Reklama

Bliźniacy od bramek. Historia przyjaźni Manciniego i Viallego

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

15 lipca 2021, 15:35 • 12 min czytania 6 komentarzy

Zwycięstwa i sukcesy zawsze tworzą niezapomniane momenty i obrazy. Manuel Arboleda dziękował za nie Bogu i swoim trenerom. Ricardo Kaka z rękami wzniesionymi ku niebu oznajmiał światu, że należy do Jezusa. Po wygranym finale EURO 2020 Leonardo Bonucci i Giorgio Chiellini sami siebie ochrzcili legendami futbolu, ale to nie ujęcia świętujących na całego sympatycznych kumpli z boiska, podbiły serca kibiców. Ze wzruszeniem patrzyliśmy na radość osób, którymi Leo i Giorgio mogą stać się za kilkanaście lat. Na ściskających się ze łzami w oczach Roberto Manciniego i Gianlukę Viallego. Przyjaciół na dobre i na złe.

Bliźniacy od bramek. Historia przyjaźni Manciniego i Viallego

Po raz pierwszy spotkaliśmy się na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej w Coverciano. Jesteśmy rówieśnikami, ale Roberto był moim idolem od kiedy miałem 14 lat. Już wtedy wiele mówiło się o jego talencie. Szybko licząc, znamy się mniej więcej od 40 lat. Maczał palce przy wielu moich bramkach, a ja maczałem palce przy wielu jego golach – tak Vialli kreślił historię tej znajomości w telewizji RAI.

Znajomości szczególnej, bo takiej, która przerodziła się w przyjaźń. Piłkarze często żartują, że z kumplami z szatni spędzają więcej nocy niż z własnymi żonami. Zgrupowania, mecze wyjazdowe, puchary – to wszystko życie w rozjazdach, gdy pierwszą osobą, którą widzisz po przebudzeniu, jest twój kolega z pokoju. Dla Gianluki był nim Roberto, dla Roberto – Gianluca. Obaj budowali swój sukces i historię wielkiej Sampdorii.

Gianluca Vialli i Robeto Mancini. Historia przyjaźni

Mancini i Vialli nie byli jednak jak dwie krople wody. To dwóch gości, których początkowo więcej mogło dzielić niż łączyć. Roberto wychował się w Jesi, w skromnym domu stolarze i gospodyni. Jego życiem kierowały tradycyjne wartości – wierzył w Boga, każdą niedzielę spędzał w kościele. Był trochę wycofanym dzieciakiem, nie lubił imprezować, za to kochał futbol. Gianluca nie przesadzał, gdy mówił, że w wieku 14 lat Mancini mógł być idolem rówieśników. Jego talent mówił głośniej niż przemawiał sam Roberto i sprawiał, że chciały go ściągnąć największe kluby w Italii. – Miał tę rzadką zdolność, dar od niebios, że wszystko przychodziło mu z niezwykłą łatwością. Był napastnikiem, cofniętym snajperem, ofensywnym pomocnikiem – potrafił odnaleźć się wszędzie. Był sumą piękna i harmonii – pisała o młodym Mancinim “La Gazzetta dello Sport”.

Reklama

Gianluca to nieco inna historia. Był dzieckiem pełnym energii, wszędzie było go pełno. Wychował się w bogatym domu, wręcz w willi, w rodzinie, w której nie tylko niczego nie brakowało, ale która mogła pozwolić sobie na więcej. Dobrze wychowany, wyedukowany i trochę rozpieszczony – taki miał być młody Vialli. Jego także porwało uganianie się za kawałkiem skóry. Robił to na tyle dobrze, że wkrótce trafił do klubu, ale nie z topu – do Cremonese. Niewielka drużyna z Serie C, typowa ekipa z peryferii wielkiej piłki. Uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia Gianluca zyskał ksywkę “Myszka Miki”. – Grywał na skrzydle, albo jako drugi napastnik. Uwagę przykuwało to, że opuszczał getry do kostek, wręcz odsłaniał je prowokująco, zachęcając rywali do ataku – to znów najpopularniejszy włoski dziennik sportowy.

