Reklama

PRASA. „Michniewicz musi wznieść się na wyżyny jako trener mentalny”

redakcja

Autor:redakcja

15 października 2021, 09:32 • 17 min czytania 11 komentarzy

W piątkowej prasie kończymy już rozmowy o reprezentacji i zaczynamy przygotowania do ligi. W najbliższej kolejce czeka ns rzecz jasna hit – Legia Warszawa kontra Lech Poznań. To spotkanie zapowiada rozmówka z Kacprem Skibickim czy też większy tekst w „Przeglądzie Sportowym”. – Przed niedzielnym starciem Michniewicz będzie musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności trenera mentalnego. Ale akurat z tym elementem szkoleniowego fachu nigdy nie miał problemów. Przy wymyślaniu kolejnych forteli mających zmobilizować zespół czuje się tak samo dobrze jak przy taktycznej tablicy – czytamy w „PS”.

PRASA. „Michniewicz musi wznieść się na wyżyny jako trener mentalny”

Sport

Rozmowa z Piotrem Rzepką jako wprowadzenie do najbliższej serii gier.

Pojedynek mistrza Polski z aktualnym liderem niewątpliwie będzie hitem zbliżającej się kolejki. Spodziewa się pan szachów czy wymiany ciosów?

– Wydaje mi się, że początek meczu to będzie wzajemne badanie możliwości, ale tego typu mecze często wymykają się z przyjętych reguł. Moim zdaniem większym potencjałem dysponuje Legia, chociaż w Poznaniu zapewne się z tym nie zgodzą. Miedzy oboma zespołami jest już dosyć duża różnica punktowa i mistrz Polski nie może sobie pozwolić na kolejną stratę punktów. Sądzę, że poziom – może nie przez 90 minut – będzie wysoki, z wieloma fajnymi akcjami. Naprawdę spodziewam się pojedynku na poziomie godnym europejskich pucharów, a przynajmniej zbliżonego do nich.

Kto w pańskich oczach jest faworytem niedzielnego pojedynku?

Reklama

– Legia musi walczyć, by w przyszłym roku zagrać w europejskich pucharach, w przeciwnym wypadku straci na tym nie tylko sportowo, ale również finansowo i wizerunkowo. Stawka najbliższego meczu jest zatem dużo większa niż zazwyczaj. To może dodatkowo „nakręcić” piłkarzy Legii, bardziej ich zmotywować, chociaż z drugiej strony popełniają oni dużo błędów w obronie. Tak naprawdę nie wiem, czy trener Czesław Michniewicz wystawi trzech, czterech, czy może pięciu obrońców, ale uważam, że gospodarze mają większe szanse na trzy punkty, chociaż „pachnie” remisem.

Największe dla pana rozczarowanie do tej pory?

– Nie Górnik Łęczna, który jest na samym dnie tabeli, ale Warta. Tę drużynę dosięgnął syndrom beniaminka, który w drugim sezonie ma kłopoty. W poprzednim sezonie Warta była wartością stałą, oddawała jeden celny strzał w meczu i wygrywała 1:0. Teraz to się skończyło. Bruk-Bet też rozczarowuje, bo wygrał tylko jeden mecz, ale i tak podziwiam ten klub, bo dzięki jednej rodzinie w tak małym ośrodku jest ekstraklasowa drużyna.

Wisła Kraków wpadła w dołek. Czy odbije się na Górniku Zabrze?

– Nie, nie mam dylematów. Nasz skład się nie zmienia, nie ma w nim jakichś większych rotacji. Obracamy się w kręgu tych samych piłkarzy – tłumaczy Jan Urban. Jeśli w takiej sytuacji Nowak wróciłby do wyjściowego składu, to kto w takim razie usiadłby na ławce? Być może byłby to Piotr Krawczyk. W tej sytuacji do przodu przesunięty zostałby Podolski. Wszystkiego dowiemy się jednak w sobotnie popołudnie. […] Jak „górnicy” muszą zagrać, żeby ponownie zapunktować? – Trzeba zagrać dobre spotkanie, żeby pokonać Wisłę. To zespół, który gra fajnie piłką i widowiskowo. Potrafi sobie stworzyć wiele sytuacji. Nie jest na tym miejscu, na którym powinien być. Dlatego nie będzie to proste zadanie, żeby z nią wygrać u siebie, ale chcemy to zrobić, żeby w dobrym nastroju jechać na kolejne spotkanie z Lechią Gdańsk. Co do emocji i nerwów, to mogę się poświęcić i może być tak, jak ostatnio z Wisłą Płock. Takie mecze kibice lubią, takie chcą oglądać: kiedy się coś dzieje, kiedy padają bramki. Właśnie po to chodzi się na ligowe spotkania – podkreśla trener Górnika. 

