Reklama

PRASA. Jankowski: Będę jeszcze prezesem niejednego klubu w Ekstraklasie

redakcja

Autor:redakcja

17 września 2021, 09:08 • 27 min czytania 5 komentarzy

Weekendowa prasa to już tradycyjnie zapowiedź tego, co będzie się działo w piątek, sobotę i niedzielę na boiskach Ekstraklasy oraz 1. ligi. Mamy sporo rozmów i sylwetek – m.in. z Ewą Pajor, Jackiem Trzeciakiem, Michalem Frydrychem czy Arturem Jankowskim. Ten ostatni próbuje wybronić okres swojej pracy w Zagłębiu Lubin i zarzeka się, że wróci do roli prezesa ekstraklasowego klubu. – W dzisiejszym sporcie nie liczy się nic innego, tylko wynik. Nieważne, że klub się nie rozwija, akademia zostaje z niczym, że są długi, no bo przecież wynik pierwszej drużyny jest najważniejszy. Przykład innych klubów: jest puchar, dobre wyniki a potem zjazd do 1. ligi, ogromne długi, zmiany właścicielskie – mówi były prezes „Miedziowych” w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

PRASA. Jankowski: Będę jeszcze prezesem niejednego klubu w Ekstraklasie

Sport

Leszek Baczyński, honorowy prezes Zagłębia Sosnowiec, zapowiada piłkarski weekend. Mówi o Ekstraklasie i 1. lidze.

Kluby z naszego regionu w komplecie źle rozegrały ostatnie minuty swoich spotkań w ostatniej kolejce, ale najbardziej stratny był Piast, który uległ w doliczonym czasie Zagłębiu Lubin. Jak na gliwiczan wahania formy są dość zaskakujące, prawda?

– Piast, zresztą jak każdy zespół prowadzony przez trenera Waldemara Fornalika to drużyna, na którą zawsze trzeba uważać. W Gliwicach też nie obyło się bez zmian, więc na pewno nie wszystko jeszcze hula tak, jakby sobie tego życzył trener Fornalik. Do Gdańska Piast pojedzie po punkty i na pewno stać go na wygraną z Lechią. Najważniejsze, że wszystkie zespoły z regionu weszły dobrze w sezon, nie było jakiegoś wyraźnego falstartu. To dobry prognostyk na dalszą część sezonu. Lech i Śląsk to jedyne zespoły, które do tej pory w lidze nie przegrały.

W Poznaniu po raz kolejny zaczęli rozgrywki z nadzieją na detronizację Legii. Taki finał rozgrywek jest możliwy?

Reklama

– Nie chciałbym aż tak daleko wybiegać w przyszłość, ale moim zdaniem Legia nie odda tytułu. Oczywiście wszystko może się zdarzyć, ale na pewno nie sugerowałbym się obecną pozycją Legii w tabeli. Warszawianie mają jeszcze mecze zaległe, poza tym trener Michniewicz ma tak szeroką kadrę, że docelowo ekipę ze stolicy będzie stać na grę na dwóch czy też trzech frontach, mam tutaj na myśli jeszcze Puchar Polski. Mecz w Moskowie pokazał, że Legia ściągnęła grupę naprawdę wartościowych graczy. Na ile to starczy w pucharach zobaczymy, ale co do ligi to myślę, że Legia powinna obronić tytuł.

Na koniec nie mogę nie zapytać o Zagłębie Sosnowiec, w którym Leszek Baczyński pełnił niemal wszystkie funkcje. To kolejny sezon, który jeszcze dobrze się nie zaczął, a już można go zacząć spisywać na straty. Co doradziłby były prezes i dyrektor sportowy swoim następcom?

– Liczę, że Zagłębie mimo tych zawirowań szybko odbije się od dna. Nie można kolejny rok z rzędu drżeć o utrzymanie. Powiem tak, jak dla mnie obecnie jest w Zagłębiu za mało… Zagłębia. Każdy może sobie to interpretować na swój sposób, ale myślę, że kibice i ludzie związani z piłką wiedzą o co chodzi. Jestem na każdym meczu, obserwuję zespół i oczywiście trzymam kciuki, bo Zagłębie mam głęboko w sercu.

Michal Frydrych, bohater Wisły Kraków, o ostatnich meczach.

– Muszę powiedzieć, że od początku meczu z Lechią graliśmy bardzo dobrze, ale w pierwszej połowie zabrakło nam wykończenia akcji – mówi 31-letni stoper z Czech. – Natomiast rywale do przerwy wykazali się niemal stuprocentową skutecznością. Swoje dwie szanse zamienili na dwa gole, a trafieniem z wolnego w doliczonym czasie mocno nas zmotywowali. W szatni powiedzieliśmy sobie, że możemy zdobyć dwie, a nawet trzy bramki i po wznowieniu gry atakowaliśmy z pasją. Jednak napastnicy nie mieli szczęścia więc postanowiłem im pomóc i cieszę się, że dwa razy wpakowałem piłkę do siatki. Na polskich boiskach, na których gram od roku, taka sztuka udała mi się pierwszy raz. W poprzednim sezonie miałem w sumie trzy gole, z czego dwa z karnych, a w tym zacząłem od gola samobójczego, więc tym bardziej mam się z czego cieszyć. Dwie bramki w jednym meczu strzeliłem też w czeskiej lidze, jakieś osiem lat temu, więc można powiedzieć, że to historia. […] – Po meczu z Lechią najbardziej byłem zadowolony z tego, że pokazaliśmy charakter – dodaje trzykrotny mistrz Czech. – Walczyliśmy do samego końca. Nawet gdy w 3 minucie doliczonego czasu gry Serafin Szota po drugiej żółtej kartce musiał opuścić boisko wierzyliśmy, że jesteśmy jeszcze w stanie strzelić wyrównującego gola i z tą myślą pobiegłem w pole karne gdańszczan przy naszym rzucie rożnym w 97 minucie. Moja główka, dająca wyrównującą bramkę dała także moc na cały tydzień, który zakończymy w Poznaniu. Lech jest liderem i może się pochwalić tym, że nie przegrał meczu, ale my już w tym sezonie wygraliśmy z mistrzem Polski Legią, więc wybiegniemy na poznańskie boisko żeby zagrać najlepiej jak potrafimy.

