Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

02 czerwca 2021, 12:15 • 7 min czytania 22 komentarzy

Gdy Wojciech Stawowy obejmował ŁKS, byłem sceptycznie nastawiony. Gość, który od pięciu lat był poza karuzelą trenerską, kojarzony jako symbol donkiszoterii, wywoływany bezustannie zwłaszcza przy temacie awansu do Ligi Mistrzów. Co gorsza dla mnie, dla innych kibiców ŁKS-u – kuriozalne wypowiedzi o rychłym awansie do najbardziej prestiżowych rozgrywek Europy wygłaszał w polówce Widzewa, naszego lokalnego rywala. Wydawało się, że to eksperyment skazany na niepowodzenie, zwłaszcza, że przecież stanowisko opuszczał uwielbiany przez kibiców Kazimierz Moskal.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

***

[dziś tylko o ŁKS-ie, więc możecie spokojnie sobie włączyć np. ostatnich tetryków na YouTube, jeśli ten temat Was nie interesuje, dzięki z góry]

***

Reklama

Ale jednak – Stawowy dość szybko kupił sobie kibiców. Wytrzymał presję, falę krytyki, nawet jeśli było w tym sporo aktorstwa i recytowania wyuczonych ról – z pokorą i zrozumieniem podszedł do momentami bardzo ostrych reakcji wielu z nas. Powtarzał, że chce obronić się swoją pracą, że rozumie emocje, mówił wszystko to, na czym zależało fanatykom. Równolegle robił dużo, by oderwać łatkę wariata, który degraduje do rezerw za brak należytej uprzejmości w stosunku do szkoleniowca. Jedynie piłkarsko było w tym nadal sporo z japońskiego pilota wojennego, ale to samobójcze uwielbienie gry ofensywnej miało pewien urok.

A potem wygrał 2:0 derby na wyjeździe, po świetnym widowisku i grze zbliżającej się do tego, o czym zawsze opowiadał w kolejnych wywiadach. I wtedy już trudno było jego robotę kwestionować, zwłaszcza, gdy po 11 kolejkach miał na koncie 31 punktów.

Stawowy zrobił sporo błędów, do pewnych wniosków dochodził zdecydowanie zbyt późno, nie wyzbył się wszystkich spośród swoich irytujących przywar. Ale widać i czuć było, że praca jest dla niego wszystkim. Chłonął wszystkie wyrazy szacunku od kibiców, odpisywał na wszystkie smsy, zawsze miał w zanadrzu parę słów o przeplatance w sercach, zwłaszcza, gdy kamery były włączone. Stawowy był po prostu gościem, który przez pięć lat tęsknił za robotą, więc gdy ją w końcu otrzymał – zachowywał się jak dziecko wpuszczone do sieci po tygodniowym szlabanie na CS’a.

Na pewno przy nieco innym Stawowym mielibyśmy na koncie więcej punktów. Sztandarowy, wręcz książkowy przykład jego krnąbrności to mecz z Puszczą Niepołomice u siebie. ŁKS grał wówczas w dziesiątkę przez ponad godzinę, ale mimo to – na dwadzieścia minut przed końcem – prowadził 4:2. Grasz jednego mniej, prowadzisz dwiema bramkami, co powinieneś zrobić? No jasne, że iść po piątego gola, najlepiej całą ekipą. Gol na 4:3 padł po stracie bocznego obrońcy, Adriana Klimczaka, który gdzieś 70 metrów od własnej bramki próbował odegrać piłkę piętą.

Cały Stawowy. Konterka, 4:3, potem już siłą rozpędu gol na 4:4, ale trzeba uczciwie przyznać, że ŁKS nawet wtedy jeszcze próbował strzelić na 5:4. Pewnie ta wspomniana donkiszoteria kosztowała wówczas ŁKS dwa punkty, jakże cenne, gdy patrzymy na obecną tabelę. Ale mądrowałem się po fakcie. Sam podczas tego meczu darłem się przy 4:2 – na nich, do boju, idziemy za ciosem. Być może dlatego zresztą czułem ogromną sympatię i do Moskala, i do Stawowego.

