Reklama

Jedenaście miesięcy zaległości, jeden puchar. Michniewicz i Lech Poznań.

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

17 października 2021, 10:29 • 23 min czytania 27 komentarzy

– Chórzysto, nigdy nie będziesz legionistą – głosił kibicowski transparent legionistów wywieszony w październiku 2020 roku, gdy stało się jasne, że to właśnie Czesław Michniewicz zostanie nowym trenerem stołecznego klubu. Dziś zapewne nastroje wokół samego Michniewicza wśród kibiców Legii są nieco inne, natomiast przed meczem z Lechem Poznań trudno nie uciec od sentymentów. Bo przydomek „chórzysta” pochodzi właśnie z – dzisiaj nieco już przykurzonej – opowieści.

Jedenaście miesięcy zaległości, jeden puchar. Michniewicz i Lech Poznań.

Opowieści o tym, jak w biedującym Lechu Poznań Czesław Michniewicz wypływał na szerokie wody świata trenerskiego. Opowieści o tym, jak młody i ambitny szkoleniowiec dał trofeum klubowi, w którym zaległości sięgały jedenastu miesięcy.

Pierwsza samodzielna robota Michniewicza, pierwsze triumfy, pierwsze rozczarowania. No i ta przyśpiewka, dzięki której powitanie przy Łazienkowskiej miał nieco chłodniejsze niż poprzednicy. Jak wyglądała kadencja Michniewicza w stolicy Wielkopolski?

Czesław Michniewicz w Lechu Poznań, czyli historia bardzo lokalna

W Lechu do dzisiaj pielęgnuje się te lokalne tradycje. Komunikacja klubowa, w której zwrot „tej” pełni bardzo ważną rolę, pyry z gzikiem, legendarne rogale świętomarcińskie, no i oczywiście landy, fyrtle i inne niezrozumiałe w innych regionach Polski sformułowania. Natomiast Lech Poznań prawdopodobnie nigdy nie był klubem tak lokalnym, nigdy nie był klubem tak wielkopolskim, jak za kadencji Czesława Michniewicza. Michniewicza, który zresztą znalazł się nieoczekiwanie za sterami „Kolejorza” właśnie z uwagi na to, że… był na miejscu i pod ręką.

Ostatnie lata piłkarskiej kariery Michniewicza to Amica Wronki, w której rolę rezerwowego bramkarza dość płynnie zamienił na posadę trenera młodzieży a następnie rezerw klubu. A jak ważna była dla Wronek akademia – widzimy dzisiaj, gdy ludzie, którzy ją projektowali, stoją też w dużej mierze za sukcesami Akademii Lecha Poznań. Michniewicz tam zdobywał pierwsze szlify, tam też zainwestowano w niego jako w trenera. Ciekawostka – na korytarzach mógł się mijać z innym młodym zdolnym, skądinąd znanym Maciejem Skorżą.

Reklama

LECH ZWYCIĘSKI W STOLICY? KURS 2,35 W FUKSIARZ.PL

Pod moim okiem pierwsze kroki w seniorskiej piłce stawiali wyróżniający się juniorzy starsi z drużyny Macieja Skorży. Przez trzy lata mojej pracy przez ten zespół przewinęło się wielu piłkarzy, którzy potem trafiali do pierwszej drużyny, reprezentacji młodzieżowych kraju, a nawet dorosłej kadry narodowej – wspominał Michniewicz na swojej oficjalnej stronie internetowej. Dziś mają walczyć o 3 punkty w hicie Ekstraklasy, w dalszej perspektywie o mistrzostwo Polski. Wtedy Skorża, trener najważniejszego zespołu młodzieżowego, podsyłał najzdolniejszych do ekipy prowadzonej przez Michniewicza, wówczas jeszcze cały czas pozostającego aktywnym bramkarzem.

Gdy w Lechu sparzyli się na zagranicznym „projekcie” – króciutkie i burzliwe kadencje zaliczyli Bohumil Panik oraz Libor Pala – było jasne, że kolejnym trenerem będzie Polak. Szybki przegląd ówczesnego grona sponsorów klubu z Wielkopolski zawężał grupę jeszcze mocniej – musiał to być Polak dość młody i tani, na innego Kolejorza wówczas by nie było stać. Idealnie, gdyby jeszcze znajdował się gdzieś pod ręką, bo w tamtych realiach każda złotówka zainwestowana w benzynę do auta podróżującego po Polsce była oglądana po cztery razy.

Michniewicz spełniał wszystkie kryteria.