Reklama

Piast Gliwice chce wygrywać. Póki co jednak ma problemy z kontuzjami.

W meczu z Zagłębiem duet stoperów w Piaście stworzyli Tomas Huk oraz młodzieżowiec Ariel Mosór, który zastąpił nieobecnego Jakuba Czerwińskiego. – Powiem wprost: sytuacja z kontuzjowanymi zawodnikami nie wygląda najlepiej. Kuba nie będzie brany pod uwagę na wyjazd do Gdańska i Jakub Holubek prawdopodobnie również. Co do Tiago Alvesa, wyglądało to bardzo groźnie, ale na tę chwilę jest o wiele lepiej. Ta sytuacja rozstrzygnie się w piątek, kiedy będziemy podejmować ostateczną decyzję dotyczącą składu. W pierwszej minucie meczu z Zagłębiem Kristopher Vida mocno oberwał od rywala i do wczoraj nie trenował z drużyną. Jego występ stoi pod znakiem zapytania – zdradził Waldemar Fornalik. Nawet jednak bez swojego lidera, jakim jest Jakub Czerwiński, obrona Piasta spisywała się, mimo porażki, nieźle. – Strachu nie było, bo Ariel ciężko trenuje. Każdy z nas pomógł mu zadebiutować w pierwszym składzie. Myślę, że dobrze zagrał – przyznał Konczkowski, który najpewniej także w spotkaniu z Lechią będzie miał obok siebie 18-letniego piłkarza. W odwodzie pozostaje jednak jeszcze Hiszpan Miguel Munoz.

GKS Katowice znów przecieka. Cztery gole wbiła mu Arka Gdynia.

W doliczonym czasie gry Marcus da Silva głową z najbliższej odległości wykończył centrę Huberta Adamczyka i na stałe zapisał się w kronikach Arki. Został tym samym jej najlepszym strzelcem, a fetując tego gola otrzymał z ławki symboliczną koszulkę z napisem „TAG” (tylko Arka Gdynia) i liczbą 63, symbolizującą jego trafienia. Dotąd miano lidera klasyfikacji wszech czasów – od kwietnia – 37-letni Brazylijczyk dzielił ze Stanisławem Gadeckim. Teraz jest już nim samodzielnie. Nie dziwiło, że Marcus po ostatnim gwizdku został wyściskany przez kolegów. Na miano piłkarza meczu zapracował jednak kto inny. Olaf Kobacki strzelił dla gości pierwszego i trzeciego gola (przy którym asystował mu Marcus!), a drugi padł po jego dośrodkowaniu z rzutu rożnego. Arka przed tym zaległym meczem z pierwszego wrześniowego weekendu była najbardziej nieskutecznym I-ligowcem. Wykorzystywała dużo mniej okazji niż stwarzała. W zderzeniu z najbardziej dziurawą defensywą okazała się jednak bezlitosna. Kibiców GieKSy musi martwić fakt, jak łatwo te gole padały. Rywale znajdowali się na środku pola karnego, mając sporo miejsca… Trener Rafał Górak wystawił tę samą czwórkę obrońców, co tydzień temu w Łodzi (wracający do zdrowia kapitan Arkadiusz Jędrych zasiadł wśród rezerwowych), ale zaczęła inaczej, ostrożniej. Od pierwszej minuty oddała rywalom inicjatywę, nie atakowała wysokim pressingiem, była cierpliwa i wyczekiwała swoich szans. 

GKS Jastrzębie dobrze zaczął, ale zwolnił tempo. Mówi o tym Jacek Trzeciak.

W dwóch ostatnich meczach, z Podbeskidziem Bielsko-Biała i Sandecją Nowy Sącz, mieliście pusty przebieg, tzn. nie strzeliliście gola. Co gorsza, w każdym z tych meczów oddaliście tylko jeden strzał w światło bramki przeciwnika. To w tej chwili pana największe zmartwienie?

– Nie ukrywam, że to w tej chwili moje największe zmartwienie. W ostatnim meczu z Sandecją oddaliśmy tylko siedem strzałów na bramkę przeciwnika, z tego jeden celny. Z Podbeskidziem było jeszcze gorzej, bo był jeden celny strzał i cztery niecelne. Tymczasem z Resovią Rzeszów oddaliśmy na bramkę rywali ponad 20 strzałów (dokładnie 23, z czego osiem było celnych i dziesięć niecelnych, a pięć zablokowanych – przyp. BN). To pokazuje, jak duży krok do tyłu zrobiliśmy. Poza tym ostatnio za dużo uderzeń oddawaliśmy z nieprzygotowanych pozycji.

W ostatnim meczu z Sandecją rozrzut tych strzałów niecelnych był ogromny. Był strzał, po którym piłka wyszła na aut boczny, albo piłka szybowała na wysokość kilku pięter…

– Do tego właśnie zmierzam. Takie uderzenia były spowodowane frustracją moich zawodników, strzały były oddawane z nieprzygotowanych pozycji. To nie ma sensu, jeżeli strzela się z ponad 30 metrów, a nawet z dalszej odległości. Po takich próbach piłka wpada do bramki raz na tysiąc strzałów. Nie mam zastrzeżeń do jakości gry, utrzymywania się przy piłce, lecz do finalizowania naszych akcji zaczepnych. Co z tego, że będziemy w posiadaniu piłki przez ponad 60 procent czasu gry, skoro nie przekłada się to na liczbę strzałów na bramkę przeciwnika. Z Resovią stworzyliśmy 11 sytuacji bramkowych i fakt, że ich nie wykorzystaliśmy. Ale one były, teraz takich okazji nie mamy.