Reklama

Piast Gliwice ma ogromne problemy w linii pomocy. Z gry wypadło trzech ważnych piłkarzy.

Trener Piasta musi jednak mocno zastanowić się nad zestawieniem linii pomocy, a zwłaszcza środka pola. Z powodu czterech żółtych kartek pauzować musi Michał Chrapek, który jest ważną częścią zespołu i tej formacji – może bowiem grać w roli typowego środkowego pomocnika, jak i nieco bardziej wysuniętego oraz ofensywnego gracza. Jakby tego było mało, z gry wypadł inny centralny pomocnik, czyli doświadczony Tomasz Jodłowiec. – Na jednym z treningów zdarzył się uraz Tomka Jodłowca i na pewno go nie będzie – smuci się szkoleniowiec, który nie jest jeszcze pewien, czy Kristopher Vida będzie do jego dyspozycji w sobotnim meczu. – To wciąż znak zapytania – mówi Fornalik, a klubowi fizjoterapeuci robili i robią wszystko, by jednak do Łęcznej pojechał. Wobec takiego obrotu spraw znacznie wzrosły szanse na to, by już w najbliższym meczu z boiskami ekstraklasy ponownie przywitał się Tom Hateley. – Patrząc na pierwsze treningi, to jest to ten sam Tom. Nie widzę tzw. postępującego czasu. To też ważna postać w aspekcie mentalnym, bo kieruje pewnymi poczynaniami na boisku, tak że jestem bardzo zadowolony z tego, że Tom do nas dołączył.

Przed Damianem Chmielem starcie z jego byłą drużyną. Podbeskidzie to klub, który reprezentował ponad 180 razy.

Niedawny mecz z Resovią był dla Damiana Chmiela, gracza Sandecji, a także wielce zasłużonego byłego zawodnika Podbeskidzia, setnym występem w barwach nowosądeckiego zespołu. Doskonale pod Klimczokiem znany piłkarz pauzował w kolejnym spotkaniu, z Miedzią Legnica, co oznacza, że drugą setkę występów dla Sandecji rozpocznie na Stadionie Miejskim przy ul. Rychlińskiego. Czyli na obiekcie klubu, w którego barwach wystąpił 183 razy. Trzeba przyznać, że w trakcie poważnej przygody z futbolem „Chmielik”  jest niezwykle… stały w uczuciach. – Coś w tym jest – nie ukrywa. – Temat zmian klubów to ciekawa sprawa. Wiemy, jaki jest teraz klimat w futbolu; jak ciężko znaleźć pracę i zachować stabilizację. Zarówno odnośnie sportowej formy, jak i przynależności klubowej. Po odejściu z Podbeskidzia zostałem w Sandecji obdarzony zaufaniem. Spełniłem oczekiwania i najważniejsze jest to, że ktoś mnie tutaj docenił – podkreśla były gracz Podbeskidzia.

GKS Katowice w końcu będzie miał nowy obiekt. Ruszyła budowa stadionu „GieKSy”, o której opowiada prezydent miasta.

Panie prezydencie, stało się!

– To kolejny ważny dzień w historii naszego miasta. Wbijamy łopatę pod budowę nowego obiektu sportowego, o którym dyskutujemy od X lat. Wreszcie nastał moment, w którym nie ma już odwrotu. Zaczynają się prace, powstanie stadion, hala sportowa i zaplecze treningowe. Będzie tu grać GKS Katowice, nasza GieKSa. To spełnienie oczekiwań wielu, wielu katowiczan, klubu sportowego i wiernych mu zawsze kibiców. Wreszcie GKS będzie miał dom, do którego będzie można przyjść z całą rodziną i bezpiecznie, w warunkach godnych XXI wieku, uczestniczyć w wielkich wydarzeniach sportowych, które będą się odbywały. Jestem bardzo szczęśliwy. To była jedna z moich obietnic wyborczych. Rozmawialiśmy o stadionie już za pierwszym razem, gdy startowałem w wyborach w 2014 roku. Wiele było przygotowań, dyskusji. Pamiętamy, że pierwotnie miał być przebudowywany stadion przy Bukowej. Potem zapadła decyzja, że trzeba wybudować nowy obiekt, w nowym miejscu, by przywrócić świetność GKS-owi i otworzyć w naszym mieście kolejne tereny inwestycyjne.