cashback na start fuksiarz

Vialli zadebiutował w dorosłym futbolu nieco wcześniej, ale epizodu w Serie C nie można było porównać z Serie A, gdzie pierwsze kroki stawiał Mancini. Na szczęście dla Gianluki zespół z Cremony szybko poszedł w górę i zawitał na zapleczu włoskiej ekstraklasy, a potem – z Viallim w roli lidera – wywalczył kolejny awans. Dwaj ofensywni piłkarze mieli po 20 lat, kiedy mieli spotkać się na najwyższym poziomie w Italii. Niemniej Roberto miał już wtedy ponad 80 gier i 21 goli na koncie, był reprezentantem kraju. Gianluca styczność z najlepszymi miał tylko wtedy, kiedy przyjeżdżał na zgrupowania młodzieżowej drużyny narodowej. Trzeba jednak przyznać, że w niej obaj przedstawiciele rocznika 1964 odgrywali dużą rolę. Vialli dla kadry U-21 trafiał 11 razy, Mancini dziewięć. Współpraca kwitła i miała spory wpływ na to, że kiedy po lidera Cremonese zaczęły zgłaszać się większe ekipy, on postawił na Ligurię.

To Mancini podczas zgrupowań kadry wiele razy zagajał Viallego w stylu: słuchaj, a może dołączyłbyś do Sampdorii? Moglibyśmy grać w klubie tak samo, jak w reprezentacji. Vialli więc, mimo ofert z innych klubów, wybrał ambitny projekt w Genui i przeniósł się tam w 1984 roku – czytamy w “Guardianie”. – Mancini podawał, Vialli wrzucał szósty bieg i strzelał przy dalszym słupku. Vialli markował zagranie, zabierał obrońcąę, a Mancini wbiegał w pole karne i pokonywał bramkarza. Znajdowali siebie z zamkniętymi oczami.

Tu zaczyna się magia.

Reklama

Vialli i Mancini – bliźniacy od bramek

Blucerchiati byli wówczas jednym z najciekawszych zespołów we Włoszech. Defensywą kierował 25-letni Pietro Vierchowod, swoje miejsce w drużynie obok Roberto i Gianluki mieli zaledwie dwa lata starsi od nich Fausto Pari i Fausto Salsano. W kolejnych latach genueńczycy łowili następne talenty, jak Moreno Mannini czy Gianluca Pagliuca. – Nie było we Włoszech lepszej, młodej drużyny. Na przełomie lat 80. i 90. Sampdoria pod tym względem biła konkurencję na głowę a Vialli i Mancini stali się jej symbolami. Chłopakami z plakatów na ścianach, zawodnikami, o których zabijali się kolekcjonerzy naklejek Panini – pisze “LGdS”.

Popularność tego duetu nie dziwi, bo wystarczy spojrzeć na liczbę bramek dostarczanych przez Roberto i Gianlukę sezon po sezonie.

  • 84/85 – 15
  • 85/86 – 20
  • 86/87 – 22
  • 87/88 – 21
  • 88/89 – 47
  • 89/90 – 34
  • 90/91 – 39
  • 91/92 – 33

Trzy tytuły króla strzelców, dwie nagrody najlepszego piłkarza ligi. Tak dzielili się nagrodami. Coś więcej niż solidność. We Włoszech zaczęto ich nazywać “bliźniakami od bramek” – to chyba najlepsze tłumaczenie. Drugi człon tego przydomka jest oczywisty, widać go wyżej. A pierwszy? To już efekt tego, że Sampdoria stała się rodziną. – W Sampdorii funkcjonowało coś na wzór “bandy siedmiu krasnoludków”. Vialli i Mancini do niej należeli. Zgrupowania spędzali w pokoju w hotelu Astor, dwa razy w tygodniu wychodzili na kolacje z kumplami do knajpy “La Piedigrotta”, chodzili do “Carmine”, imprezowali w “Carillon”, albo grali w karty w restauracji obok stadionu Sampdorii – czytamy w “The Athletic”.