Znalazł pan przyczyny? Gdzie jest pies pogrzebany?

– Może to jest kwestia umiejętności, podejmowania złych decyzji, szczęścia przeciwnika, głównie ich bramkarzy. Przeciwnicy oddali cztery strzały na naszą bramkę i strzelili trzy gole. Czyli my nie mieliśmy szczęścia. 

Giorgi Merebaszwili będzie tajną bronią Podbeskidzia Bielsko-Biała?

Giorgi Merebaszwili uważa, że ofensywny potencjał jego drużyna jest spory. – Potrzebujemy jeszcze trochę zgrania w grze w ataku. Chcemy atakować skuteczniej i każdy kolejny mecz będzie temu sprzyjał. Przed meczem z Koroną trenerzy założyli, abyśmy dużo grali po ziemi. Tak właśnie chcemy operować piłką. Jasne, zdarzają się wtedy błędy, ale na nich się uczymy. Dodatkowo brakowało nam trochę szczęścia. Czasem dajesz z siebie wszystko, ale się nie udaje. I to nas w ostatnim meczu spotkało. Myślę, że w kolejnych spotkaniach będzie inaczej – podkreślił 32-krotny reprezentant Gruzji, który zdążył w ostatnich meczach udowodnić, że powinien być dla Podbeskidzia znacznym wzmocnieniem. Warto podkreślić, że zawodnik ten słynie z dobrej gry na skrzydle, ale potrafi też zejść do środka i pokazać co umie, w taki właśnie sposób strzelił gola Koronie. Warto prześledzić to, co Podbeskidziu dać może w tym sezonie Merebaszwili. Wiadomo, że czas upływa, Gruzin skończył w tym roku 35 lat, ale jego dorobek w ekstraklasie w barwach Wisły Płock jest naprawdę dobry, no może wyłączając ostatni sezon, w którym grał niewiele. Wcześniej jednak zdobywał średnio 5,25 gola na sezon i notował 6,25 asysty na pojedyncze rozgrywki. Daje to średnio 11,5 punktu w klasyfikacji kanadyjskiej. Jeżeli urodzony w Tbilisi piłkarz utrzyma taką średnią, to pod Klimczokiem z jego postawy wszyscy powinni być zadowoleni. Nie są to wprawdzie liczby kreujące lidera zespołu, ale o to akurat nie powinni się kibice Podbeskidzia martwić, bo liderem jest Kamil Biliński. Merebaszwili ma zaś wszelkie predyspozycje by być jego pierwszym pomocnikiem.

Super Express

Michal Frydrych i kilka wielkich nazwisk. Grał przeciwko Messiemu, wzorował się na Maldinim.

– Miał pan jakiś wzór piłkarza w młodości?

– Gdy byłem młody, imponowali mi Paolo Maldini i John Terry. Starałem się obejrzeć ich każdy mecz, awtedy nie było to łatwe. Nie było pokazywanych tyle meczów w telewizji co obecnie.

– A przeciwko któremu napastnikowi na boisku grało się najtrudniej?

– W Lidze Mistrzów miałem okazję grać w barwach Slavii Praga przeciwko Leo Messiemu i Romelu Lukaku. Z Barceloną zremisowaliśmy 0:0 i byłem bardzo szczęśliwy, że Messi na Camp Nou nie strzelił bramki. Przeciwko Lukaku było gorzej, bo Belg strzelił gola i miał dwie asysty (Slavia przegrała 1:3 –red). Jest szybki, silny imocny, więc chyba każdemu obrońcy trudno się gra przeciwkoniemu.

Przegląd Sportowy

Legia Wraszawa walczy o to, żeby nie powtórzyć losu Lecha Poznań. Według ekspertów jest to możliwe.

W ostatniej chwili mistrz Polski dokonał poważnych transferów, zamknął kadrę z dziesięcioma nowymi nazwiskami, na które wydał trzy miliony euro. – Tacy piłkarze jak Ihor Charatin czy Lirim Kastrati to zawodnicy nieprzypadkowi, napastnik z Kosowa już w Moskwie, w meczu ze Spartakiem, udowodnił swoją jakość. Trzeba uczciwie powiedzieć, że od początku do końca okna transferowego Legia wykonywała dobre ruchy, zaczynając od sprowadzenia Mahira Emreliego, a kończąc na tych, których już wymieniłem – twierdzi Zieliński. Uważa, że nie ma sensu robić tragedii ze słabego startu warszawiaków w lidze, jednak zastrzega również, że nie można lekceważyć faktu, iż drużyna przegrała już trzy mecze, a w poprzednim, mistrzowskim sezonie, poniosła tylko cztery porażki. – Uważam jednak, że oni bez problemu to nadrobią – stwierdza. Liczy na to także Filip Mladenović. – Myślę, że to cena, jaką płacimy za awans do pucharów. W eliminacjach zostawiliśmy naprawdę dużo energii, nie mieliśmy wtedy tak szerokiej kadry, jak teraz. Nie mamy tylu punktów w lidze, ile byśmy chcieli, ale najważniejsze, że jesteśmy w Lidze Europy – twierdzi serbski wahadłowy. Doskonale zna historię Lecha, jest świadomy, jak trudno pogodzić walkę w Europie z ligowymi rozgrywkami. – Nie ukrywam, że puchary mogą się na nas odbić, ale kadrowo wyglądamy już lepiej. Zresztą to nie jest problem tylko Legii. Kiedy byłem w Köln, awansowaliśmy do Ligi Europy, a w następnym sezonie, kiedy mnie już tam nie było, zespół spadł z Bundesligi. To właśnie była cena pucharów. Kiedy w nich grasz, musisz mieć naprawdę szeroką kadrę, bo w lidze wszyscy grają przeciwko tobie, szczególnie czuć to w Legii, na którą każdy podwójnie się motywuje – opowiada reprezentant Serbii. Zaznacza po raz kolejny, że obecnie kadra jest silna, jednak latem było naprawdę trudno. – Tej Legii, która zdobyła mistrzostwo, już nie ma. Juranović odszedł, Kapustka kontuzjowany, obrona jest inna. Czy nowa Legia jest lepsza? Nie wiem, mogę odpowiedzieć w grudniu albo na koniec sezonu – mówi wahadłowy, który w niedzielę znów będzie mógł powalczyć w ekstraklasie.