Podobno denerwują się ekolodzy.

– Trzeba zapytać, co robili ekolodzy, gdy wysypywano tu – a stoimy na hałdzie! – odpady pogórnicze, pohutnicze. Jakoś wtedy nie słyszałem ich głosu, a gdy dziś chcemy uporządkować ten teren i przywrócić dla społeczeństwa, to jest jakiś protest. Rzeczywiście, będziemy wycinali tu drzewa i tego nie boję się powiedzieć. Ale to konieczne przy każdej tego typu inwestycji. Drzew „pójdzie” niestety około 500. Większość z nich to „samosiejki”. Będziemy je zastępowali 1 do 1. Ile wytniemy, tyle nowych zasadzimy. Oczywiście, nie wszystkie zmieszczą się dokładnie tu, ale gwarantują, że będzie to piękny, zielony, sportowy teren. Nie ma się co denerwować. Szkoda każdego drzewa, ale mieszkamy w mieście, które chce się rozwijać. Bywa, że dzieje się to z pewnym uszczerbkiem dla przyrody.

Co docelowo będzie z Bukową?

– Stary stadion zostanie… stadionem. Plan jest dość ciekawy. Nie chciałbym tego zdradzać, to inwencja prezesa GKS-u. Gdy będziemy widzieli, że prace nad nowym obiektem postępują – przyjdzie czas, byśmy powiedzieli, co chcemy zrobić ze stadionem przy Bukowej. Będzie pełnił dalej funkcję sportową, ale też kulturalną. 

Super Express

Kazimierz Węgrzyn nie ma wątpliwości. Polska zagr w barażach o mundial.

– Wróćmy do meczu. Mówimy o plusach polskiej drużyny, a co jest do poprawy?

– Chciałoby się, żeby reprezentacja umiała zagrać pod pressingiem, rozegrać piłkę, zagrać kombinacyjnie. Żebyśmy grali jak w meczu Hiszpanii z Italią, kiedy przeciwnik pressuje, a ty potrafisz spod tego wyjść. Nie wiem, czy mamy tak technicznych zawodników, żeby w ogóle to robić. Ale myślę, że jeśli chodzi o defensywę, to graliśmy na bardzo wysokim poziomie. Poza tym zawodnicy zagrali z dużym poświęceniem.

– Remis z Anglią zbudował tę drużynę mentalnie?

– Tak. Koncentracja była na zupełnie innym poziomie niż podczas meczu z Albanią w Warszawie. Wtedy zobaczyli, co Albańczycy potrafią, i teraz ta koncentracja była na znacznie wyższym poziomie.

– C z e k a m y na baraże?

– Jesteśmy ich blisko. Myślę, że tego nie wypuścimy i te baraże będą nasze.

Kacper Skibicki wspomina swoją bramkę z Lechem. Był zaskoczony, że w ogóle jedzie na mecz.

– Myślę, że jakbym dostał 15 takich piłek na treningu, to raz udałoby mi się trafić – żartuje w rozmowie z „Super Expressem” Skibicki. Na murawie pojawił się wtedy w miejsce Macieja Rosołka, równie niespodziewanego bohatera hitu Legia – Lech sprzed dwóch lat (Legia również wygrała 2:1, a Rosołek zdobył zwycięską bramkę). Skibicki tamten mecz oglądał tylko w telewizji, nawet nie spodziewał się, że rok później będzie podobnym bohaterem. – Była opcja, że mogę iść na wypożyczenie, gdy przez pół roku nie grałem. Zostałem, bo trener Czesław Michniewicz mnie zauważył. Myślę, że jestem tu potrzebny, dużo daję od siebie. Myślałem, że nie będzie mnie w tej czwórce młodych piłkarzy, która weźmie udział w treningach przed tamtym meczem. Byłem zaskoczony. Trener powiedział, że ktoś z nas znajdzie się w kadrze na spotkanie z Lechem. Dzień przed meczem okazało się, że to będziemy ja i Szymon Włodarczyk. W ogóle nie brałem tej opcji pod uwagę, nawet nie wziąłem ze sobą rzeczy do spania. Musiałem dzwonić po kolegę, by mnie poratował.