Nie myślałem, że po tej udanej drugiej połówce w wiosennych derbach Stawowy straci pracę, ale jeszcze mniej spodziewane było dla mnie zatrudnienie Ireneusza Mamrota.

Reklama

Fachowiec, długa i przyjemna historia w Głogowie oraz w Białymstoku, potem burzliwa historia z Arką, ale wydawało mi się, że to trener padł ofiarą właściciela, a nie odwrotnie. Mamrot miał proste zadanie: utrzymać ofensywną siłę, poprawiając defensywną mizerię. Przez pierwsze dwa tygodnie w każdym wywiadzie podkreślał, że praktycznie nie pracuje nad ofensywą, wszystkie treningi to mozolna praca nad grą w tyłach. Co to przyniosło? Najbardziej charakterystyczne momenty to dla mnie mecz z Zagłębiem Sosnowiec u siebie oraz z Resovią na wyjeździe.

Sosnowiec u siebie, czyli ekipa celująca w bezpośredni awans do Ekstraklasy przyjmuje wówczas ostatni zespół ligi. Pirulo biegnie do wysokiego pressingu, z ławki słychać krzyk, wraca na swoją połowę. Carlos Moros Gracia, stoper, mija połowę z piłką, szuka penetrującego podania, z ławki słychać krzyk, wybiera bezpieczniejszą opcję podania do boku. Mecz kończy się bezbramkowym remisem.

Resovia na wyjeździe. Mamrot nadal próbuje z Pirulo uczynić zawodnika odpowiedzialnego w defensywie. Wybaczcie, tu trzeba screenów.

Sam nie wiem, co ostatecznie można nazwać walką z wiatrakami. Uparte stawianie przez Stawowego na ofensywny styl, nawet gdy grozi to wypunktowaniem przez rozsądnie kontrującego rywala? Czy jednak uparta próba nauczenia Pirulo harówki defensywnej, zabicia w zawodnikach na wskroś ofensywnych ich stylu gry?

Mamrot nie miał właściwie żadnych przekonujących spotkań. Patrzę na listę zwycięstw:

  • nad Stomilem, Stomil w dziesiątkę od 24. minuty (przy stanie 0:0)
  • nad GKS-em Bełchatów, GKS w dziesiątkę od 50. minuty, gol po karnym w 87. minucie
  • nad Koroną Kielce, jeden z dwóch goli po karnym

Dopiero w połowie maja, praktycznie pod koniec sezonu, udało mu się w miarę efektownie ograć Puszczę (która wystawiła skład walczący o miejsce w Pro Junior System) oraz Górnik Łęczna (który ostatni raz wygrał przed wojną). Największym osiągnięciem było zapewne dotarcie do głów piłkarzy, którzy przez półtora sezonu udowadniali, że kompletnie rozsypują się mentalnie przy najmniejszych niepowodzeniach. Tutaj udało się odwrócić losy mimo straconych bramek, błyskawicznie odpowiadając na trudniejsze momenty. Ba, pierwsza połowa z Miedzią wyglądała tak, że zacząłem powoli wierzyć w powrót do korzeni, do ofensywnej, widowiskowej gry.

Bo właśnie to trzymanie drużyny na zaciągniętym ręcznym najbardziej irytowało. Cofnięcie się po przerwie w meczu z Arką. Irytujący brak ryzyka z GKS-em Bełchatów i Zagłębiem Sosnowiec, kunktatorstwo w spotkaniu z GKS-em Jastrzębie, który grając w dziesiątkę od 23. minuty zdołał w końcówce wypracować DWA rzuty karne i ostatecznie zremisować mecz. Jasne, mamy skłonność do idealizowania przeszłości, ale wydawało się, że Stawowy czy Moskal by te mecze pewnie wygrali. Być może nie zdołaliby zremisować z Radomiakiem, ale ograć dół tabeli mając w składzie Pirulo, Domingueza, Ricardinho?