Sylwetka Ewy Pajor. Reprezentantka Polski rozmawia z „PS”.

Na treningi w Koninie zaczęła pani jeździć jako dziewięciolatka, a kilka lat później przeniosła się pani z siostrą do bursy w tym mieście. I, z tego co słyszałem, początki były trudne.

Gdy pierwszego dnia jechałyśmy tam z mamą, płakałyśmy przez całą drogę. Nie wiem, dlaczego. Z jednej strony chciałyśmy wyjechać, widziałyśmy w tym dla siebie szansę, a z drugiej ciężko było nam zostawić rodzinę. W bursie koleżanki pytały mnie i Paulinę, dlaczego mamy takie czerwone oczy, a my odpowiadałyśmy, że spokojnie, nic się nie stało. Pamiętam też pytanie mamy: „Dziewczyny, czy wy na pewno chcecie tam zostać?”. Odpowiadałyśmy, że tak, choć w pierwszych dniach zdarzało się płakać.

Z czego wynika to, że na samym początku nie jest pani łatwo zaadaptować się w nowym miejscu? W wywiadzie w książce „Piłkarki. Urodzone, by grać” opowiada pani, jak po transferze do Wolfsburga w 2015 roku pierwszego dnia w nowym klubie też poczuła się pani samotna i pojawiły się łzy.

Byłam młodą zawodniczką i wiedziałam, że trafi am do szatni, w której są najlepsze piłkarki na świecie. Czułam lekki strach, nie wiedziałam, czy zostanę dobrze przyjęta, do tego na początku bardzo słabo mówiłam po niemiecku, a kiedy jeszcze trenerka, która miała czekać na mnie w klubie, nie pojawiała się, zareagowałam łzami. Może ja po prostu jestem osobą, której trudno jest wyjechać z miejsca, w którym czuje się bardzo dobrze, w nieznane? Kilka razy tak w życiu miałam. Chcę jednak zaznaczyć, że w Wolfsburgu przyjęto mnie świetnie. Dostałam ogromną pomoc i o nic nie musiałam się martwić. Musiałam natomiast dostosować się do zupełnie innej, dużo większej intensywności gry. Poczułam to już na pierwszym treningu, podczas prostych ćwiczeń: podań czy gierki na małej przestrzeni. Wszystko działo się dużo szybciej niż w Polsce. Chodziłam też na siłownię, żeby pracować nad siłą i stabilizacją ciała. W Niemczech mieszkałam z Pauliną i mój dzień najczęściej wyglądał tak: śniadanie, do klubu, pierwszy trening, obiad w domu, sen, by się zregenerować, drugi trening, powrót do domu, jedzenie i spać. Ludzie w Wolfsburgu mieli na mnie plan. Na początku grałam w drugiej drużynie i sama nie czułam się gotowa na występy w pierwszej. Z miesiąca na miesiąc czułam się jednak silniejsza. Pewnego dnia poszłam do trenera, żeby z nim porozmawiać o mojej sytuacji. To była świetna, merytoryczna rozmowa. Zaczęłam dostawać szanse – najpierw po 15, 20 minut. Wychodziłam na boisko, żeby udowodnić, że dobrą formę z treningów potrafi ę przełożyć na mecz. W końcu w Wolfsburgu zostałam podstawową zawodniczką. 

Dużo dostaje pani wiadomości od młodszych piłkarek, które chcą sporo osiągnąć w tej dyscyplinie?

Często przychodzą wiadomości w stylu: „Mam 10 lat i też gram w piłkę nożną. Obserwuję cię, jesteś moja idolką”. To miłe. Mam świadomość, że wszystkie dziewczynki biegające za piłką i mające duże ambicje obserwują mnie i moje koleżanki, gdy gramy w reprezentacji Polski. Patrzą na nas, a my nie możemy odpuścić. Tym bardziej że PZPN zawsze wpierał piłkę kobiecą, a w ostatnich kilku latach tę pomoc odczuwamy jeszcze bardziej. Wsparcie ze związku już przekłada się na wyższy poziom Ekstraligi, na to, że dziś praktycznie każdy jej mecz można obejrzeć w telewizji. Jestem przekonana, że niedługo przełoży się to też na sukcesy reprezentacji. 

Kamil Rosiek, wicemistrz świata w biathlonie, gra na mistrzostwach Europy w AMP Futbolu.