Zatrudnienie Michniewicza w Lechu nie było szokiem, ponieważ było wiadomo, że Lech nie może sobie pozwolić na trenera z wyższej półki, na trenera z nazwiskiem. Nie wchodził też w rachubę ktoś zza granicy, Lech sparzył się na duecie Pala-Panik. Musiał być trener miejscowy, który by się zgodził pracować za nieduże pieniądze, albo ktoś na dorobku. Dlatego w szranki stanęli Jerzy Kasalik i Czesław Michniewicz. Z tego co pamiętam, ostatecznie głosowanie wygrał Michniewicz o jeden głos. Nie był anonimowy w Wielkopolsce jako szkoleniowiec, wiedziało się o jego dokonaniach z młodzieżą w Amice. Natomiast na pewno nie zarabiał wtedy w Lechu dużych pieniędzy – wspomina Grzegorz Hałasik, dziennikarz z Wielkopolski, który doskonale pamięta realia tamtego Lecha.

Reklama

Dlaczego lokalny? Ano dlatego, że wówczas cały Lech był jedną wielką manifestacją „wielkopolskości”.

– Byliśmy trochę takim poznańskim Athletikiem Bilbao – zespół budowany przez chłopaków z regionu w tak dużym stopniu – uśmiecha się Błażej Telichowski. Nie ma w tych słowach wielkiej przesady, bo o sile tamtego Lecha stanowili jednocześnie młodzi ludzie z regionu, którzy dopiero wkraczali na tę największą piłkarską scenę, jak i weterani, którzy właściwie powrócili do klubu swoich młodzieńczych lat. W jednej szatni spotykali się Waldemar Kryger czy Piotr Reiss, ale i młodzież jak Telichowski czy Ślusarski. – Każdy czuł, że to jak drużyna wychowanków, drużyna piłkarzy z Wielkopolski. OK, pewnego poziomu ten zespół nie przeskoczy, ale odda serce na boisku. Łatwiej było się kibicom z nami utożsamiać, a my też identyfikowaliśmy się z klubem. Dzisiaj kluby są inaczej budowane, to naturalne, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale na pewno to był bardzo ciekawy czas – dodaje Mariusz Mowlik, kolejny człowiek kojarzony z regionem, który współtworzył tamtą szatnię.

Ale symboli było więcej. Pan Gienek, który pełnił właściwie wszystkie możliwe role przy drużynie, to postać legendarna. Ale wówczas klubem też rządzili rodowici wielkopolanie, którzy Lecha trzymali nie tylko na barkach, ale przede wszystkim w sercach. Radosław Majchrzak, Michał Lipczyński, Radosław Sołtys. MLS. Trójka kiboli, która wyprowadziła Lecha na prostą, choć w stylu, który raczej nie znajdzie się w podręcznikach dotyczących zarządzania w sporcie. Opisaliśmy na Weszło ich losy i metody działania bardzo dokładnie w tym miejscu, więc nie ma sensu się dublować. W skrócie: to byli goście, którzy żyli Lechem przez 24 godziny na dobę. Natomiast nie zawsze przybywało od tego pieniędzy w kasie klubu. Sam Majchrzak bardzo szczerze opowiadał nam o realiach w Poznaniu początku XXI wieku.

Radek Sołtys pytał kolegów, ja dzwoniłem po znajomych ze szkoły czy harcerstwa, kibice organizowali jakąś pomoc. Takimi drobnymi gestami łataliśmy ten dziurawy kadłub Kolejorza. Kumpel miał firmę, zamówił nam odżywki, wrzucił to sobie jakoś w koszty i mieliśmy coś dla tych zawodników. Wypuściliśmy pierwsze fanowskie koszulki spod szyldu Lecha i znów były na coś pieniądze. Przy okazji każdy czuł, że dokłada coś od siebie dla Lecha. To było fantastyczne, chociaż z perspektywy czasu wiem, że trochę szalone i na wariackich papierach – wspominał w rozmowie z nami.

Lech bazował wtedy na pasji wszystkich – pasji kibiców, pasji zarządu, pasji piłkarzy, bo na pewno nie na twardych fundamentach finansowych, tego absolutnie nie było. Lech żył od wpłaty sponsora do wpłaty, od dotacji do dotacji. O zaleganiu z płaceniem to już nie chcę mówić. W zdecydowanej większości nawet, jeśli to nie byli poznaniacy, to wielkopolanie, zżyci z tym regionem. Generalnie pracowali wtedy w Lechu praktycznie sami , dla których ten klub był pewną wartością. Dlatego było biednie, ale wesoło, z atmosferą – wspomina Grzegorz Hałasik.

Michniewicz trafił do klubu w 2003 roku, gdy te najtrudniejsze wiraże były już za Lechem. Klub awansował do I ligi i choć nadal miał pewne problemy z płynnością finansową, to jednak nie stał już nad przepaścią, nie zastanawiał się, czy dożyje do kolejnego procesu licencyjnego. Nadal jednak musiał opierać się na ludziach z regionu. Nadal musiał działać poza szablonem, nadrabiać braki finansowe pomysłem czy nowatorskim podejściem. Zatrudniły więc również trenera, który myślał podobnie. Który z niewielkiej kwoty potrafił wyczarować sposobem i sprytem całkiem przyzwoite efekty. I tak jak tercet MLS wygrywał ze skostniałymi prezesami I ligi w wyścigu na pomysły, kreatywność oraz determinację w poszukiwaniu sponsorów, tak trener Michniewicz wygrywał z ligowymi wyjadaczami swoim nowoczesnym spojrzeniem na fach trenera.