Przegląd Sportowy

Czesław Michniewicz musi wznieść się na wyżyny. Inaczej Legia może zostać rozjechana przez Kolejorza.

Przed niedzielnym starciem Michniewicz będzie musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności trenera mentalnego. Ale akurat z tym elementem szkoleniowego fachu nigdy nie miał problemów. Przy wymyślaniu kolejnych forteli mających zmobilizować zespół czuje się tak samo dobrze jak przy taktycznej tablicy. Przykładów jest multum, ale do obecnej sytuacji Legii najlepiej pasuje ten z czasów pracy 51-latka z kadrą U-21. Młodzieżówka w eliminacjach mistrzostw Europy 2019 dość niespodziewanie zremisowała 2:2 na wyjeździe z Wyspami Owczymi. To była kompromitacja tamtej drużyny. A że wpadka zdarzyła się już na początku kwalifi kacji i do tego tuż przed spotkaniem z głównym rywalem do awansu – Danią, mało kto wierzył w sukces. Przed meczem z Danią w Gdyni Michniewicz wszedł do szatni ze studolarowym banknotem w ręce. Najpierw pokazał go wszystkim, potem zmiął, rzucił na ziemię i podeptał. – Tak teraz wyglądamy. Jesteśmy wymięci, zdeptani i zniszczeni – powiedział i podniósł banknot z ziemi, jednocześnie prostując. – Ale jak podniosę studolarówkę, cały czas ma wartość. Tak samo może być z nami – dodał. Podziałało. Biało-Czerwoni wygrali 3:1 i dalej byli w grze o mistrzostwa. Legia dziś, przynajmniej w lidze, też wygląda jak studolarówka rzucona przez Michniewicza na ziemię. Jest zmięta, zdeptana i trochę podniszczona, ale nadal ma wartość. I to całkiem sporą. Wystarczy, że się podniesie i zacznie wygrywać. A że kadra zespołu z Łazienkowskiej jest mocna, nie trzeba nikogo przekonywać. – I trener Michniewicz, i trener Skorża mają spory komfort, bo dysponują naprawdę silnymi jak na nasze warunki drużynami – uważa Murawski.

Kilku nowych piłkarzy Rakowa już zaplusowało. Kilku nadal czeka na błysk.

Kilku nowych na razie dostało niewiele szans lub wcale nie miało jeszcze okazji pokazać swoich umiejętności. Dominik Wydra (poprzednio Eintracht Brunszwik), Alexandre Guedes (Famalicao) i Žarko Udovičić (Lechia Gdańsk) zwiększają jednak pole manewru trenerowi Papszunowi. Wydra może grać zarówno na środku obrony, jak i pomocy. Guedes jest typem napastnika, który dużo walczy na boisku dla zespołu, a tego wymaga szkoleniowiec zdobywców Pucharu Polski. Z kolei Udovičić może być wartościowym zmiennikiem, bo ma odpowiednie doświadczenie, ale na razie jego zmiany raczej niewiele wnosiły. Z kolei 22-letni Miguel Luis (Vitoria Guimaraes), 18-letni Jordan Courtney-Perkins (Brisbane Roar) i 19-letni Pedro Vieira (juniorzy FC Porto) to bardziej melodia przyszłości. Przykład Papanikolaou (ledwie 288 minut rozegranych w poprzednim sezonie) pokazuje jednak, że pod Jasną Górą piłkarze mogą robić postępy, niezbyt często pojawiając się na boisku.

Lechia Gdańsk ma nowe płuca. Próba zrozumienia udanego startu trenera Kaczmarka.