Wyczerpująca praca to cecha, z której jest znany również wśród ampfutbolistów. – Niedawno trener przypomniał nam sytuację z ubiegłorocznego sparingu z Azerbejdżanem. Prowadziliśmy 14:0, a Kamil dostał zbyt mocne podanie. Biegł do niego, potknął się i upadł. Choć nie miał szans dopaść piłki, to od razu wstał i ruszył dalej. Przy wyniku 14:0! On nigdy nie odpuszcza – przyznaje Woźniak. Jego słowa potwierdza Przemysław Świercz, kolejny z wiślaków w kadrze. – Od dłuższego czasu mieszkam z nim w pokoju. Dla mnie to wzór profesjonalizmu. Jest tak skoncentrowany na celu, że wszystko ma mu podporządkowane i idealnie zaplanowane – tłumaczy kapitan Biało-Czerwonych. Podobny jest także w życiu prywatnym. – Ma zasady, z których nigdy nie rezygnuje – śmieje się Dorota, życiowa partnerka Rośka. – Jeśli zaplanuje sobie trening na 15.00, to choćby nie wiem co, musi się odbyć dokładnie wtedy. Trzeba się do tego przyzwyczaić, ale warto, bo jest wspaniałym człowiekiem – wyjaśnia. Większość osób pytana o cechy Rośka wskazuje małomówność. – Nie mówi dużo, ale jak coś powie, to zawsze bardzo trafnie, co w tej codziennej ciszy mocno wybrzmiewa. Cieszę się, że mogłem go spotkać na swojej życiowej i sportowej drodze. To ogromna siła w zespole – mówi Świercz, któremu wtóruje Woźniak: – Mimo że nie mówi wiele, to czuć jego obecność. Można na niego liczyć w każdej trudnej sytuacji. W wywiadach i wystąpieniach przed grupą nie czuje się swobodnie, ale będąc sam na sam, potrafi się otworzyć, pokazać jak wielką ma wiedzę.

Rafa Lopes na starcie sezonu był mocnym punktem Legii. W „PS” przeczytamy o jego warszawskiej przygodzie.

Jego początki w klubie nie były łatwe. Do stolicy przyjechał z kontuzją mięśnia przywodziciela. Czekał miesiąc, żeby się wyleczyć i wrócić na boisko, a kiedy wreszcie dostał szansę od Aleksandara Vukovicia, szkoleniowiec stracił pracę. A to poprzedni trener Legii był największym zwolennikiem sprowadzenia Portugalczyka do klubu. Był mu potrzebny drugi napastnik, wspierający wysuniętego Tomaša Pekharta, mobilny, biegający między obrońcami, robiący miejsce bardziej statycznej „dziewiątce”. – Nie zdążyłem nawet dobrze się pokazać, a już trener Vuko stracił pracę – wspomina Lopes, który u poprzednika Czesława Michniewicza zagrał kilka minut przeciwko Wiśle Płock (0:1) oraz całą drugą połowę z Górnikiem Zabrze (1:3). Po zmianie trenera długo nie mógł przebić się do podstawowego składu, ale datę 8 listopada 2021 roku zapamięta na długo. Do przerwy Legia przegrywała z Lechem 0:1 i od początku drugiej połowy trener Michniewicz wzmocnił siłę ataku, wpuszczając na boisko Portugalczyka. W trzeciej minucie doliczonego czasu Lopes trafi ł do siatki na 2:1. To właśnie mecz z Kolejorzem wymienia jako jeden z dwóch najważniejszych i najradośniejszych momentów w Legii. – Drugim jest wiosenny mecz w Gliwicach. Pamiętam, że gdybyśmy przegrali, przewaga nad wiceliderem bardzo by stopniała i mogłoby zrobić się nerwowo i nieprzyjemnie. W którymś z wywiadów z trenerem przeczytałem, że mecz z Piastem był kluczowy w walce o mistrzostwo – mówi. To jego trafi enie w 75. minucie dało Legii wygraną 1:0 i trzy punkty. – Wtedy byliśmy już pewni, że tytuł będzie nasz – zdradza. W obecnym sezonie coraz częściej jest pierwszym wyborem trenera Michniewicza. Nie opuścił ani jednego spotkania. Dziewięciokrotnie zaczynał w podstawowej jedenastce, sześć razy wchodził z ławki. Był bohaterem dwumeczu z Florą Tallin w II rundzie eliminacji LM. Trafi ł na 2:1 w Warszawie w ostatniej minucie i zapewnił wygraną 1:0 w Estonii. W ekstraklasie strzelił gola Warcie. – Jestem bardzo zadowolony z tego, jak idzie nam w Europie, natomiast smucą mnie wyniki i porażki w lidze – mówi. – Zastanawiam się, w czym jest problem i sądzę, że nasz obecny kłopot leży w mentalności. Nie potrafi liśmy przestawić się z meczów, w których walczyliśmy o Ligę Europy, jak ze Slavią Praga, na pojedynki ligowe. Z tym musimy sobie poradzić. I to szybko. 

Mathias Rasmusen, piłkarz Cracovii w rozmowie z „PS”. Mówi m.in. o EURO 2020 i Eriksenie.

Brat miał 15 lat, kiedy trafi ł do Arsenalu. Pan był rok starszy, gdy znalazł się w Nordsjaelland, które właśnie zdobyło mistrzostwo kraju i było najlepszym klubem w Danii.

W Hvidovre, mając 16 lat, rywalizowałem z seniorami na trzecim szczeblu rozgrywek. Byłem bardzo młody i zbierałem olbrzymie doświadczenie. Z Nordsjaelland podpisałem umowę na trzy lata i znalazłem się szybko w pierwszym zespole, który akurat awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Mecz z Chelsea oglądałem z trybun, a spotkanie przeciwko Juventusowi z ławki rezerwowych. Ponieważ od początku występowałem jako środkowy pomocnik, raczej bardziej defensywny, obserwowałem zawodników Juventusu, którzy grali właśnie w tej strefi e boiska. Andrea Pirlo i Claudio Marchisio przeciwko nam byli genialni. Zespół z Turynu pokonał nas wtedy 4:0, ale równie dobrze mogło być 6:0 albo 7:0.

