Reklama

Nocą gra koncerty dla 60 tysięcy osób. Za dnia też gra, ale na chwałę Błękitu Cyców

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

06 czerwca 2021, 15:37 • 12 min czytania 18 komentarzy

Jaki jest Marcin Miller? Co trzeba robić, gdy jest się wiceprezesem Błękitu Cyców? Ile pisze się przebój, który ma 86 milionów wyświetleń? Jak ściągnąć do siódmej ligi Sergiusza Prusaka? Czy disco-polo to powód do obciachu? Czego może zazdrościć Veljko Nikitoviciowi? Gdzie odczuwa większy stres – w dzień meczowy, czy podczas koncertu dla 60 tysięcy osób? Karol Zawrotniak, wokalista zespołu DEFIS, piłkarz i wiceprezes Błękitu Cyców porozmawiał z Jankiem Piekutowskim. 

Nocą gra koncerty dla 60 tysięcy osób. Za dnia też gra, ale na chwałę Błękitu Cyców
Co, jako pierwsze, było pasją małego Karola Zawrotniaka? Piłka nożna czy muzyka?

Muzyka. Miałem może trzy lata, gdy na święta dostałem zabawkowy keyboard. Z opowieści rodziców wiem, że dość szybko zacząłem na nim grać. Umiałem Lulajże, Jezuniu bez żadnych nut, z samego słuchu. To stało się impulsem do tego, żeby iść później w kierunku muzyki, żeby coś z tym zrobić.

Ukończyłeś szkołę muzyczną?

Pierwszego stopnia. Gdyby jednak ktoś powiedział mi wtedy, że będę pracował w muzyce, to bym go wyśmiał. Lekcje instrumentu, na które chodziłem, nie pasowały mi do mojego planu dnia. Na naszej działce mieliśmy boisko, schowane gdzieś obok budynku gospodarczego. Na mecze przychodziła cała miejscowość, więc trochę mnie i mojemu bratu nie uśmiechało się siedzieć godzinę, półtorej z panem ze szkoły muzycznej, kiedy mogliśmy w tym momencie ganiać za piłką. Oczywiście nie sprzeciwiałem się wtedy rodzicom, w końcu to oni za to płacili, a z perspektywy czasu jestem im też bardzo wdzięczny. Dopilnowali wszystkiego, dzięki nim człowiek się czegoś nauczył. Być może gdyby nie te lekcje, nie robiłbym teraz tego, co robię, tylko kopał się gdzieś w A-klasie.

Czyli piłka nożna mocno orbitowała wokół ciebie.

Oczywiście, że tak. Pamiętam przecież jak tato oglądał Ligę Mistrzów, pamiętam pierwsze mecze, które widziałem w telewizji. Marzyłem o graniu w piłkę – blisko mojej miejscowości jest Górnik Łęczna, ale nie było też warunków do tego, by codziennie tam dojeżdżać. Gdy miałem 12 lat, tata zmarł w wypadku. Finansowo nie mogliśmy sobie pozwolić na wyjazdy i treningi.

Ale pasji się nie wyzbyłeś. Jacy byli twoi boiskowi idole?

Mama na targowisku kupiła mnie i mojemu bratu dwie koszulki. Jedna – Javier Saviola z Barcelony. Druga – David Beckham z Manchesteru United, jeszcze z reklamą Sharpa z przodu. Z racji tego, że ta Beckhama pasowała na mnie bardziej, wybrałem właśnie ją, a sam piłkarz stał się moim bohaterem. Kochałem te jego rzuty wolne, podania na kilkadziesiąt metrów. Coś pięknego. Wędrowałem z Beckhamem przez kluby, najmocniej kibicując w czasach Realu Madryt, z którym sympatyzuję do dziś. Zresztą mój brat również okazał się stały w uczuciach, bo dalej trzyma kciuki za Barcelonę.

Reklama
A jeśli chodzi o scenę muzyczną, to masz kogoś, kto cię inspiruje?