Czesław Michniewicz i Lech Poznań, czyli nos kontra laptop

– Maciej Henszel dał kiedyś w Przeglądzie tytuł „Wygra nos Smudy czy laptop Michniewicza?”. Na pewno na początku XXI wieku ten laptop był pewną nowością, bo Michniewicz otwierał go i wszystko tam miał. Dane – oczywiście w porównaniu do tych, które dziś są dostępne, podstawowe, ale wtedy wielu nie zawracało sobie tym głowy. Pamiętam jak przed finałem Pucharu Polski w specjalnym programie pokazał mi, jaki jest plan taktyczny na mecz, z konkretnymi akcjami zawodników. I po dwóch takich akcjach, które zobaczyłem na komputerze, potem padły gole – wspomina w rozmowie z nami Grzegorz Hałasik.

Wymieniając najbardziej charakterystyczne momenty tej kadencji Michniewicza w Poznaniu, niemal wszyscy wskazują na trzy elementy. Po pierwsze: atmosfera. To było coś, co cementowało całą szatnię, coś, co pozwalało przetrwać, gdy pensje w klubie widywało się rzadziej niż wielkie uroczystości kościelne – bo w końcu święta są wiosną i w grudniu, pensje czasem trochę rzadziej. Obecność naturalnych jajcarzy takich jak Świerczewski, Zakrzewski czy Telichowski, ale też postawa Michniewicza, który potrafił całą tę hałastrę trzymać w ryzach. Po drugie – warsztat. Zwyczajne przygotowanie do zajęć, przygotowanie do meczu, połączenie tej gadki i motywacyjnej żyłki ze zwykłą fachowością w kwestiach czysto piłkarskich. No i trzecia sprawa. Nowatorskie podejście.

Puszczenie piłkarzom filmu „Gladiator” to już klasyk, ale przecież Michniewicz miewał więcej oryginalnych pomysłów. Wyprawy na paintball, wspólne wyjścia do kina, jakieś motywacyjne rysunki. Dzisiaj w sumie już stały punkt programu, wówczas? Jednak nowość. To były czasy, gdy szatnia integrowała się albo przy wódce i piwie na grillu lub ognisku, albo przy wódce i piwie w klubie lub restauracji. Przy całym szacunku do tej metody oczyszczania atmosfery – Michniewicz miał nowe propozycje, a sam fakt, że o paintballu po prawie dwudziestu latach z miejsca opowiedziało nam dwóch piłkarzy pokazuje jak celne to były strzały.

Atmosfera, czyli bogaty Świerczewski w krainie nędzarzy

Nie ma dzisiaj takiego klubu. Nie ma i nie będzie. Dzisiaj jak dziesięciu Polaków jest w kadrze zespołu to już wydarzenie. Te chłopaki wychowywali się na Lechu, ich marzeniem od małego było grać w Lechu. Zabierał ich na Lecha dziadek, ojciec, byli gotowi serce zostawić na boisku, choć robili to za darmo. Wielki szacunek dla nich. Ja przyjechałem bogaty z Francji, to miałem gdzieś czy mi płacą czy nie płacą, ale oni? Niejednokrotnie pożyczałem im, bo tam po prostu nie płacili. Przez cały okres w Lechu raz dostałem pół wypłaty, wypłaconą w dwudziestozłotówkach z biletów. Nie wierzyłem jak to zobaczyłem. Wynosiłem je upchnięte w butach – śmiał się w rozmowie z Weszło Piotr Świerczewski, centralna postać tamtej szatni. „Świr” pełnił kilka funkcji w Lechu, w sumie trudno wskazać, która była najważniejsza.

Kasa pożyczkowa dla młodzieży? Bartosz Bosacki powiedział nam kiedyś, że zaległości sięgały JEDENASTU miesięcy. Prawie rok bez kasy. Świerczewski, z dość okazałymi oszczędnościami, był wówczas bezcenny. No ale to też kawał piłkarza, nie można deprecjonować jego wpływu na boisku. „Świr” do niedawna regularnie występujący w Olympique Marsylia, świeżo po nieudanej przygodzie z Birmingham wylądował w klubie łatanym na agrafki. Natomiast jakkolwiek wysokich pożyczek by udzielał, jakkolwiek dobre mecze by zagrał – chyba i tak nie przebiłby swoich dokonań na polu „budowania szatni”.

– Żarty w Lechu były codziennością, atmosfera fajna, dobry trener, do tego pan Gienek i jazda chłopaki. Różne numery robiliśmy – wspomina sam Świerczewski. Barwnie dopowiada nam Damian Nawrocik.

– Przyszedł moment, że nie notowaliśmy dobrych wyników, Czesiu był dla nas stanowczy, musiał trochę nas zdyscyplinować. Zbiórka zawsze była pół godziny przed treningiem.