Człowiekiem, który ściągnął pana do Nordsjaelland, a później od razu dał szansę treningów z pierwszą drużyną, jest Kasper Hjulmand, obecnie selekcjoner reprezentacji Danii. Już wtedy był świetnie odbieranym w kraju szkoleniowcem?

Tak. W 2011 roku objął zespół jako pierwszy trener. Nordsjaelland było małą drużyną, niemającą tyle pieniędzy co teraz, a on zdobył z nią mistrzostwo Danii i doprowadził do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Nie dziwiłem się, kiedy kilka lat później został szkoleniowcem niemieckiego FSV Mainz 05. Hjulmand to bardzo mądry trener, ale przede wszystkim dobry człowiek. W 2012 roku byłem młodym zawodnikiem, a on często ze mną rozmawiał, doradzał i sprawił, że zostałem w zespole bardzo dobrze przyjęty przez starszych zawodników. 

Opowiada pan o ostatnim meczu Danii na EURO, a jak wspomina pan ten pierwszy, z Finlandią, podczas którego na murawę upadł Christian Eriksen?

To był pod wieloma względami najgorszy dzień w historii duńskiego futbolu. Nawet dziś jest mi bardzo smutno, gdy o tym opowiadam. Zorganizowałem wtedy grilla dla rodziny i przyjaciół, bo następnego dnia przenosiłem się do Krakowa. Mieliśmy się cieszyć, śmiać i oglądać pierwsze zwycięstwo naszego zespołu w turnieju, a tu taka sytuacja. Eriksen jest traktowany w Danii niemal tak, jak Robert Lewandowski w Polsce. Był naszą największą gwiazdą, przez lata kluczową postacią Tottenhamu, a później mistrzem Włoch z Interem. Kiedy upadł, nie mogliśmy uwierzyć w to, co się dzieje. Moja rodzina płakała, przyjaciele też. Ja na początku myślałem, że stało się najgorsze i Eriksen nie żyje. Utwierdziłem się w tej myśli, gdy zobaczyłem jego żonę, która zeszła na murawę i płakała. To była cholernie mocna scena. Później duńskie media przekazały informację, że Eriksen żyje, ale jest w stanie krytycznym. Minęła godzina i usłyszeliśmy w mediach uspokajającą wiadomość, że jednak jest z nim w miarę dobrze. Cały kraj odetchnął z ulgą i w kolejnych dniach mógł delektować się świetną grą reprezentacji.

Mikael Ishak jest kapitanem Lecha Poznań. Co czyni z niego idealną osobę, do powierzenia mu tej funkcji?

Skorża nie musi się też bać o to, że Szwed zacznie szaleć poza boiskiem. Ishak jest człowiekiem głęboko wierzącym i akurat w jego przypadku, nie są to puste słowa. Kiedy klub kręcił w trakcie zimowego zgrupowania wideo z pytaniami od kibiców, jeden z fanów poprosił Szweda o podanie wersu z Biblii, który skierowałby do osób przeżywających ciężkie chwile. – Mam taki wers w głowie, pochodzi z drugiego Listu do Tymoteusza – odpowiedział bez zastanowienia napastnik i po chwili bezbłędnie zacytował Pismo Święte. Dlatego trener Kolejorza nie musi się martwić, że jego kapitan nagle zacznie biegać po poznańskich barach, zaciągając tam przy okazji kilku kolegów. Ishak świeci przykładem nie tylko poza boiskiem, ale też na nim. Obojętne, czy w trakcie treningu, czy meczu. To walczak, któremu może czasem brakować umiejętności, ale nigdy ambicji. To kolejna nauka wyniesiona z dzieciństwa. Tym razem nauczycielem nie byli rywale z podwórkowego boiska, a starszy o dwa lata brat. – Był ode mnie większy i silniejszy, ale chciałem być od niego lepszy, więc pracowałem dwa razy bardziej – wspominał zawodnik Kolejorza. I właśnie tego typu piłkarza potrzebował Skorża na boisku. 

Lech Kulwicki broni Piotra Stokowca. Jego zdaniem wyznaczono go jako kozła ofiarnego.

Tuż przed przerwą na mecze reprezentacji Lechia zremisowała 2:2 z Radomiakiem. Jak się później okazało, było to pożegnalne spotkanie Piotra Stokowca, który prowadził gdański zespół 3,5 roku. – Nie można winić trenera, bo zbyt krótko jest z tą drużyną, natomiast stare błędy pozostały. Bramki padły tak jak zawsze, czyli po błędach w kryciu i ustawieniu. Gra Lechii w obronie to koszmar. Piotrek doskonale o tym wiedział, starał się to zmienić, ale nie miał wykonawców do gry, która gwarantowałaby skuteczną obronę. Po prostu w tej formacji brakuje jakości i uważam, że każdy inny szkoleniowiec będzie miał problemy z defensywą – przekonuje Lech Kulwicki. Były kapitan Lechii, z którą w 1983 roku wznosił Puchar Polski, uważa, że zwolnienie Stokowca było błędem władz klubu. – Dla mnie ta decyzja była dziwna, nie poparta żadnymi argumentami. Wiem swoje. Zwolnienie zapowiadało się od dłuższego czasu. Topór wisiał nad głową Piotrka i czekano tylko, kiedy to się stanie. To było nieuniknione – zapewnia. – Nie ukrywam, że często rozmawiałem z trenerem Stokowcem, ale nie broniłem go ze względu na wspólną znajomość, tylko ze względu na wyniki, które osiągał z Lechią. Uważam, że jego zwolnienie było błędem, ale teraz trzymam kciuki za nowego trenera. Życzę mu równie dobrych wyników – dodaje były obrońca.