Szczerze – nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Jestem człowiekiem, który naprawdę słucha wszystkiego, chociaż to może głupio zabrzmieć. Mówi się przecież, że jeśli ktoś słucha wszystkiego, to w gruncie rzeczy nie słucha niczego.

Nieprawda.

Też się z tym nie zgadzam. Jeżeli podoba mi się jakiś utwór, to po prostu go włączam. Jednak co do twojego poprzedniego pytania – gdybym miał kogoś wymienić, to muszę postawić na Marcina Millera i Zenona Martyniuka. Wychowałem się na ich muzyce, nie wstydzę się tego, teraz obaj są moimi kolegami z branży. Z Marcinem udało się nawet nagrać duet, teraz dążę, by to samo zrobić z Zenonem. To moje małe marzenie.

Przekonaj się jak działa Cashback bez końca – zarejestruj się TERAZ!
Jak wygląda branża disco-polo od środka? Było nie było, mówisz o znajomości z dwoma gigantami tego gatunku muzyki. Faktycznie panuje ogólna atmosfera wzajemnego wspierania się?

Tak jak w innych branżach, tak tutaj. Jest grupa ludzi, których się lubi. Jest grupa ludzi, z którymi się witasz. No i jest też grupa, której unikasz. Ani ty im nie pasujesz, ani oni tobie. Zdarzają się przypadki osób, które po prostu nie chcą być lubiane, są sami sobie. Nic w tym złego – po prostu z kimś takim nie rozmawiasz. Wszędzie są podziały, tutaj też.

Jak ewoluowała znajomość z Marcinem Millerem?

Poznaliśmy się w Disco Star, w którym brałem udział. Był to jednak zalążek – moja przygoda z programem trwała trzy dni, w dodatku rozrzucone w kalendarzu. Marcin mnie pamiętał, kojarzył, ale dopiero później – gdy już zacząłem koncertować – wszystko nabrało rozpędu. Jeden występ, kolejny, telefon w sprawie duetu, a teraz wygląda to tak, że jeśli jesteśmy w tym samym hotelu, to od razu dzwonimy i pytamy o numer pokoju. W życiu bym sobie nie pomyślał, że będę żył na takiej stopie z tym człowiekiem.

No właśnie – w większości branż jest tak, że te osoby z najwyżej półki patrzą dość niechętnie na początkujących. A bo konkurencja, a bo to już nie ich styl. Odczułeś coś takiego ze strony Martyniuka albo Millera?

Zupełnie nie dało się tego odczuć, chociaż ja sam byłem lekko przerażony. Nie docierało to do mnie, że doszedłem do takiego momentu. Ja tych ludzi znałem tylko z telewizji, z radia, a tu nagle okazało się, że rozmawiamy, pracujemy, to był szok. Z tej perspektywy nie dziwię się ludziom, że postrzegają mnie jako kosmitę. Będąc w sklepie naprawdę czuję na sobie ten wzrok, ale wiem jak to wygląda, w końcu sam tak to odbierałem. Natomiast sam Marcin jest osobą niezwykle życzliwą. Nie tylko nie rzuca kłód pod nogi, ale zawsze służy radą. Jest w końcu uważany za ojca chrzestnego wielu wykonawców młodego pokolenia.

Mieliśmy rozmawiać o piłce, ale powierćmy w tym temacie disco-polo. Miałeś kiedyś poczucie obciachu? W końcu ten gatunek bywa uznawany za przaśny, za muzykę ludzi ze wsi.

Bardzo się cieszę, że działam w tej branży, mimo tego, co mówi się w Polsce. Najlepszą odpowiedzią jest chyba liczba wyświetleń na YouTube.

Reklama
Ja fanem – ba – sympatykiem nie jestem, ale zajrzałem i ciężko znaleźć cokolwiek od was, co miałoby poniżej miliona odsłon.