– Panowie, równo dziesiąta i zamykam drzwi na klucz. Nikt nie wejdzie – oznajmił.

Jak powiedział, tak zrobił. Równo dziesiąta – zamknął drzwi na klucz i wyszedł przed drzwi, żeby powitać spóźnialskich, bo na trening nie zdążyli Piotrek Świerczewski i Tomasz Iwan. Zaki i Telich poszli w tym czasie do masażysty, pozdejmowali prześcieradła z krzesełek, zawiązali i puścili z balkonu. A to było pierwsze piętro. Jakbyś zobaczył Czesia, który otworzył drzwi, wszedł do szatni i zobaczył Piotrka i Tomka…

Świerczewski wyspecjalizował się też w wypuszczaniu młodych. Na przykład: kto pierwszy obije tablicę koszykarską z całego boiska, młody ręką, czy Świerczewski nogą. „Świr” kalkulował – ręką przerzucić całe boisko, to może Hajto, a też nie wiadomo, czy celnie. A nogą? Pyk-pyk, kolejne złotówki wygrane w zakładzie z małolatem. Inny patent? Świerczewski biegnie na jednej nodze połówkę boiska, rywal na dwóch, ale całość. Natomiast kogokolwiek pytamy o tę atmosferę, każdy podkreśla – to nie byłoby możliwe, gdyby nie podejście samego Michniewicza. Podejście… ludzkie. Podostrzyć, gdy jest zbyt lekko, rozluźnić, gdy sytuacja przesadnie się napina.

OBIE DRUŻYNY Z GOLEM W HICIE EKSTRAKLASY? KURS 1,75 W FUKSIARZ.PL

– Szatnia to specyficzne środowisko. Atmosfera szyderki, potrzeba trochę dystansu do siebie, często zdarza się cięta riposta. Trener Michniewicz to potrafił. To inteligentna osoba z dużym poczuciem humoru, jego żart był na najwyższym poziomie. Czasem jak dociął, to stawiało do pionu. Taka patelnia, zawsze znajdował szybką ripostę. To też dodawało respektu. Ma, po prostu, osobowość, charyzmę. To zawsze pomaga w szatni na każdej płaszczyźnie. I nie było w tym fałszu, zawahania, choć to była jego pierwsza praca jako pierwszego trenera – szatnia takie zawahanie momentalnie wyczuwa – wspomina Błażej Telichowski.

– My byliśmy po bardzo trudnym czasie z trenerem Palą. Potrzebowaliśmy kogoś, kto na nowo sprawiłby, że cieszylibyśmy się z gry w piłkę. Te różne integracje, dodatkowo poparte osobą Piotra Świerczewskiego, który różne konkursy wymyślał wspólnie z młodymi i wzajemnie się napędzali… to było bezcenne – tłumaczy z kolei Mariusz Mowlik.

Przykład tej celnej riposty? Hałasik wymienia choćby „diss na sędziego Gawrona”. Mianowicie: bociany przynoszą dzieci, sroki kradną naszyjniki, a gawrony widać kradną punkty i nadzieje.

– Czesław Michniewicz narysował nam kiedyś koło i podzielił na je na kawałki jak pizzę. Napisał na jednym „20% talent”, na drugim „20% przygotowanie”, na trzech kolejnych „60% głowa”. Ten trzeci kawałek śmiało podzieliłbym na części i 30% dałbym atmosferze w szatni. Z niewolnika nie ma pracownika. Mimo tego, że człowiek zarabia pieniądze, piłka musi dawać przyjemność. W Lechu mieliśmy kapitalną szatnię. Mieszanka młodych i doświadczonych zawodników jak Iwan, Świerczewski, Kryger, Reiss. Godzinkę przed treningiem siadaliśmy i głowa już łapała różne głupie pomysły. Siedzieliśmy tylko i patrzyliśmy, kto w jakim humorze przychodzi. O, ten smutny. No to trzeba go rozweselić. Pomysły nam się nie kończyły, teraz jak tylko się widzimy, to zawsze mamy co wspominać – opowiadał w rozmowie z Kubą Białkiem Zbigniew Zakrzewski.

Okej, wiemy już, że było wesoło. Dlaczego było też po prostu dobrze pod względami piłkarskimi?

Pomysły z laptopa

– Przed rewanżem z Legią w finale Pucharu Polski 2003/04 puścił nam film, jak Francja zdobyła mistrzostwo świata. A przed pierwszym meczem „Gladiatora”. Muzyka z filmu, atmosfera. Działało. Sięgnęliśmy po ten puchar, zapewniając sobie pierwszy większy sukces po powrocie do Ekstraklasy – wspominał w rozmowie z Weszło Bartosz Ślusarski.