Kamil Kościelny opowiada o walce o powrót do zdrowia. Dziś jest podstawowym piłkarzem Stali Mielec.

Obrońca był zdeterminowany. Kupił sobie białą tablicę, na której napisał markerem dużymi literami: GOTOWY NA EKSTRAKLASĘ! Powiesił ją na ścianie w salonie i często na nią patrzył, motywując się do pracy. Wstawał konsekwentnie o 6 rano i szedł na trening. – Miałem jeszcze jedną motywację do powrotu do zdrowia. W czerwcu tamtego roku brałem ślub i chciałem być w pełni sprawny, by zatańczyć pierwszy taniec. Udało się – wspomina Kościelny. Zadebiutować w ekstraklasie też się w końcu udało: w 10. kolejce sezonu 2019/20 przeciwko Wiśle Płock (1:2). Zawodnik wrócił do gry i formy w tak imponującym stylu, że zapracował na kontrakt do końca rozgrywek. A później Raków znów chciał go przedłużyć, jednak piłkarz postanowił, ze skorzysta z oferty Stali Mielec. Kościelny zrezygnował tym samym z wicemistrzostwa Polski, Pucharu Polski i gry w europejskich pucharach z Rakowem, ale zapewnia, że nie żałuje. W Stali, gdy tylko jest zdrowy, może liczyć na regularną grę, a w Częstochowie było z tym różnie. Poza tym w Mielcu jest u siebie. Tutaj się urodził i wychował. Na stadion Stali w linii prostej miał 1,5 kilometra. Największy sukces ze swoim klubem 30-latek odniósł w sezonie 2012/13, kiedy jako kapitan drużyny przeprowadził ją z trzeciej do drugiej ligi. – Kamil zawsze był twardo grającym obrońcą. Zakapiorem, który nie przebierał w środkach. Świetny w odbiorze piłki, niesamowity w walce powietrznej – wspomina jego były klubowy kolega Jakub Popielarz. – Zawsze był niesamowicie silny. Pamiętam, jak graliśmy kiedyś na podwórku. Mieliśmy może po 11–12 lat. Podczas jednego z meczów Kamil oddał piekielnie mocny strzał i piłka uderzyła w poprzeczkę. Bramka, choć była stalowa, zaczęła wydawać z siebie takie odgłosy, jakby zaraz miała się rozpaść. Bramkarz ze strachu uciekł – dodaje Jakub Zegarliński, znajomy Kościelnego ze szkoły, a dziś rzecznik prasowy Stali.

Artur Jankowski podsumowuje swoją pracę w Zagłębiu Lubin. Jego zdaniem tragedii nie było.

Zwraca pan uwagę na dobry wynik finansowy Zagłębia, ale dla kibiców nie ma to kluczowego znaczenia. Ich interesuje wynik sportowy.

Tak, w dzisiejszym sporcie nie liczy się nic innego, tylko wynik. Nieważne, że klub się nie rozwija, akademia zostaje z niczym, że są długi, no bo przecież wynik pierwszej drużyny jest najważniejszy. Przykład innych klubów: jest puchar, dobre wyniki a potem zjazd do 1. ligi, ogromne długi, zmiany właścicielskie. Trzeba mieć chłodną głowę i jasno powiedzieć na co nas stać i gdzie idziemy. Nie bać się tego powiedzieć. Tak działałem w Zagłębiu.

Czy uważa pan, że zespół uzyskiwał sportowe wyniki na miarę oczekiwań?

Myślę, że ten ostatni pełny sezon, który skończyliśmy na ósmym miejscu, przy odrobinie szczęścia mógł być lepszy. Pozycja 6-7 była w zasięgu. Do ostatniej kolejki walczyliśmy o czwarte miejsce. Szkoda ostatniego meczu z Wisłą Płock (0:4). Przyznaję, że tutaj pozostaje ogromny niedosyt i żal. Poza tym trochę zaszkodziły nam koronawirus i kontuzje, ale to dotyczyło wszystkich zespołów.

Jest pan pewien, że ogłoszona przez pana w lipcu strategia mocno określająca warunki stawiania w pierwszej drużynie na młodych polskich piłkarzy, będzie również obowiązywała po powołaniu nowego prezesa?

Bez realizacji tego nic się nie zmieni. Klub będzie zajmował jakieś miejsce w tabeli i tyle, nic nie będzie inwestowane i nic nie pozostanie po sezonie dla klubu. Będziemy stali w miejscu. Zmieni się tylko kilku trenerów, kilku prezesów. I tak bez końca. Klub musi inwestować w akademię i infrastrukturę. Musi sprzedawać zawodników. Mam nadzieję, że właściciel i rada nadzorcza przypilnują tych ustaleń.

Będzie pan jeszcze kiedyś prezesem ekstraklasowego klubu?

Myślę, że niejednego. Jak już wspomniałem, możliwości jest wiele, zobaczymy, co się wydarzy w przyszłości.

Wojciech Małecki opowiada o tym, co zraziło go do futbolu. Dziś nie ogląda nawet meczów reprezentacji.

W zawodowym futbolu trzeba kalkulować, zastanawiać się, jaka decyzja będzie najbardziej opłacalna. Pan w 2018 roku podjął drastyczną: skończył karierę. Kiedy w maju tego roku Raków zostawał wicemistrzem Polski, nie pomyślał pan: gdybym poszedł inną drogą, mógłbym właśnie zakładać srebrny medal na szyję?

