Rokuszewski określił to sztuką autowpierdolu. No i miał rację.

Gdyby to najczęstsze słowo polskie

Dlatego z takim niedowierzaniem przyjęliśmy to, co działo się w meczu z Hiszpanią. Byliśmy reprezentacją z zupełnie innej bajki, byliśmy konkretni, umieliśmy w końcu grać w piłkę. 19 czerwca tchnięto w nas nie nadzieję, co wręcz pasję, znowu chciało się nam żyć:

– Pierwsze piętnaście minut perfekt! – krzyczał Jerzy Engel w przerwie meczu z Koreą Południową. Dzisiaj to samo mógł powiedzieć w przerwie Paulo Sousa. No, może nie piętnaście, ale dziesięć. Polacy pokazali, że to wcale nie musi być mecz, po którym Szczęsny będzie musiał mieć masowane plecy po szóstym sięgnięciu po piłkę do siatki. Bo był pressing. Była agresja, o której mówił selekcjoner przed meczem. Były momenty, przy których nie tylko wstawaliśmy z kanapy, ale i chwytaliśmy się za głowę.

Ale do przerwy żyliśmy jednak z przekonaniem, że to może być mecz z cyklu gdybologii. Łona kiedyś rapował o tym, że cały nasz kraj jest zamknięty w „gdyby”. Gdyby sędzia odgwizdał rzut karny na Zielińskim? Albo gdyby Świderski uderzył ciut bardziej w prawo i nie trafił w słupek, a do siatki? Gdyby Lewandowski wykorzystał setkę przy dobitce?

Wreszcie – co w kontekście samego Sousy najważniejsze – widzieliśmy nie tylko pomysł, ale też jego realizację. Wyszedł warsztat trenera, wyszedł plan na mecz. Byliśmy w grze, szkoda jedynie, że tak cholernie krótko.

Koniec mistrzostw, do widzenia

Już cztery dni później – 23 czerwca – mierzyliśmy się ze Szwecją. Wreszcie nie o honor, ale o awans. Sprawa była prosta, matematyka na poziomie podstawówki. Trzeba było ograć Skandynawów, a reszta się już musiała ułożyć. Potknęliśmy się jednak na tym pierwszym etapie. To nie było zwycięstwo, ale kolejna porażka za kadencji Sousy. Na dodatek poniesiona w przykrym stylu – znowu z kuriozalnymi błędami w obronie, a w ataku niestety z niezliczonymi wrzutkami na pałę.

Jakkolwiek ostatecznie na tę sprawę spojrzeć, to było ósme spotkanie za kadencji portugalskiego selekcjonera. Ile z tego żeśmy wygrali? Ano raz, z tą Andorą, gdzie – jak już przypomnieliśmy – nikt nie skakał z radości.

No i ze Szwecją też nikt nie skakał, chyba że po genialnej bramce Roberta Lewandowskiego. To był nasz moment na uśmiech w tym spotkaniu. Reszta nastroju była jak występ Przemysława Płachety – nędzny. Zawiedliśmy ze Szwecją na wielu płaszczyznach i trzeba było zawijać manatki. Grupa, z której naprawdę można było wyjść, można było wyjść bez większego trudu, nagle okazała się dla biało-czerwonych górą nie do zdobycia. Szkoda to mało powiedziane.

 

Boniek murem i opoką

Siłą rzeczy można się było wówczas zastanawiać, czy Paulo Sousa poleci z reprezentacji. Zbigniew Boniek 17 czerwca rozwiał wszystkie wątpliwości. – Posada Sousy nie jest zależna od wyniku kadry na Euro. Na pewno nie zostanie przeze mnie zwolniony. I chciałbym, byśmy mieli w Polsce kilkunastu trenerów na tym poziomie – Zbigniew Boniek podczas briefingu prasowego.

Jednocześnie ówczesny prezes PZPN zaprzeczał sam sobie, bo przecież w styczniu twierdził, że wyjście z grupy na Euro 2020 jest celem minimum dla reprezentacji i jej głównodowodzącego.