– Cieszę się, że wygrywamy i że miałem w tym większy udział. Mamy dobrą serię, którą trzeba kontynuować. Gramy inaczej, po prostu trener Kaczmarek preferuje inny styl, bardziej ofensywny. Sporo czasu spędzamy na połowie przeciwnika i kreujemy więcej sytuacji, co przekłada się na liczbę bramek. Trener tego od nas wymaga – utrzymywania się przy piłce i spokoju w środku pola – mówił tuż po m e c z u z Legią (3:1) boh a t e r spotkania. W podobnym tonie wypowiedział się jego partner ze środka boiska. – Chcieliśmy utrzymywać się przy piłce i szczególnie w pierwszej połowie pokazaliśmy, że potrafi my to robić. Myślę, że już w pierwszych dziesięciu minutach mogliśmy zdobyć kilka bramek. Dobrze się dogadujemy z Maćkiem i oby dalej to tak wyglądało. Pokazaliśmy, że możemy grać inaczej – stwierdził Jarosław Kubicki, który podwyższył wynik starcia z mistrzem Polski parę minut po przerwie. 26-latek zdecydował się na strzał zza pola karnego i była to decyzja słuszna. Obaj zawodnicy są obecnie sercem i płucami gdańskiej drużyny. Od nich wiele się zaczyna i wiele się na nich kończy. Pod koniec przygody Gajosa w Lechu poznańscy kibice złośliwie śpiewali: „Maciek gajowy to piłkarz trzecioligowy”. Teraz fani Biało-Zielonych muszą wymyślić własną, bardziej pochwalną przyśpiewkę. Gajos zapewnia, że zwyżka jego formy nie ma wiele wspólnego z wygasającym z końcem czerwca kontraktem, ale też przekonuje, że w Gdańsku czuje się dobrze. Swoją grą przypomina zawodnika, który wyróżniał się w Jagiellonii, a potem przez jakiś czas w Lechu.

Filip Majchrowicz interesuje się filozofią i koszykówką. Od niedawna może o sobie mówić per „reprezentant Polski”.

Polaryzację opinii i łatwość oceniania innych było też widać w mediach po pana niedawnym debiucie w młodzieżowej reprezentacji Polski. Zremisowaliście 2:2 na wyjeździe z Węgrami, a pan bronił bardzo dobrze, ale nie popisał się w doliczonym czasie gry i trochę podarował rywalom wyrównującego gola.

Wyłączając sytuację z 95. minuty, kiedy rzeczywiście popełniłem poważny błąd, który zaważył na wyniku, mogę być z tego meczu zadowolony i oceniać go pozytywnie. A tamta sytuacja? Od razu po stracie bramki nie miałem czasu, by o tym myśleć, bo rywale znów groźnie zaatakowali i trzeba było pomóc drużynie. Przez kilkanaście minut po zakończeniu spotkania byłem wściekły, ale dość szybko się ogarnąłem i zrozumiałem, że nie zmienię już w żaden sposób tego, co się stało. Przeanalizowałem tamtą sytuację i zgodziliśmy się z trenerem, że sama decyzja o wyjściu do dośrodkowania była dobra, tylko trzeba było trafi ć w piłkę. Błąd to błąd, coś takiego się zdarza. Na pewno ta pomyłka wiele mnie nauczy.

Słyszeliśmy, że po każdym meczu wyjątkowo dokładnie analizuje pan swoją grę. To prawda?

Zgadza się. Po spotkaniu dostaję od razu wycięte każde moje zagranie, każdy kontakt z piłką. Oglądam to bardzo szybko, np. już w autokarze, gdy wracamy z meczu. Następnego dnia, jeśli spotkanie pojawiło się na platformie, z której korzystamy, oglądam je jednym ciągiem. Przewijam, patrzę jeszcze raz na konkretne sytuację, analizuję. Rozmawiam z moim menedżerem i kolegą, który ogląda moje mecze i ma bardzo duże pojęcie o piłce.

Który z 10 dotychczasowych występów w ekstraklasie, w której zadebiutował pan w tym sezonie, był zatem pana najlepszym?

Myślę, że ten z Wartą Poznań. Wygraliśmy 1:0, obroniłem kilka strzałów, w tym sytuację sam na sam po spalonym. Nie popełniłem błędu i dałem też trochę drużynie dobrymi wznowieniami.

A najgorszym?