To jednak tylko piłka nożna. Można pisać, że jeden miał uraz, drugi się nie dogadywał z Rygaardem, trzeci mógł być niewyspany, czwarty akurat miał zły dzień. Bardziej martwiło mnie ogólne zachowanie Ireneusza Mamrota. Pytania od dziennikarzy? Albo głupie, albo niemądre, albo „już na nie odpowiadałem”. Jakieś odniesienia do krytyki kibiców? Protekcjonalizm i uczucie wyższości. No i ten finisz – dogadywanie się z Jagiellonią za plecami ŁKS-u.

Gdy Mamrot przychodził do Łodzi, słyszałem parę razy, że to niezły trener, ale przede wszystkim wspaniały człowiek. Tymczasem w Łodzi zostanie zapamiętany jako trener, który nie potrafił dopasować strategii meczowej do potencjału drużyny, ale przede wszystkim jako człowiek, który uciekł z okrętu w samym środku sztormu. W dodatku w chwili, gdy naprawdę nic jeszcze nie jest definitywnie stracone. W awans wierzą tylko najwięksi optymiści, ale jednak – ŁKS potrafił całkiem niedawno zremisować z Radomiakiem, z Arką nie był wcale wyraźnie słabszy, nawet za Stawowego z Gdyni wywiózł remis (być może dlatego, że trenerem Arki był Ireneusz Mamrot). Na przestrzeni 90 minut wystarczy jakiś zryw Ricardinho, jakiś rzut wolny Pirulo i nagle awans staje się znów bardzo realny.

Zamiast tego Ireneusz Mamrot wybrał negocjacje z Białymstokiem. To koniec wyjątkowo smutny, wyjątkowo znamienny, pokazujący zresztą, jak Mamrot nie trafił z tą Łodzią. 13 meczów, pół roku, a wydawało się, że wciąż jest tu ciałem obcym. Może i Stawowy przemawiał o tej przeplatance, ukochanych kibicach i wielkich tradycjach wyłącznie pod publiczkę. Ale to też jest pewien wyznacznik. Mamrotowi nie chciał się nawet sprawiać dobrego wrażenia. Wyglądał, jakby na niczym mu nie zależało, jakby był obrażony, że ktoś oczekuje od niego czegokolwiek poza-piłkarskiego. Praktycznie nie pojawiał się w materiałach promocyjnych, w kulisach, w żaden sposób nie „wychodził” do kibiców, nawet z tłumaczeniem swoich wizji przed dziennikarzami był pewien problem.

Często piszemy, czy nawet krzyczymy tak w odniesieniu do piłkarzy – może zabraknąć umiejętności, może zabraknąć siły, ale nie może zabraknąć ambicji, chęci, waleczności i tak dalej. To truizm i banał, ale można to przenieść też na świat trenerów. Mamrot całym sobą sygnalizował, że niespecjalnie daje z wątroby, a jego rozstanie jedynie to potwierdza. Szkoda, bo to jest chyba większy zawód, niż gdyby po prostu do końca przegrał tę rundę i awans do Ekstraklasy.

Dla ŁKS-u to chyba bolesna nauczka, by nie zbaczać z pewnych ścieżek, a przynajmniej nie próbować chodzenia dwiema różnymi ścieżkami jednocześnie. No i że skauting osobowości powinien dotyczyć nie tylko piłkarzy, ale również trenerów. Nie chodzi nawet o to, jaki jest Ireneusz Mamrot, słyszałem o nim zbyt dużo pozytywnych opinii, by skreślać go po przygodzie z ŁKS-em. Chodzi o to, by trener pasował do wizji klubu, nie tylko warsztatem, ale też zachowaniem.

Jedno jest pewne – wiara w awans gasła z każdym dniem pracy Mamrota w ŁKS-ie. Wczoraj może nie doszło do rozpalenia jej na nowo, ale jakaś iskierka się zatliła. I to też smutne podsumowanie kadencji byłego trenera, skoro większe szansę na awans dostrzegamy po objęciu drużyny przez Marcina Pogorzałę, trenera utalentowanego, ale absolutnie świeżego na tym poziomie.

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Trela: Przewagi i osłabienia. Jak czerwone kartki wpływają na losy drużyn Ekstraklasy?

Michał Trela
4
Trela: Przewagi i osłabienia. Jak czerwone kartki wpływają na losy drużyn Ekstraklasy?

Komentarze

22 komentarzy

Loading...