W Sampdorii każdy traktował kolegę z szatni jak brata, czuliśmy się jak wielka rodzina. Razem z Manninim, Vierchowodem, Pellegrinim, Lombardo, Mancinim i Viallim często spędzaliśmy czas razem, poza klubem. Wkurzaliśmy się na siebie i żartowaliśmy z siebie cały czas. Vialli miał najsilniejszą osobowość, przekonywał nas, że można robić rzeczy, które wydawały się niemożliwe. Mancini był trochę bardziej nieśmiały, żył w swoim świecie. Nie mówił zbyt wiele, ale zawsze celnie i z sensem – opowiadał Gianluca Pagliuca we włoskich mediach.

Taśmy sprzed lat. Vialli i Mancini siedzą na kanapie i śpiewają “jesteśmy najpiękniejszą parą świata, inni mogą nam zazdrościć”. To najlepiej opisuje relację tej dwójki. – Nie dorastaliśmy razem, a czujemy, jakby tak właśnie było. Jest dla mnie jak brat, tak samo jak każdy członek tamtej drużyny – wspominał niedawno selekcjoner włoskiej kadry. – To była naturalna kolej rzeczy. Nigdy nie było między nami zazdrości, czy to na boisku, czy poza nim. Tak samo patrzyliśmy na świat – wtórował mu wieloletni kumpel.

W Genui wyrosła banda przyjaciół, która szybko zaczęła podbijać włoskie boiska. Mancini i Viallii byli odpowiedzialni za największe sukcesy w historii Sampdorii. To oni strzelili gole na wagę pierwszej wygranej w Coppa Italia, pokonując wielki Milan. Roberto do dziś uznawany jest za specjalistę od krajowego pucharu nie tylko w roli trenera, ale i zawodnika. Razem z Gianluką grali o to trofeum jeszcze cztery razy, zdobywając dwa kolejne puchary. Wspólnie zdobyli także jedynie w historii Blucerchiati mistrzostwo kraju, dwa gole Viallego dały Sampdorii Puchar Zdobywców Pucharów. Paolo Mantovani, właściciel klubu, tak uwielbiał swoje gwiazdy, że nazwał psy na ich cześć: Roby i Luca.

To była drużyna przyjaciół, w której nikt nie cofał nogi, nie unikał poświęcenia i dawał z siebie sto procent, żeby niemożliwe stało się możliwe – czytamy w książce “La Bella Stagione”, która opowiada o sukcesie tamtej Sampdorii.

cashback na start fuksiarz

Porażki przekuć w sukces

Historia tej dwójki nauczyła ich jednak także cierpienia i znoszenia trudu porażek. Lista niepowodzeń tej dwójki jest długa i sięga drużyn młodzieżowych.

  • 1986 – Mancini i Vialli przegrywają w finale młodzieżowego EURO z Hiszpanią
  • 1986 – Roma na minutę przed końcem meczu odwraca losy Coppa Italia
  • 1988 – Włochy odpadają w półfinale EURO
  • 1989 – Barcelona lepsza od Sampdorii w Pucharze Zdobywców Pucharów
  • 1989 – Milan w końcówce meczu wygrywa Superpuchar Włoch, rok później Sampdorię ogrywa też Inter
  • 1990 – Milan wygrywa Superpuchar Europy
  • 1990 – Włochy zdobywają “tylko” brąz mundialu, Mancini nie gra ani minuty
  • 1991 – Mimo bramek duetu Vialli i Mancini, Legia za sprawą Wojciecha Kowalczyka odpala Sampdorię z PZP
  • 1991 – Roma znów lepsza w finale Pucharu Włoch
  • 1992 – Barcelona znów lepsza – tym razem w finale Pucharu Europy na Wembley

Sampdoria przez lata kończyła tuż za podium Serie A. Było i tak, że walczyła o utrzymanie. Sztuka przegrywania dużo tej dwójce dała. Historyczne mistrzostwo Włoch przyszło przecież tuż po tym feralnym mundialu, na którym Roberto był tylko widzem, a Gianluca odniósł kontuzję. – Ekipa z Sampdorii poleciała wtedy na egzotyczne wakacje, żeby zapomnieć o tej imprezie. Wybrali się na Mauritius. – Poprosili właściciela Sampdorii o dłuższe urlopy. Chcieli mieć więcej czasu na przemyślenia i otrząśnięcie się po tej klęsce. Obiecali, że jeśli spełni ich prośbę, wrócą naładowani pozytywną energią. Kiedy mówili, że Sampdoria zdobędzie dzięki temu tytuł, nie brano ich na poważnie, ale tak właśnie się stało – pisze “The Athletic”.