Mecz z Lechią Gdańsk. Puściłem dwa gole i nie miałem do siebie o nie pretensji, ale nie byłem w tym spotkaniu pewny w wyprowadzaniu piłki.

Po waszym awansie, kilka dni przed meczem pierwszej kolejki ekstraklasy z Lechem, gdy było jasne, że trzeba parę tygodni poczekać na ponowne wypożyczenie z Legii Mateusza Kochalskiego, który świetnie bronił w I lidze, usłyszeliśmy od ważnych osób z Radomiaka: „W Poznaniu pewnie będzie bronił Majchrowicz, ale nie jesteśmy pewni, czy da sobie radę. Szukamy bramkarza na rynku, może kogoś spontanicznie ściągniemy”. Osoby decyzyjne nie były do końca pewne pana umiejętności. A kiedy pan usłyszał, że zadebiutuje w ekstraklasie?

Trenerzy nie dawali mi do końca do zrozumienia, że zagram. To było fajne, właściwe, bo trzymało mnie pod prądem przez cały tydzień. Łatwo mi jednak nie było, bo przez pięć dni, od poniedziałku do piątku, miałem temperaturę i stany podgorączkowe. Brałem tabletki i walczyłem ze sobą, żeby za wszelką cenę zagrać. Na szczęście dzień przed meczem gorączka zelżała. Dopiero na rozruchu dowiedziałem się, że zagram, choć można było się tego domyślić, jako że mam status młodzieżowca. To było dla mnie coś wyjątkowego. Gdy trafi ałem do Radomiaka, zdawałem sobie sprawę, że Kochalski doskonale spisuje się w I lidze i ja prawdopodobnie nie będę grał. Chciałem być jak najczęściej na ławce i jednocześnie grać w rezerwach w IV lidze. Widziałem, jaka jest hierarchia, jak kibice uwielbiają Mateusza, ale jednocześnie sądziłem, że po awansie do ekstraklasy prędzej czy później dostanę szansę. I dostałem ją wyjątkowo wcześnie.

Przed nami hit 1. ligi – Korona kontra Widzew. To spotkanie z ciekawym kontekstem w tle.

A jakby smaczków spotkania Korony z Widzewem było mało, to trener i dyrektor sportowy kielczan są zadeklarowanymi kibicami ŁKS, więc dla nich utarcie nosa odwiecznemu rywalowi tydzień przed derbami Łodzi na pewno będzie miało dodatkowe znaczenie. – Z Pawłem Golańskim jesteśmy co do tego zgodni, w grę wchodzą tylko trzy punkty – stwierdził szkoleniowiec kielczan Dominik Nowak. Atmosfera przed dzisiejszym spotkaniem i bez takich pobocznych wątków jest w Kielcach gorąca. Przy Ściegiennego trwa mobilizacja, by w jak największym stopniu wypełnić stadion i stworzyć atmosferę, jakiej dawno w stolicy świętokrzyskiego nie było. Tym bardziej że czas i miejsce będą do tego idealne. Po pierwsze do Kielc przyjeżdża rozpędzony Widzew, który nie przegrał dziewięciu meczów z rzędu we wszystkich rozgrywkach. Po drugie koroniarze będą chcieli w końcu się przełamać, bo w lidze czekają na zwycięstwo od czterech kolejek. W Kielcach nikt nie miałby nic przeciwko, by tę passę przerwać właśnie w spotkaniu z czterokrotnymi mistrzami Polski. Tym bardziej że to właśnie oni strącili kielczan z pierwszego miejsca w tabeli.

Newcastle United ma sporo do wydania. Jak będzie wyglądało okienko „Srok”?