No właśnie. Jeżeli coś ma wzięcie, jeżeli jest jakaś potrzeba, to dlaczego tego ludziom nie dostarczać? Mam generalnie wrażenie, że ta nieprzychylna opinia podchodzi od mieszkańców większych miast. W Poznaniu nie ma żadnego klubu z muzyką disco-polo, w Warszawie i Krakowie są bodaj łącznie dwa, chociaż przychodzi tam mnóstwo osób. Krajobraz zmienia się, gdy wyjedziemy poza miasto – tam już jest mnóstwo klubów, tam jest zawsze tyle ludzi, że czasami to przytłacza.

Z czego zatem wynika ta nieprzychylna opinia, łatka?

Znajdzie się w branży kilka osób, które działają na jej niekorzyść. Pod względem tekstu, wizerunku, zachowania psują opinię innych, podchodzących do disco-polo znacznie bardziej profesjonalnie, ambitnie. Wierzę jednak, że odpowiednią postawą uda się z tym stereotypem skutecznie walczyć. Najważniejsze to nie załamywać rąk i iść z podniesioną głową – miarą naszego sukcesu jest zasięg, który generujemy.

Odbierz najwyższy cashback na start bez obrotu w Fuksiarz.pl!
Ja miałem was w pewnym momencie dość, bo od Niespotykanego koloru nie dało się po prostu uciec. Jak powstają takie utwory, które żrą po latach, klikają niemal od razu?

Pisząc pierwszą piosenkę myślałem o tym, żeby dobić do 10000 wyświetleń, tak ogólnie. Nie zakładałem nawet własnego kanału, mimo, że mieliśmy teledysk. Stwierdziłem, że to i tak nie będzie miało aż takiego rozgłosu. Okazało się jednak, że już po pierwszej dobie mamy 40000. Świetne uczucie. Po tym, jak odpadłem z Disco Star, wiedziałem, że chcę zrobić coś samemu, ale nie sądziłem, że urośnie to do takiej skali. Tak bardzo tego chcę, napisałem po weselu – pożyczyłem od kolegi keyboard, usiadłem, powstało. Pisałem od serca i się udało.

Wiele utworów disco-polo powstaje „tak, o’? Mówi się o tym, że wasza muzyka jest pisana na kolanie, w pięć minut.

Napisałem w swoim życiu czternaście utworów. Nie będę krył – dwa z nich powstawały w mniej niż 20 minut, część z nich była dopracowywana przez miesiąc, dwa. Niespotykany kolor pisał się na przykład trzy dni. Ale to nie jest tak, że produkować tego typu piosenki jest szalenie łatwo. Sam miałem półtoraroczną przerwę od tworzenia, zwyczajnie z braku weny. Nie czułem tego za cholerę.

Wchodziłeś do tej branży ze świadomością gigantycznych pieniędzy?

Ja miałem pracować zupełnie gdzie indziej, nawet nie w piłce nożnej. Szkoliłem się do klasy mundurowej, miałem już sprawnościówkę do straży granicznej. Tak się jednak złożyło, że terminy pokrywały się z nagraniami Disco Star i… wybrałem Warszawę. To było bardzo nieodpowiedzialne, nierozsądne, ale na pewno nie mogę powiedzieć, że żałuję. Na studia przyjdzie jeszcze pewnie czas, a gdybym wtedy postąpił inaczej, nie znalazłbym się w tym miejscu, w którym jestem teraz.

Zróbmy pomost między twoimi dwoma światami. Stres podczas meczów A-klasy jest porównywalny do tego, co przeżywasz na koncertach? Z jednej strony jesteś piłkarzem Błękitu Cyców, z drugiej wokalistą DEFIS.

Trudno to mi teraz porównać, bo na koncertach przestałem się już stresować, nawet jeśli gramy dla 60 tysięcy osób. Na boisku odczuwam całkiem inną presję, związaną z presją jaką nakłada wola wygrywania. Na scenie takiej presji nie ma – w końcu nie ma zwycięzców i przegranych. Natomiast w wypadu Błękitu Cyców, od samego rana już boli mnie brzuch, na trzy godziny przed meczem nic nie zjem, ale to wynika też z faktu, że jestem tam wiceprezesem.

Karol Zawrotniak, wokalista disco-polo, pełni też rolę wiceprezesa klubu z siódmej klasy rozgrywkowej w Polsce?