Porażki obracali w sukces. Może już nie razem, bo ich drogi po 1992 roku się rozeszły – przynajmniej na boisku – ale w kolejnych latach udowadniali, że w ich przypadku wyciąganie wniosków nie było pustym frazesem. Kiedy w 2018 roku Roberto Mancini zaprosił walczącego z rakiem Gianlukę Viallego do sztabu reprezentacji Italii, wielu odbierało to jako gest wobec przyjaciela. Ale nie chodziło tylko o to, żeby Vialli pokręcił się przy koledze i oderwał się od negatywnych myśli. – Każdy powinien wiedzieć, że mamy pośród nas przykład tego, jak żyć. W każdej chwili, w każdej sytuacji. Gianluca Vialli jest wyjątkowy. Bez niego, bez Manciniego i jego sztabu, ten sukces nic by nie znaczył. Vialli jest dla nas żywym przykładem – powiedział po wygranej w finale EURO 2020 Alessandro Florenzi.

Mancini zebrał w sztabie grupę kumpli z Genui – oprócz Gianluki są to Evani, Lombardo czy Salsano. Jego “bliźniak” pełni szczególną rolę: zaraża pozytywnym podejściem, zaszczepia w drużynie wyjątkową mentalność. – To nie wygrywanie jest ważne. Ważne, żeby myśleć jak zwycięzca. Życie to 10% tego, co ci się przydarza i 90 procent tego, jak sobie z tym radzisz – powtarza symbol Sampdorii. A kiedy coś takiego mówi ci człowiek, który przez długie miesiące walczył o życie, to po prostu do ciebie trafia. Nie jest przypadkiem, że Mancini na odprawie przed finałem mówił o tym, że wszyscy zasłużyli na to, gdzie się znaleźli. W dokumencie “Sogno Azzurro”, który odsłaniał kulisy pracy włoskiej kadry, wpadniemy na momenty, w których Vialli przemawia do zespołu. Mówi o fundamentach, które tworzą wielką drużynę, o składnikach sukcesu, o zasadach. A zaraz potem ta sama osoba w poruszający sposób opowiada dziennikarzowi o mierzeniu się ze śmiertelną chorobą.

Gianluca Vialli i walka z rakiem

Nie chcę mówić, że walczę z rakiem. Jestem zbyt słaby, żeby mierzyć się z takim rywalem. Dla mnie ta choroba jest jak niechciany pasażer, który przysiadł się do mnie w autobusie. Muszę wytrzymać, a w końcu sobie pójdzie – tłumaczył sam zainteresowany.

Niechciany pasażer przysiadł się do Gianluki kilka lat temu, zupełnie niespodziewanie. Vialli po krótkiej karierze trenerskiej cieszył się życiem. Był ekspertem, pisał książki, grywał w golfa. Po jednej z takich rozgrywek coś zaczęło go uciskać. Myślał, że to rwa kulszowa, Gianluigi Buffon polecił mu specjalistę, który się z tym upora. Nie pomogło. Były napastnik Sampdorii tracił na wadze i czuł się jak wrak człowieka. Niedługo potem zdiagnozowano u niego raka trzustki.

Dowiedziałem się, że to najgorszy z możliwych raków. Byłem zszokowany, nie widziałem nadziei. Pomogło mi to, że nadal myślałem jak sportowiec. Potraktowałem to jak kontuzję, z którą muszę sobie poradzić. Operacja? Nie ma sprawy. Chemioterapia? Powiedzcie tylko kiedy. Stawiałem sobie małe cele: dotrwać do kolejnego leczenia, pojechać na wakacje. Zapytałem lekarza, czy pozytywne myślenie faktycznie pomaga. Powiedział, że bardziej niż mogę to sobie wyobrazić, więc wszedłem w to na całego. W końcu zawsze byłem optymistą – opowiadał sam zainteresowany.