Dziś te metody są już przestarzałe, pewnie większe wrażenie zrobiłoby wpuszczenie do szatni Maty wraz z mikrofonem, ale wówczas? Pamiętajmy, dwa czy trzy sezony wcześniej Jerzy Engel wprowadził nas na Mistrzostwa Świata, bo przed meczem z Norwegią 1 września puścił piłkarzom zbitkę ujęć z kampanii wrześniowej II wojny światowej, przemówienia powstańców oraz gole reprezentacji z pierwszej fazy eliminacji. Jasne, to pewne uproszczenie, ale zmierzamy do tego, że obaj panowie robili wówczas coś nowego, coś, co drastycznie różniło się od klasycznej wersji: „kiełbasy w górę”.

– Nie można zapominać o najważniejszym: warsztat miał już wtedy bardzo dobry. Był zawsze bardzo dobrze przygotowany, miał też nowoczesne spojrzenie. Czuć było u niego głód nowości, głód rozwoju, tego, że chce być coraz lepszy. Pomaga to, że jest prawdziwym pasjonatem, żyje piłką 24/h – wspomina „Telich”. A Ślusarski od razu dopowiada. – Dużo wtedy trenerów pracowało jeszcze na nos, trenera Michniewicza wyróżniał ten komputer. Wszystko przygotowane od tej strony, a do tego dokładał przygotowanie mentalne do meczu. Pamiętam te filmy, choćby słynnego Gladiatora. My nie znaliśmy takich rzeczy, działało, jak coś nowego.

Co ciekawe – jako jeden z ważnych punktów pracy Michniewicza podaje się również… otwartość na innych. Po prostu. Tak jak Michniewicz wiedział, kiedy trzeba ustąpić miejsca na scenie Świerczewskiemu z jego niecodziennymi pomysłami na scalanie szatni, tak też nie miał problemu, by zaufać nowym pomysłom członków swojego sztabu.

– Kładł duży nacisk na taktykę, rozpracowanie przeciwnika, ale był też bardzo otwarty na wszystko, co wiąże się z przygotowaniem motorycznym. Dużą zasługę w tym miał trener Bogdan Gruszkowski, z którym trener Michniewicz współpracował. Zostaliśmy przejęci w takim momencie, że trzeba było zareagować, nasza forma fizyczna nie była optymalna. Co ważne, to otwartość Michniewicza na innych ludzi, którzy mogliby z nim współpracować – spotkałem się z wieloma trenerami, którzy nie dopuszczali takich rozwiązań, bo… nie wiem, może splendor rozkładałby się na inne postacie? A trener Michniewicz potrafił skorzystać z rad innych. Na pewno zdawał sobie sprawę, że nie jest zbyt doświadczony, więc chętnie czerpał z tych, którzy tego doświadczenia mieli więcej. Wiem, że prowadził też swój dziennik i zapisywał w nim różne rzeczy – dzisiaj widzimy tego efekty. Na pewno jest trenerem, który czerpał wiedzę z różnych miejsc.
mówi nam Bartosz Bosacki.

– Michniewicz chciał grać ofensywnie, ale też wiedział, kiedy odpuścić. Dostosowywał taktykę pod przeciwnika, analizował go dokładnie, na tyle na ile to było wtedy możliwe. Ta charakterystyka, o której słyszy się dziś, że zamyka się w domku na Kaszubach i analizuje rywala – to działało już wtedy – dodaje Grzegorz Hałasik.

Na jeszcze jeden aspekt pracy Michniewicza zwraca nam uwagę Ślusarski.

Odszedłem wtedy z Lecha, nie tylko z kwestii finansowych, czyli problemów z płatnościami, tylko że nie mogłem się przebić. Był Piotr Reiss, Krzysiek Gajtkowski. Byłem niezadowolony z pozycji w zespole, ale zarazem mieliśmy z trenerem Michniewiczem bardzo dobry kontakt. Chciał, żebym został, choć nie grałem. Mówił mi „pamiętaj, że Lech to duży klub, zastanów się dobrze”. Chciał, żebym o ten skład powalczył. Dzisiaj to oczywistość, że trener powinien więcej czasu poświęcać tym, co nie grają – słynna anegdota o Bobbym Robsonie, który zabrał Grzegorza Mielcarskiego do baru jako jedynego z drużyny. Mielcarski nie grał, ale usłyszał, że jest ważny i jego czas przyjdzie. Na pewno trener Michniewicz już wtedy tak podchodził do tych nie grających. Odchodziłem, ale czułem, że darzymy się obustronną sympatią.

Obrazek brzmi idyllicznie? Tak. I jest na to proste wyjaśnienie. Choć Lech wcale nie był jakąś wiodącą siłą w lidze, pod Michniewiczem zajął szóste, ósme i znów szóste miejsce, to jednak doprowadził do prawdziwej sensacji. Zdobył Puchar Polski. Nagle. Z niczego. Bez pieniędzy, próbując po prostu utrzymać się na powierzchni. Ten jeden sukces sprawił, że każdy, kto choćby przewinął się przez zespół Lecha tamtych lat, wspomina go jak połączenie Chicago Bulls z czasów Jordana z Nankatsu wczesnego Ozory.