Tak, w końcu ktoś musi odpowiadać za całą organizację. Boguś Jastrzębski, czyli prezes Błękitu, maluje linie, ja w tym czasie koszę trawę. Pojawia się pewna nerwówka, zupełnie inna od tej, którą odczuwam na scenie.

Za odpowiadasz w klubie, abstrahując od jednoczesnego bycia piłkarzem? Piotrek Stolarczyk robił ostatnio reportaż o kitmanach. Okazało się, że to ludzie, którzy robią po prostu wszystko, 1000 rzeczy jednocześnie.

Ja chyba podobnie. Trzeba zorganizować jakieś spotkanie po meczu, ogarnąć pizzę, załatwić poczęstunek. Ale też małe rzeczy – razem z kierownikiem i moim bratem dbamy o to, że były przygotowane izotoniki, woda, włączony bojler, posprzątana szatnia, wyprane stroje. Nie tykam natomiast papierkowej roboty, bo tego po prostu nie ogarniam. Nie zmienia to faktu, że trzeba odebrać faktury, pojechać do banku, załatwić projekt na powstanie trybuny. Jest tego mnóstwo, a nikt za nas tego nie zrobi i jeśli nie zadbamy o odpowiednią organizację, rzutuje to nie tylko na nasz wizerunek, ale całego Błękitu Cyców. Stoi to w kontrze do tego, co przeżywam na scenie, gdzie odpowiadam sam za siebie, ewentualnie za chłopaków z zespołu. Tutaj jest cała społeczność.

Wykorzystywałeś kiedyś swoją rozpoznawalność, żeby przyciągnąć sponsorów?

Nie mam potrzeby kłamać – jasne, że tak. Nie ma ich tylu, ilu byśmy chcieli, ale to niczego w tej materii nie zmienia. Staram się też wykorzystywać swój wizerunek z branży disco-polo do tego, żeby o klubie było po prostu głośno, żeby Błękit Cyców był rozpoznawalny. Wiem, że działam w myśl zasady: „nie ważne jak, ważne, żeby mówili”. Powstają jakieś materiały na boisku, ostatnio udało się wypuścić w Polskę bramkę zdobytą przez Sergiusza Prusaka. Koniunktura musi się nakręcać.

Błękit Cyców ma długofalowe plany?

Na wszystko potrzeba czasu i cierpliwości, ale przede wszystkim pieniędzy. Nie możemy się oszukiwać, że zrobimy drugą Wieczystą Kraków, bo nie zrobimy, chociaż byśmy chcieli.  Na pewno nie zamierzamy zrobić projektu, który będzie się tylko nazywał Błękit Cyców, a z okolicą nie będzie miał nic wspólnego. Zależy nam na tym, żeby to był klub lokalny, żeby trzon drużyny, budowany na chłopakach stąd, został zachowany. W swojej historii tylko raz graliśmy w Okręgówce i od razu skończyło się spadkiem do A-klasy. Jeśli uda się przyklepać awans w tym sezonie, naszym najbliższym celem będzie utrzymanie drużyny w szóstej lidze. Ważne jest również to, by Błękit Cyców rozwijał swoich juniorów. Mamy w tym momencie tylko trzy grupy dzieciaków, ale po awansie może ich być dwa razy więcej. To istotne, w końcu piłka juniorska jest najważniejsza. Może kiedyś z tej grupy wyjdzie ktoś, kto będzie grał na szczeblu Ekstraklasy. Dobrym przykładem jest Patryk Szysz – chłopak z okolicy, z tej samej miejscowości, co ja, teraz występujący w Zagłębiu Lubin.

Umknęła nam chyba jedna rzecz – jak to się stało, że ty nagle zostałeś wiceprezesem Błękitu Cyców? To raczej nie było spełnianie dziecięcych marzeń.