Ciągły niedosyt

Mecz z Albanią, pierwszy po Euro 2020, to było okazałe zwycięstwo. Jednocześnie mnóstwo osób kręciło nosem na to, co widzieliśmy 2 września. Niedosyt był zresztą dość zrozumiały. Jasne, niektórzy – choćby niestrudzony krytyk selekcjonera, Jan Tomaszewski – czepiali się Portugalczyka na siłę, lecz to nie jest tak, że na Narodowym zagraliśmy bezbłędnie. Zwycięstwo fajne pod względem różnicy bramek, ale niemal tylko pod tym względem. Głównym mankamentem było to, że znowu zawiedliśmy w defensywie, ale nade wszystko brak zauważalnego progresu. A czas płynął:

– Cztery brameczki. Spektakularny popis niezawodnego Lewandowskiego, kolejne trafienie Linettego za kadencji Paulo Sousy, debiutancki gol Buksy w narodowych barwach. To co, jednak nie trzeba było obawiać się tych Albańczyków, bo poszło nam z nimi szybko łatwo i przyjemnie? No cóż – nie do końca. Reprezentacja Polski faktycznie wygrała dzisiaj wysoko w eliminacjach do mistrzostw świata w Katarze, wynik 4:1 na papierze jest imponujący, ale też zdecydowanie lepszy niż gra. Prawda jest taka, że biało-czerwonych możemy chwalić wyłącznie za skuteczność. Długimi fragmentami Albania zawstydzała nas organizacją i pomysłowością w swojej grze.

I ty możesz strzelić gola

Dla wielu osób najważniejszym momentem tamtego zgrupowania nie było jednak to, że zgarnęliśmy ostatecznie siedem punktów (chyba nawet Tomaszewski był zadowolony), a Albanię pokonaliśmy różnicą trzech bramek. Liczyło się to, że SAN MARINO STRZELIŁO NAM GOLA. Wydarzenie to urosło do rangi czynnika, który determinuje kadencję Paulo Sousy, a w gruncie rzeczy jest niemal zupełnie nieistotne. Portugalczyk nie mógł przecież odpowiadać za wszystko, co działo się na boisku, a błąd Kamila Piątkowskiego należał do rejestru rzeczy, które się po prostu dzieją, a ty możesz tylko rozłożyć ręce.

Niemniej – straciliśmy z San Marino gola, a w dziesięciu meczach za Sousy mieliśmy jedno czyste konto. Ciekawe jak się musiała 5 września czuć ta biedna Andora.

Szaleństwo na Narodowym

Wiemy natomiast, co czuli kibice zgromadzeni w Warszawie trzy dni później. Otóż, przede wszystkim, było to szczęście. Z Anglią, w kluczowym momencie eliminacji, zagraliśmy bardzo dobrze. Nie był to nasz najlepszy mecz za kadencji Paulo Sousy, ale jeden z tych, który na pewno zostanie Portugalczykowi zapamiętany jako „coś na plus”.

Konkurencja nie jest wielka, delikatnie rzecz ujmując, lecz dobrze, że znajdują się tam starcia z tak dysponowanymi rywalami. Anglia, wicemistrz Europyo. My, ostatnie miejsce w grupie na Euro, gorsi niż Słowacja, z problemami szczególnie na początku eliminacji. A w Warszawie padł wyszarpany, wymęczony, ale przede wszystkim zasłużony remis. Dobrze wrócić do tamtego spotkania, bo daje niezmiennie jest ono gwarantem jedności w kadrze. Że wszystko się tam spinało, zawodnicy coraz lepiej rozumieli selekcjonera, a on coraz lepiej komunikował się z zespołem. Warto to obserwować przede wszystkim dlatego, że niewiele rzeczy w polskiej piłce AD 2021 tak mocno nauczyło nas ulotności chwili.

Zbajerowani przez Sousę zostali nie tylko kibice, ale też piłkarze.

Przypisane zwycięstwo…

Tym bardziej, że w następnym meczu udało się zachować czyste konto i to nie byle z kim, bo hoho – z San Marino! W gruncie rzeczy było to starcie bez historii, chociaż innego zdania może być pewien bramkarz oraz osoby nieprzychylne Robertowi Lewandowskiemu. Piątek trafił, Świderski trafił, Buksa trafił, a nasz najlepszy zawodnik, który w dodatku spędził na boisku 66 minut, nic, zero.

Najważniejsze było jednak to, że udało się ten mecz po prostu odhaczyć.

Było pewnie, było stosunkowo równo, obyło się też bez kontuzji, a przecież nie mieliśmy jednoznacznie rezerwowego składu. Gdyby Sousa kolejny raz poślizgnął się przy takim ryzykowaniu ze zdrowiem kadrowiczów, gromy poleciałyby z regularnością godną Zeusa.