Czesław Michniewicz i Lech Poznań. Droga po puchar.

Ustalmy jedno: ten reportaż jest legendarny. Wypada go znać, nie tylko będąc kibicem Lecha Poznań, ale po prostu, sympatykiem polskiego futbolu. Kawał historii, świetnie opowiedzianej.

Trudno nawet z dzisiejszej perspektywy znaleźć jakieś punkty odniesienia – po prostu takich klubów aktualnie nie ma na mapie. Zbudowanych na ludziach z regionu, wychowankach klubu, z początkującym trenerem, który musi zapanować nie tylko nad niesforną szatnią, ale też nad tym, że co drugi piłkarz pensje dostaje ze sporym poślizgiem. Jak Lech wówczas zdołał to zmontować, jak zdołał pokonać znienawidzoną Legię?

– Jak ważny był zdobyty Puchar? Myślę, że to była euforia, z którą tylko mistrzostwo może rywalizować. Lech był wtedy świeżo po drugiej lidze, po grze z Krisbutem Myszków czy Polarem Wrocław. To raptem dwa lata wstecz, a nagle 2004 i Lech wygrywa Puchar, w dodatku po finale z Legią. Feta była jak po tytule – przejazd otwartym autokarem, zapełniony Stary Rynek, piłkarze rzucający marynarki z balkonu ratusza… Michniewicz był wtedy królem. Widziałem coś podobnego tylko w 2010 i 2015 po mistrzostwach, co więcej, gdy Lech zdobył Puchar Polski kilka lat później, nic specjalnego się nie działo. Ale w 2004 wszyscy wiedzieli, że Lech jest biedny jak mysz kościelna. Do dziś wielu uważa, że to jeden z większych sukcesów Lecha, a przynajmniej: ma się do tego Pucharu wielki sentyment. Zwycięstwo swojskim składem, swoich chłopaków – barwnie opowiada Grzegorz Hałasik.

To chyba zresztą klucz do zrozumienia fenomenu tamtej przygody. Sukces, który trudno było przewidzieć. Sukces, który choć na chwilę pozwolił zapomnieć o tym, jak ostry zakręt brał ówczesny Lech.

– Kasa świeciła pustkami. Kibice nie wiedzieli, jak wygląda sytuacja i wywieszali transparenty, że ważne są dla nas tylko fury, a prawda jest taka, że robiliśmy to wszystko prawie za darmochę. Pensje mieliśmy bardzo niskie i widzieliśmy je raz na kwartał albo raz na pół roku. Ludzie nas rozpoznawali na mieście, a niektórzy chłopacy nie mieli pieniędzy na wynajem mieszkania. Czasami było tak, że jechaliśmy na mecz do jakiegoś miasta i nie było nikogo, kto chciał zapłacić fakturę za hotel – opowiadał Zakrzewski. Świerczewski dopowiadał – płaciliśmy za hotel, przy kolejnym przyjeździe. I braliśmy na kreskę ten kolejny.

Natomiast trzeba przyznać – Lechowi trochę sprzyjał wówczas fart. Najpełniej opowiada o tym Mariusz Mowlik.

Ścieżka pucharowa była troszeczkę łatwiejsza, nie graliśmy z drużynami z czołówki – Jelenia Góra, Polkowice, Polonia, Katowice. Natomiast my byliśmy maksymalnie skoncentrowani, nie było momentu, że odpuszczamy, bo ważniejszy jest mecz ligowy. Na każdy mecz byliśmy gotowi. Nie była to jakaś bardzo trudna ścieżka, ale też sztuką jest się nie potknąć. W finałowym dwumeczu pokazaliśmy, że to nie przypadek – wspomina „Mowlaj”.

Jak bardzo Lech był skazywany na pożarcie? Cóż, podobno początkowo kolejność rozgrywania meczów miała być odwrotna. Pierwsze spotkanie w Warszawie, rewanż w Poznaniu, w teorii sytuacja nieco łatwiejsza dla Lecha. Ale na zamianę mieli nalegać… sami lechici. Według legendy obawiano się, że po bolesnym oklepie w stolicy, rewanżowy mecz będzie już smutną ceremonią wręczenia trofeum przyjezdnym, przy garstce kibiców na trybunach. Przy tamtej sytuacji organizacyjnej klubu – zdecydowanie bardziej opłacalne było wyprawienie wielkiej ceremonii podczas pierwszego starcia, a w ewentualnym rewanżu godne przyjęcie porażki już u rywala z Łazienkowskiej.

Trener Michniewicz spojrzał na to z kolei jako na szansę.

– Trener pod względem taktycznym bardzo dobrze nas przygotował. Mieliśmy świadomość, że Legia może nas zlekceważyć w pierwszym meczu – to się sprawdziło, to wykorzystaliśmy, choćby atakując ich wysokim pressingiem od samego początku, czego kompletnie się nie spodziewali. Tak dostali dwie bramki do przerwy. Potem pilnowaliśmy się w linii defensywnej, rozumiejąc, że choć gramy u siebie, pogoń za trzecim golem może być zgubna, bo 2:0 w starym systemie pucharowym to dużo lepszy wynik niż 2:1 – wspomina Mowlik.