Zapędy Newcastle będą oczywiście blokowały regulacje Finansowego Fair Play, ale przynajmniej na początku Bin Salman i jego świta nie muszą się tym martwić. Poprzedni właściciel Mike Ashley w ostatnich latach bardzo mocno zaciskał bowiem pasa. Nie inwestował dużo w klub, tylko tyle, ile jego zdaniem potrzeba było do utrzymania w Premier League. Jego minimalizm, cięcia kosztów i brak ambicji doprowadzały kibiców Srok do szewskiej pasji, ale przynajmniej teraz jest z tego jakiś pożytek. Według szacunków nowi właściciele mogą na dzień dbry wpompować we wzmocnienia drużyny 200 mln funtów bez obaw, że naruszą zasady FFP. A to oznacza, że już w styczniu, podczas najbliższego okna transferowego, na St James’ Park na pewno pojawią się nowi piłkarze. Na giełdzie nazwisk nie ma, przynajmniej na razie, żadnej ekstrawagancji. Newcastle chce postawić na solidnych piłkarzy ogranych w Premier League, którzy podniosą jakość gry Srok. Jednym z pierwszych wzmocnień ma być James Tarkowski. Środkowy obrońca Burnley, ocierający się swego czasuo reprezentację Anglii, ma już wyrobioną reputację i od dawna typowany jest do transferu do lepszego klubu. Negocjacje z nim będą o tyle ułatwione, że w czerwcu kończy mu się kontrakt i ma dżentelmeńską umowę z prezesami The Clarets, że zimą nie będą mu oni robili problemów ze zmianą zespołu. Na St James’ Park może trafi ć także Jesse Lingard, który nie może wywalczy ć miejsca w podstawowym składzie Manchesteru United. Anglik chce grać regularnie, z tego powodu odrzuca oferty przedłużenia umowy z Czerwonymi Diabłami. Pokaźna tygodniówka i obietnica miejsca w składzie powinny przekonać go do dołączenia do Newcastle.

Lorenzo Pellegrini rozgrywa najlepszy sezon w Romie.

25-letni gracz rozgrywa bezdyskusyjnie najlepszy sezon w karierze. W Romie i reprezentacji rozegrał łącznie 13 meczów i zdobył 8 bramek, a oprócz tego po prostu gra świetnie. Jest cały czas w sercu akcji, biega za dwóch, pomaga kolegom i nie boi się trudnych sytuacji, występujących podczas meczu. To prawda, że nie ma za sobą jeszcze wielu meczów na światowym poziomie, ale pokazuje, że jest zawodnikiem europejskiego formatu. – Z mojego punktu widzenia to już piłkarz totalny – mówi „PS” Alessandro Pane, były pomocnik Empoli, który pracował w sztabie Luciano Spallettiego w Romie i był trenerem Pellegriniego w reprezentacji U-19 (on jako pierwszy powołał go do kadry Włoch). – Gra na całym boisku i może odgrywać wiele ról. Jest w stanie to robić, bo jest inteligentny, ma globalną wizję gry i zespołu. Miał te cechy już kiedy był młody. Pamiętam, że kiedyś pod moją wodzą w drużynie narodowej w awaryjnej sytuacji wystąpił też jako środkowy obrońca – dodaje Pane. Słowa trenera podkreślają umiejętności kapitana Romy, który już w październiku wyrównał swój rekord goli w rozgrywkach, ustanowiony w sezonie 2016/17 w barwach Sassuolo (8 bramek). Jak to zrobił? Jose Mourinho, portugalski trener Giallorossich, kontynuował pracę zaczętą przez swojego rodaka Paulo Fonsecę. Były szkoleniowiec Romy zmienił pozycję piłkarza na boisku, przenosząc go ze środka pola za plecy napastnika w ustawieniu 3-4-2-1. Został po prostu jednym z dwóch ofensywnych pomocników. W ten sposób Pellegrini stał się bardziej skuteczny zza szesnastki i także w polu karnym. „The Special One” korzysta z ustawienia 4-2-3-1, Włoch znajduje się u niego bezpośrednio za dziewiątką, ale historia jest ta sama. – Mourinho uwydatnił mocno jego cechy i dał mu taktyczną stabilizację – wyjaśnia Giuseppe Pastore, znany dziennikarz „Il Foglio”. – Wcześniej Pellegrini zwykle zmieniał pozycję, teraz nie. Na pewno widać to, że ma świetną technikę. Przydała mu się przy golach strzelonych przeciwko Lazio i Veronie – zauważa Pastore.

fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Prezes Puszczy o słowach Dróżdża: Nic sensacyjnego. Co ze stadionem w Niepołomicach?

Szymon Piórek
1
Prezes Puszczy o słowach Dróżdża: Nic sensacyjnego. Co ze stadionem w Niepołomicach?

Komentarze

11 komentarzy

Loading...