… i koniec „Bambiego”

Starcie z San Marino i tak zostanie jednak zapamiętane. Łukasz Fabiański zakończył tym meczem swoją przygodę z reprezentacją i mimo wielu pytań pozostaje wytrwały w swoim postanowieniu. Do kadry nie wróci, chociaż wiele osób chciałoby go z powrotem.

Gdy Paulo Sousa jednoznacznie stwierdził, że to Wojciech Szczęsny będzie jedynką w naszej bramce, krytyczne głosy pojawiały się nader często. Portugalczyk zabił rywalizację między słupkami, w dodatku istnieje ryzyko, że zabił ją w sposób nieracjonalny. Fabiański w 2021 roku nie był golkiperem gorszym niż Wojciech Szczęsny, my nawet postawiliśmy go nad przedstawicielem Juventusu, który zanotował akurat swój najgorszy okres po transferze do „Starej Damy”.

Tymczasem 9 października Fabiański odwiesił swoje reprezentacyjne buty na kołek. Będziemy tęsknić.

Wielkie granie

Nie chcemy natomiast tęsknić za starciami pokroju rewanżowego meczu z Albanią. Chcemy, aby takie starcia były standardem, naszym znakiem jakości, a nie wyjątkiem od reguły. 12 października ograliśmy ich w wyjazdowym meczu, skończyło się na skromnym 1:0. Szkopuł jednak w tym, że to był chyba najlepszy mecz za kadencji Paulo Sousy.

Defensywa w końcu miała swój wielki mecz, Albania nie zrobił nawet sztycha. W końcu różnica klas z rywalem na naprawdę dobrym poziomie była po naszej stronie. Kontrowaliśmy spotkanie, nie trzeba było drżeć o wynik. Raczej czekaliśmy na to, kiedy zdobędziemy bramkę niż na to, czy w ogóle znajdziemy odpowiedź na pytanie: „kiedy zdobędziemy bramkę”. Fellini mógłby być dumnym z tego spotkania. To było wielkie granie, które trudno ocenić inaczej niż jednoznacznie pozytywnie. Nawet buraczane zachowanie albańskich kibiców nie popsuło tego wieczoru.

Tutaj Lewandowski grał…

Okazało się, że Siwy Bajerant jest w stanie to zrobić. Równy miesiąc później, 12 listopada, kadra wyruszyła na ostatnie dwa mecze eliminacyjne do mistrzostw świata. Pierwszy rywal z gatunku tych do odhaczenia, bo przecież rywalem Andora. Tymczasem Paulo Sousa… no cóż.

Gdyby nie absurdalnie eksperymentalny środek obrony, można by się zastanawiać, czy my przypadkiem nie gramy najważniejszego meczu podczas eliminacji. Cała śmietanka towarzyska, a do tego Matty Cash, który debiutował w narodowych barwach. Było wysoko i skończyło się na 4:1. Strata czystego konta nie martwiła jednak w połowie tak mocno jak to, że mecz z Andorą doprowadził do absencji Roberta Lewandowskiego. Przeciwko kadrze trzeciego szeregu, gdzie byśmy wygrali tak czy inaczej, nasz kapitan dzielnie walczył do 73. minuty. Kilka dni później go jednak zabrakło.

… a tutaj nie grał

Czy to jedyna przyczyna kompromitacji z Węgrami? Nie. Czy to jedna z kilku? Tak. Aby być rozstawionym w barażach do mistrzostw świata, potrzebowaliśmy remisu z Madziarami. Nasi bratankowie od szklanki i szabli byli nawet przychylnie nastawieni do tego pomysłu, bo grali w składzie smażonym w głębokich rezerwach. Tylko co z tego, skoro na wielu płaszczyznach położyliśmy to spotkanie.

Paulo Sousa zabawił się w małego chemika. Poza wyjściowym składem znalazł się nie tylko Robert Lewandowski, ale też Piotr Zieliński. Kontrowersyjne były również zmiany Portugalczyka, które chyba pierwszy raz nie poszły po jego myśli. 15 listopada dostaliśmy zatem od węgierskiej paczki lekcję pokory, ale też zobaczyliśmy beznadzieję, do której mimo wszystko nie nawykliśmy w ostatnich latach. Tak widział ten mecz Przemysław Michalak:

– Beznadzieja. Jedna wielka beznadzieja. Poza tym, że znów snajperski instynkt pokazał Świderski – przytomnie strzelając głową na 1:1 – i niezłą zmianę dał Jóźwiak, nie znajdziemy dziś żadnych pozytywów. Żadnych. A przypominamy, że graliśmy z przetrzebionymi kadrowo Węgrami. Wstyd. Rozstawienie w barażach wymyka nam się z rąk. Jeszcze zajmujemy ostatnie miejsce dające ten przywilej, ale wystarczy, że jutro Walia nie przegra z Belgią, Turcja wygra w Czarnogórze lub Norwegia pokona Holandię i będzie po zabawie. A przecież wszystko zależało od nas.