Trudno dzisiaj wyrokować, jak ważna była atmosfera podczas tego pierwszego meczu. Ale jednego możemy być pewni – w tamtym okresie, gdy wciąż królowały stare stadiony, i frekwencja, i doping dopisały.

– Pierwszy mecz. Poznań. Jadąc na mecz widzieliśmy, jaka szykuje się atmosfera. Dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem stadion był pełny. Wielki święto, nadkomplet. Ludzie siedzieli w przejściach między sektorami. Każdy w Poznaniu żył tym meczem. Po trudnych chwilach, które przeżywaliśmy, takie spotkanie stanowiło święto. Moment przełomowy, bo od tamtego czasu Lech nie tylko trzymał się na powierzchni, ale też często walczył o wysokie cele. A sam mecz, piękna sprawa – wygraliśmy 2:0 – opowiada Ślusarski.

To była pierwsza, ta łatwiejsza część roboty. Było jasne, że w rewanżu Legia będzie już spięta, zwłaszcza, że oczekiwania w Warszawie jak zwykle były wygórowane do granic. Stołeczny klub bił się właśnie z Wisłą Kraków Bogusława Cupiała o tytuł mistrza, który ostatecznie przegrał kilkanaście dni później o 5 punktów. Boruc, Vuković, Magiera, Saganowski – może nie dream team, ale bardzo solidny zespół, który naprawdę mógł wierzyć w skuteczny bój z Białą Gwiazdą. Tymczasem okazało się, że nie tylko Biała Gwiazda to progi zbyt wysokie na ówczesną Legię. Także ten goły i wesoły Lech postawił się bardzo twardo.

JAK MACIEJ SKORŻA ODMIENIŁ LECHA POZNAŃ?

Cuda działy się po meczu w Warszawie. Czuło się tę wrogość. My przyjechaliśmy po swoje, mecz się nam jednak nie układał, szybko kontuzje dwóch chłopaków, dwie zmiany. Kibice przy wręczaniu medali i pucharu próbowali to przerwać. Musieliśmy uciekać z trybuny honorowej. Piotrek Świerczewski przepychał się z kibicami jeszcze w tunelu. Medale niektórym zostały zerwane z szyi, w tym mnie. Nie za fajnie. Ale dzięki temu, że byliśmy takim monolitem, to też przetrwaliśmy. Ostatecznie najważniejszy był wynik – wspomina Mowlik.

Ta afera z medalami jest zresztą najczęściej wspominana. Bo Żyleta faktycznie postanowiła przez moment samemu przejąć trofea za zwycięstwo w Pucharze Polski.

– Stara trybuna Legii. Wręczanie medali. Odebrałem swój, stoję, czekam na resztę chłopaków. Nagle ktoś krzyczy: „Uwaga, biegną kibice!”. Trzydzieści osób. Wbiegli między ludzi. Pseudokibice Legii zaczęli zrywać nam medale – pozbawili nas dwóch czy trzech – chcieli się bić. Musieliśmy uciekać, ochrona kazała ewakuować się do szatni – opowiadał w Weszło Ślusarski. – Przegraliśmy 0:1, ale pomimo porażki, sukces smakował wyjątkowo. W końcu odebraliśmy medale na stadionie odwiecznego rywala, choć nie obyło się bez afery z kibicami. Pozrywane medale… Ale kiedy usiedliśmy w szatni – mówię przede wszystkim o tych, którzy grali w klubie dłużej – powiedzieliśmy sobie, że warto było czekać, warto było przeżyć spadek, warto było wrócić. Właśnie dla takiej chwili, dla zdobycia Pucharu Polski, dla odebrania medali w Warszawie.

Podkreślenie dzikiej atmosfery tamtych lat. A Świerczewski, chciałoby się napisać: w swoim stylu, szarpiący się z kibicami? Przecież to idealna puenta historii o tym, jak zarobiony człowiek z mocnych zachodnich lig wpadł do wielkopolskiego klubu miłośników Lecha, którzy akurat – wyłącznie w ramach realizowania pasji, bo przecież nie za pieniądze – zdobywali Puchar Polski.

Wracaliśmy z osiem godzin z tej Warszawy, za nami ciągnął się sznur samochodów z Poznania. Gdy tylko można było przystanąć na jakiejś stacji – stawaliśmy i bawiliśmy się razem z kibicami. Potem jechaliśmy autobusem przez cały Poznań. Schowaliśmy do jednej marynarki wszystkie telefony i portfele, a Piotrek Reiss… wyrzucił tę marynarkę do kibiców. Całość udało się na szczęście jakoś odzyskać. Ludzie do dziś nam mówią, że ten puchar smakował lepiej niż te ostatnie mistrzostwa. Klub miał problemy, spadł, a tu takie odrodzenie – wspomina Zakrzewski.