Ponad trzy lata temu faktycznie mogłem podpisać kontrakt z Rakowem. Olimpia Grudziądz spadała z pierwszej ligi, drużyna Marka Papszuna właśnie do niej awansowała. Z jednej strony przeszła mi więc przez głowę taka myśl, że mogłem mieć medal, ale z drugiej wiem, jak wiele w tym sporcie jest zmiennych, jak trudno cokolwiek przewidzieć. Mógłbym stać na podium, a mógłbym też błąkać się w jakiejś niskiej lidze. Nie rozpamiętuję tamtej decyzji, nie mam żalu, że nie trafi łem do Częstochowy, choć przyznaję – było blisko. Miałem na stole oferty z Katowic, ze Stali Mielec, Chrobrego Głogów, ale najkonkretniejsza była ta z Częstochowy. Warunki były ustalone, czekali tylko aż przyjadę i złożę podpis pod umową.

Jakie to były warunki, ile proponował beniaminek pierwszej ligi?

Kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. Rozmawiałem z nimi od dłuższego czasu, od początku przedstawiali jasny plan awansu do ekstraklasy, mówili o tym, kiedy jeszcze występowałem w Kotwicy Kołobrzeg. Potwierdzały to ich ruchy transferowe, konkretne rozmowy. Słyszałem, jak wymagającym trenerem jest Marek Papszun, wiedziałem, że przejście do Rakowa będzie wymagało poświęcenia przeze mnie zdecydowanie więcej czasu na piłkę niż w Grudziądzu. Stanąłem na rozstaju dróg. Musiałem zdecydować, czy wciąż chcę ciągnąć dwie sroki za ogon, czy lepiej skupić się na jednej rzeczy, bo już wtedy prowadziłem fi rmę „Football Masters”. Nie chciałem jednej z tych działek zaniedbywać, zastanawiałem się… Choć tak naprawdę największy wpływ na moją ostateczną decyzję miało zachowanie władz Olimpii Grudziądz.. To, co działo się w tym klubie, to był obraz totalnej amatorki, zero profesjonalizmu. Niestety zderza się z tym wielu zawodników w Polsce. To, co tam zobaczyłem, całkowicie gryzło się z moimi zasadami, z tym, jakim jestem człowiekiem. Otoczka administracyjno- -organizacyjna w Grudziądzu bardzo mocno zraziła mnie do futbolu.

Czyli z jakimi realiami? Czekam na przykłady.

Mam na myśli przede wszystkim funkcjonowanie drużyny pod okiem trenera Kubickiego… No dobrze, przykład. Byliśmy zimą na obozie, który miał nas przygotować do wykonywania stałych fragmentów gry. Tak przynajmniej nam zapowiadano. Jak się okazało, znalazł się na to czas dopiero podczas ostatnich zajęć. Wróciliśmy ze zgrupowania dzień wcześniej tylko po to, by zagrać na naturalnej murawie. Na naturalnej murawie w środku zimy. Odbyliśmy sparing w Grudziądzu na zamarzniętej bocznej płycie boiska o godzinie 10 rano. Nie, to nie była płyta, to było lodowisko. Gryf, nasz przeciwnik, był zrozpaczony pomysłem, na który wpadł trener Kubicki. Dla niego nie było w tym nic dziwnego, jedynie się dziwił, że nie rzucam się do piłki. Starałem się wytłumaczyć, że upadanie na lodzie nie jest dobrym pomysłem, ale nie bardzo mnie rozumiał. Innym razem jeden z treningów odbywaliśmy w śniegu, który pokrył boisko na jakieś 10 centymetrów. Pokopaliśmy na takim podłożu piłkę, z czego trener miał świetny ubaw. Podszedłem do niego po zajęciach zapytać, czy możne warto by było zapytać w klubie o możliwość odśnieżenia murawy. Usłyszałem, że w sumie to dobry pomysł, tylko trener po prostu na to nie wpadł… Takie sytuacje zdarzały się non stop. Kiedyś, podczas odprawy przed kluczowym meczem z GKS Katowice, usłyszeliśmy, że gramy z takim samym zespołem jak my, a nawet z zespołem w gorszej sytuacji, bo przeciwnicy mają, cytuję: „Problemy atmosferyczne i golkiperskie” A byli wtedy na fali. Kiedyś wróciliśmy z meczu o godzinie 3 czy 4 nad ranem, a trener stwierdził, że z rana zrobimy trening regeneracyjny. Mieliśmy stawić się w klubie o 8 rano, by pojechać 100 kilometrów na basen. Uznał, że po siedmiogodzinnej podróży dobrze nam zrobi kolejna przejażdżka. Tak było, gdy jeszcze grałem, na koniec spotkały mnie kolejne przygody. Tym razem administracyjne. W trakcie sezonu zgłaszałem prezesowi Jackowi Bojarowskiemu, że nie chcę tam zostać, nie odpowiadało mi takie funkcjonowanie. To było cztery- -pięć kolejek przed końcem sezonu. Zadeklarowałem, że zrobię wszystko, by pomóc utrzymać Olimpię, ale niezależnie od efektu, chcę odejść. Dostałem zielone światło, by prowadzić rozmowy z innymi klubami i odejść za darmo. Wszystkim to było na rękę, bo miałem wysoki kontrakt. Wtedy się zaczęło zainteresowanie ze strony wielu klubów. Jednak w momencie, w którym padło hasło: Raków Częstochowa, w Olimpii nastąpił zwrot akcji, wszystkie obietnice wzięły w łeb. 

Gazeta Wyborcza

Relacje ze środowych meczów Ligi Mistrzów i Legii, czyli nic nowego.

fot. Newspix

Najnowsze

Inne kraje

Robinho trafi do więzienia? „Gdyby na moim miejscu był biały Włoch…”

Patryk Fabisiak
2
Robinho trafi do więzienia? „Gdyby na moim miejscu był biały Włoch…”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...