Paulo Sousa przyznał, że gdyby mógł to cofnąłby czas i zmienił swoje decyzje. Jednak nie tylko życzeniowe myślenie łączy go z Cher – oboje są bowiem dość niestali w uczuciach.

Sezon burz

O ile jednak wokalistka ogranicza się do miłosnych podbojów, o tyle Paulo Sousa i jego agent są wyrachowanymi graczami na rynku, o czym przekonało się już kilka klubów. No i jedna reprezentacja. Początkowo jednak mogło się wydawać, że wszystko jest grą pozorów.

Portugalczyk niby otrzymywał oferty od brazylijskich klubów, a jeszcze w czerwcu odzywały się do niego ekipy z Turcji. Wszystko jednak bagatelizowano, uznawano za fraszkę, kwestię niewartą roztrząsania. Hugo Cajuda nawijał makaron na uszy, zbywał dziennikarzy, mówił, że nie ma tematu przenosin Sousy do Brazylii. Takie stanowisko zajmowano jednak krócej niż wypowiada się słowo: rododendron.

Świąteczny prezent

Paulo Sousa, czyli gość, który na starcie cytował Jana Pawła II swój nowy kontrakt negocjował w Fatimie. Tylko, cholera jasna, negocjował go z Flamengo, a nie PZPN. Był związany ważną umową, nie jakimś zleceniem lub umową o dzieło, to nie była kwestia trzystu złotych. Polski związek wydawał na Portugalczyka krocie, a ten postanowił zagrać na nosie. Przełożonym, kibicom. I piłkarzom, którzy wierzyli w jego lojalność.

Swoją decyzję zakomunikował formalnie w drugi dzień świąt, 26 grudnia. Czar prysł.

Koniec psot

Całe szczęście, że PZPN potrafił zareagować i szybko, i mądrze. Cezary Kulesza postawił sprawę jasno, chociaż nie musiał niczego wykładać łopatologicznie. Dał do zrozumienia, że Paulo Sousa do reprezentacji Polski nie wróci, niezależnie od tego jakie będą jego dalsze rozmowy ze związkiem. Ostatecznie 29 grudnia porozumiano się z selekcjonerem i rozwiązano kontrakt. Udało się zachować wizerunkową powagę, całą sprawę rozegrano w zaciszu gabinetów bez większych przecieków od momentu rozpoczęcia nieplanowanego wcześniej spotkania.

Była to pierwsza bitwa Cezarego Kuleszy, lecz nowy prezes odniósł trudne i ważne zwycięstwo. Poprzeczka została ustawiona wysoko, bo rozwiązać sprawę Portugalczyka to wcale nie była kwestia ani oczywista, ani łatwa. Sam Kulesza o tym przekonywał.

Spełnienie marzeń

Ostatecznie „zadowolony” był nie tylko PZPN. Cieszył się przede wszystkim Paulo Sousa, który jeszcze tego samego dnia, 29 grudnia 2021, dołączył do Flamengo. Wyprzedził tym samym plotki, które łączył brazylijski klub z Jorge Jesusem zwolnionym nagle z Benfiki.

Portugalczyk pięknie uśmiechnął się na zdjęciu, dorzucając do tego kilka swoich okrągłych zdań. – Witam największych kibiców na świecie! Piszę bezpośrednio do was. Robię to z wielką dumą i ogromną satysfakcją, bo spełniam marzenie o reprezentowaniu klubu o nieporównywalnej wielkości. Nadszedł czas, aby ciężko pracować, by dać radość, trofea czterdziestu milionom kibiców. Zagramy razem! Pozdrowienia Rubro-Negras!

No cóż. Pewnie jeszcze niejednej grupie kibiców sprzeda taką opowiastkę.

Czytaj także:

Fot.Newspix

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

20 komentarzy

Loading...