Oczywiście były i gorsze momenty. Vialli dla niepoznaki chodził do telewizji w swetrach pod ubraniem, żeby nie pokazać, jak bardzo stracił na wadze. Córki malowały mu brwi i robiły makijaż, bo stwierdził, że legenda włoskiej piłki musi się prezentować tak, jak w przeszłości. Miewał momenty, w których myślał, że już po wszystkim, ale choroba znów dawała o sobie znać. Płakał po kryjomu w łazience, kiedy złe myśli za bardzo zaprzątały mu głowę. Dlatego oferta od reprezentacji Włoch była zbawieniem. Stwierdził, że dzięki temu wyrzucił raka ze swojej głowy, znów zajął się pracą i zarażaniem innych uśmiechem. Tak jak wtedy, kiedy zaśpiewał “Canzone del Sole” przed całą drużyną i podbił ich serca.

Strasznie się cieszę, że znów mogę być razem z moim przyjacielem. Wracają mi wspomnienia z boiska, z czasów Sampdorii. Mamy dużo pracy, staram się zainspirować zawodników, przekazać im coś dobrego – opowiadał po kilku miesiącach spędzonych ze Squadra Azzurra.

cashback na start fuksiarz

Wembley, czyli happy end

Vialli zyskał drugie życie. Był pełen energii. Kiedy spóźnił się na wyjazd kadry przed meczem z Turcją i autokar musiał na niego zaczekać, nieświadomie stworzył talizman, który “przyniósł” Italii mistrzostwo Europy. Mimo że był kimś w rodzaju consigliere kadry, a nie asystentem Manciniego, Roberto długo z nimi rozmawiał, konsultując wiele decyzji. Po wygranej z Austrią na Wembley po raz pierwszy mówiono o tym, że on i Mancini zrewanżowali się za porażkę z Barceloną w Pucharze Europy. Pełny rewanż nastąpił jednak dopiero w finale. Przed pierwszym gwizdkiem Vialli stanął na środku stadionu.

Wpatrywał się w trawę, a ja zastanawiałem się, o czym myśli i co tam widzi. Człowiek, którego znam od 25 lat, niemal na wylot. Może zastanawia się nad tym, jaką drogę przeszedł z Mancinim? Możemy myśli o tym, ile razy sam był w sytuacji, w której znajdą się za moment jego podopieczni? – pisał w ESPN przyjaciel Viallego, dziennikarz Gabriele Marcotti.

A potem była już tylko radość. Czysta radość i dwóch trenerów, którzy dali się jej ponieść. “La Gazzetta dello Sport” napisała, że obrazki z Wembley z udziałem tego duetu to najlepsza definicja przyjaźni, jaka kiedykolwiek powstała. “Corriere della Sera” poszła w poetyckość. – Uderzyła mnie intensywność tej radości, tego uścisku. Często przejmujemy się tym, czy wypada coś zrobić, bo ktoś patrzy. Bo jeszcze będzie czas. Mancini i Vialli zrobili to naturalnie. Zwróciłem uwagę na magnetyczną twarz Viallego, która mówiła: zawsze walcz do końca – pisał Fabrizio Roncone.

https://twitter.com/robymancio/status/1413418766550118401

Nasza przyjaźń trwa nieprzerwanie od lat, od czasów Sampdorii. 30 lat temu, w tym samym miejscu, przegraliśmy – mówił Mancini. – Tamten uścisk i łzy? Cóż, jesteśmy już starzy. Rozkleiliśmy się z radości – dodawał.

Gianluca twierdzi, że choroba nauczyła go wdzięczności za wszystko, co mu się przytrafia. Teraz przytrafiło mu się bycie ważną częścią niesamowitej, włoskiej historii. – Zawsze znajdzie się dobra wymówka, żeby gdzieś razem wyskoczyć – zwykł mawiać Vialli.

Ciężko znaleźć lepszą wymówkę od mistrzostwa Europy.

SZYMON JANCZYK

fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...