Trzy lata temu złapałem kontuzję kolana. Osiem miesięcy jeździłem po lekarzach, każdy miał inny pomysł na to. Kończyło się tak, że nie mogłem ani grać, ani się leczyć, żal mi było nawet obserwować treningi, bo miałem świadomość, że tyję, tylko siedzę przed konsolą. Ostatecznie trafiłem do Bartka Kacprzaka, który mnie w ciągu miesiąca postawił na nogi, ale zanim to nastąpiło, Błękit Cyców dokonał przewrotu. Działo się bowiem źle. Brakowało piłkarzy, były wielkie luki organizacyjne, nie miał się kto klubem zająć. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy to pod swoje skrzydła. Nawet przez moment nie myślałem jednak, że to ja zostanę wiceprezesem. Taka była jednak wola chłopaków, bo o ile prezesa mieliśmy upatrzonego już wcześniej, o tyle z jego zastępcą był problem. Jako że jeszcze nie mogłem grać, zdecydowałem się na to stanowisko i tak zostało do dzisiaj.

Zaczęliśmy prężnie działać, zmieniliśmy trenera, dokonaliśmy transferów – do Błękitu trafił wspomniany Sergiusz Prusak, a także Veljko Nikitović. Spowodowało to też napływ chłopaków z Cycowa. Na początku nie było ludzi na treningach, później zrobiło się 29. Rywale nie reagowali na to pozytywnie – zaczęli ustawiać mecze tak, aby kolidowały ze spotkaniami Górnika Łęczna, co wykluczało SergioVelo z naszych zmagań. Mimo tego dawaliśmy sobie radę – na pięć kolejek przed końcem mamy 15 punktów przewagi i niemal pewny awans.

Zacznij obstawiać zakłady w Fuksiarz.pl!
Jak ściągnęliście Sergiusza Prusaka? Wiek to jedno, ale mimo wszystko mówimy o bramkarzu ze sporym doświadczeniem w Górniku Łęczna, Flocie Świnoujście.

Dziwaczna historia. Mam znajomego w Łęcznej, który zadzwonił do mnie, gdy byłem w drodze do Lublina na jakieś zakupy. Mówi, że ma pod telefonem bramkarza, chcącego trochę połapać w Błękicie Cyców. Proszę, żeby go podał i słyszę: „Witam serdecznie, Sergiusz Prusak z tej strony”. Myślałem, że ktoś sobie ze mnie robi jaja. Po chwili dotarło do mnie, że to naprawdę jest on – pamiętałem ten głos z meczów Górnika Łęczna. Umówiliśmy się na trening za dwa dni i on faktycznie przyszedł. Nie wiedzieliśmy, jak się mamy zachowywać, byliśmy tak zestresowani… traktowaliśmy go trochę jak kosmitę. Lokalne media zwariowały, zaczęło się o nas robić głośno. Na tym jednak nie koniec, bo dwa tygodnie później udało się ściągnąć Veljko Nikitovicia. Na początku nie miał czasu, bo ogarniał okienko transferowe Górnika Łęczna, ale po kilkunastu dniach był gotowy i chętny do gry dla Błękitu Cyców. Tutaj na treningu stres był jeszcze większy – nikt nie chciał być z nim w parze.

Zaadaptowali się jednak świetnie. Veljko wprowadził spokój, a na boisku – mimo wieku – jest wciąż wyróżniającą się postacią, liderem. Nie mam pojęcia, jak można być taką bestią po czterdziestce. Kondycji mu zazdroszczę. Widać, że nie bez powodu był kapitanem Górnika Łęczna.

Żałujesz tego, że sam nie poszedłeś w piłkę nożną nieco mocniej?

Nie. Dla mnie było już za późno, pewnego poziomu, pewnych rzeczy, zwyczajnie nie osiągnę. Cieszę się, że wybrałem muzykę, a futbol jest pasją, mogę zajmować się organizacją Błękitu Cyców. Może złapię kilka meczów w Okręgówce, na pewno nie zwolnię trenera, jeśli posadzi mnie na ławce (śmiech).

Rozmawiał JAN PIEKUTOWSKI

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Antoni Figlewicz
1
Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Niższe ligi

Hiszpania

Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Antoni Figlewicz
1
Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Komentarze

18 komentarzy

Loading...