Czesław Michniewicz i Lech Poznań, czyli zgodnie z planem

Co ciekawe – Lech siłą rozpędu zdobył jeszcze Superpuchar Polski. Okoliczności? Nietypowe, bo mecz Superpucharu po prostu podczepiono pod ligową kolejkę. Pech władz związkowych polegał na tym, że ostatni mecz Ekstraklasy, starcie Lecha z Wisłą w Poznaniu, zakończył się remisem. Ustalono, że wobec tego w tabeli obie drużyny dopisują sobie po punkcie, a o tym, kto zgarnie Superpuchar, zadecydują jedenastki. Lech wygrał 4:1.

– Superpuchar z Wisłą był interesujący. My świętowaliśmy cały tydzień, oni świętowali cały tydzień… – wspomina Zakrzewski. Wiślacy – triumfowali nad Legią w wyścigu mistrzowskim. Lechici – zgarnęli Warszawie sprzed nosa Puchar Polski. Natomiast finalnie… Lechowi za wiele ta imponująca szarża nie dała. Mówiono, że taki triumf przyciągnie sponsorów, że inwestorzy, którzy kręcili się przy Bułgarskiej, wreszcie zdecydują się ostro wejść w klub. Pisało się o Kulczykach, o zagranicznym kapitale. Ostatecznie stanęło na tym, że jak Lech bidował w sezonie 2003/04, tak bidował praktycznie do końca kadencji Czesława Michniewicza.

Puchary? Najwięcej mówi wyjazd do Lens.

– Zagraliśmy dobre spotkanie! – zarzeka się Telichowski. – Ale ewenementem była jednak wycieczka autokarem do Francji. Takie podróże to raczej przeloty, a my jechaliśmy autokarem kilka dni wcześniej na zgrupowanie. W dzisiejszych czasach nierealne, wtedy… miało swój klimat. Są wspomnienia. Ale, co było w 2004, zostaje w 2004.

Lens przyjechało prosto z urlopu, zrobiło rozruch i wyszło na mecz z nami. My jechaliśmy tam osiemnaście godzin. Śmialiśmy się, że na rewanż do Poznania oni szybciej przylecą niż my zdążymy wrócić. Wstydu jednak nie było na boisku. Jeszcze ostatnio ten mecz wspominałem z Alou Diarrą, który jest asystentem w Lens. Naprawdę dobrą drużynę mieli wtedy Francuzi, choćby z Seydou Keitą – dopowiada Mowlik. Tu puchary, Ligue 1, wielki prestiż, a kilkaset kilometrów dalej wieczne problemy, by w ogóle związać koniec z końcem w klubowym budżecie.

Znamienne, że w 2005 roku pojawił się pomysł, by Michniewicza zwolnić. Ale po prostu nie było wówczas pieniędzy ani na dogadanie się z Michniewiczem, ani na zatrudnienie nowego szkoleniowca. Obecny trener Legii dotrwał w klubie aż do pamiętnej fuzji z Amiką.

– W 2006 rozstanie z Michniewiczem – fuzję ogłoszono w grudniu 2005, było jasne, że zostanie sfinalizowana latem. Przez pół roku trwały prace prawników i tym podobne. O razu szukano też trenera. I wiem, że nie brano pod uwagę Michniewicza. Kandydatury były dwie: Henryk Kasperczak i Franciszek Smuda. Miał na dzień dobry wejść ktoś z nazwiskiem, to po pierwsze. Po drugie, pamiętano Michniewiczowi we Wronkach, że odmówił im w 2005, kiedy chcieli go do siebie ściągnąć. Co więcej, powiedział wtedy „nie zamienia się Mercedesa na Syrenkę, nawet jeśli w Mercedesie czasem paliwa brakuje”. Oni mu pamiętali różne takie złośliwości pod adresem Amiki. Obie strony bardzo prestiżowo w tamtym czasie podchodziły do derbów – wspomina Grzegorz Hałasik.

Pożegnanie z klubem należy uznać za dość chłodne. Z Michniewiczem nie prowadzono żadnych rozmów, więc i on sam uznał, że po prostu jego misja dobiegła końca. Być może nie do końca po drodze było mu z Wronkami, ale za to powszechnym szacunkiem do samego końca darzyli go kibice.

– To pokazuje też ostatni mecz, z Pogonią Szczecin w 2006. Michniewicz wtedy pożegnał się z Lechem, z kibicami, ze stadionem, na koniec kłaniając się trybunom. Dostał owację na stojąco, pożegnanie miał naprawdę królewskie – opowiada nam Hałasik.

Z pewnością pożegnanie w Lechu miał cieplejsze niż przywitanie w Legii. Dziś? Dziś musi mocno zapracować, by pożegnanie w Legii było ciepłe i… nie nastąpiło zbyt szybko.

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Fot.FotoPyK

Czytaj także:

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Komentarze

27 komentarzy

Loading...