Reklama

Nadciąga powiew świeżości w czołowych ligach Europy

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

31 maja 2021, 16:30 • 9 min czytania 18 komentarzy

Niemal wszystko – w kibicowskim sposobie postrzegania futbolu – zależy od punktu siedzenia. Kibic Manchesteru United raczej nie zrozumie tego, co czuje fan Stali Stalowa Wola. Jedni narzekają na wieloletni brak pucharów, drudzy marzą o tym, by ich klub w końcu zawitał do Ekstraklasy. Podobne zależności można dostrzec w całej Europie. 

Nadciąga powiew świeżości w czołowych ligach Europy

Nie ma nic złego w kręceniu nosem na to, że twoja drużyna nie wygrywa seryjnie, skoro przyzwyczaiła cię do tego przez lata. Nie ma jednak również powodów do zdziwienia, gdy widzimy szaleńczą wręcz radość kibiców tych klubów, które wywalczyły właśnie powrót (lub też pierwszy w historii awans) do rodzimej ekstraklasy.

Każde kibicowskie serce nie może mieć tyle szczęścia, aby rwało w stronę Watfordu lub Norwich City, które w ostatnim czasie tańczą między Championship i Premier League. Część fanów czekają na promocję do pierwszej ligi pięć lat. Inni dziesięć. To już sporo. Są jednak i tacy, których kluby tułały się niżej przez ponad dwie dekady, a także tacy, którzy ostatni sezon w elicie w wykonaniu swojego ukochanej drużyny pamiętają tak słabo, jakby miało to miejsce w odległym dzieciństwie. Bo czasami tak właśnie jest.

Bochum – dziesięć lat cierpliwości

Nie, spokojnie, Vfl Bochum nie czekało na powrót od czasów kariery Tomasza Wałdocha. Niemniej jedenaście lat czekania na to, by awansować do Bundesligi do całkiem sporo, skoro mówimy o klubie, który w niemieckiej ekstraklasie spędził grubo ponad 30 sezonów. Zwykle bez kolosalnych sukcesów, bo Bochum ani razu nie zakończyło sezonu w czołowej trójce. Największym sukcesem było piąte miejsce, które udało się zająć w rozgrywkach 1997/98 oraz 2004/05. W gruncie rzeczy byli ligowym średniakiem, ale dla niemieckiej piłki, ba! dla futbolu na całym świecie średniakiem niezwykle ważnym.

Die Unabsteigbaren – jako ogólna organizacja sportowa – powstali w 1848 roku. Dość powiedzieć, że Sheffield FC, które jest uważane za najstarszy klub w historii piłki nożnej – zostało założone siedem lat później. Oczywiście od początków nie zajmowali się stricto kopaniem futbolówki, bo ta sekcja wyłoniła się dopiero na początku XX wieku. Pozostali jednak klubem, który na stale wpisał się do niemieckiej historii. Najlepiej świadczy o tym fakt, że cały Vfl Bochum zrzesza w tym momencie blisko 5000 osób, które trenują zarówno piłkę nożną, koszykówkę, pływanie, jak i tenisa stołowego oraz badminton.

Reklama

W swoim ostatnim sezonie w Bundeslidze (2009/10), Bochum zajęło przedostatnie miejsce. Mimo, że fani liczyli na natychmiastowy powrót, klub zaczął popadać w coraz większą przeciętność. Tylko jeden raz – w pierwszym sezonie po spadku – udało im się zakończyć rozgrywki na miejscu, które gwarantowałoby przynajmniej udział w barażu o awans. Niestety dla siebie, przegrali wówczas z Dynamem Drezno. Od tamtej pory niewiele było symptomów mówiących o dobrych czasach. Die Unabsteigbaren balansowali między 15. a 5. miejscem, ucząc swoich kibiców cierpliwości. W końcu nadeszła słodka zapłata.

W zakończonym niedawno sezonie 2.Bundesligi, podopieczni Thomasa Reisa nie mieli sobie równych. Mimo, że brakowało z ich strony spektakularnej serii zwycięstw, konsekwentnie dowozili zdobycz punktową. Udany finisz sezonu (10 punktów w pięciu meczach), a także słabość bezpośrednich rywali w walce o awans, sprawiły zaś, iż awansowali z pierwszego miejsca. Nad drugim Greuther Furth wypracowali trzy oczka przewagi.

 Venezia – skok z gondoli po 19 latach

W sezonie 2004/05 Venezia spadła z Serie B. Zaskoczenia nie było – klub już w poprzednim roku ledwo co uratował się przed relegacją, pokonując Bari. Dwa sezony wcześniej zajęli zaś 15. miejsce. Ekipa, która przez lata grała w najwyższej klasie rozgrywkowej we Włoszech, ekipa, której barw bronił chociażby Alvaro Recoba, musiała pogodzić się ze zjazdem o dwa piętra w dół. Jednak nie to było najgorsze.

Wraz z trafieniem w objęcia Serie C, Venezia ogłosiła bankructwo. Powstała wówczas Società Sportiva Calcio Venezia. Wytrzymała cztery lata. Później nadeszła era Foot Ball Club Unione Venezia, lecz co to za era, skoro wytrzymała zaledwie dwa sezony, zanim… ogłosiła bankructwo. W takiej czy innej formie Venezia trzy razy musiała pogodzić się z upadkiem, a przecież minęło zaledwie dziesięć lat. Za każdym razem, gdy stawali na nogi, ktoś (najczęściej oni sami) rzucał kłody tak wielkie, że nijak się tego nie dało przeskoczyć. Losy tego malowniczo ulokowanego klubu zmienili dopiero amerykańscy inwestorzy. 

Sporo złego mówi się o przybyszach z USA, którzy wkraczają do europejskiej piłki. Jednakże tym razem to właśnie ich pieniądze i pomysł zapewniły życie drużynie z miasta, które każdemu notorycznie kojarzy się z gondolami. Pod nowymi rządami Venezia wydostała się z Serie D, a chwilę później – już pod rządami nowego trenera, Filippo Inzaghiego –  grali na zapleczu włoskiej ekstraklasy. Nie bez sukcesów, bo już w drugim sezonie zajęli miejsce gwarantujące udział w barażach. Wówczas jednak odpali w meczu z Palermo. To jednak nie zgasiło entuzjazmu, który po latach bankructwa zszedł im po prostu z nieba.

Reklama

Sprawdź ofertę zakładów bukmacherskich w Fuksiarz.pl!

Nie zmieniły go nawet ciężary, które Venezia miała w kolejnych rozgrywkach. Walka o utrzymanie, roszady właścicielskie, znowu walka o utrzymanie. Przed zakończonym niedawno sezonem Serie B, nikt chyba nie mówił o I Lagunari jak o żelaznych kandydatach do awansu. Znów jednak zadecydowała końcówka sezonu – podopieczni Paolo Zanettiego przegrali tylko dwa z dziewięciu meczów, utrzymali miejsce w play-offach, a reszta… reszta stała się już historią.

Najpierw udało się pokonać faworyzowane Chievo, które prowadziło do 107. minuty dogrywki. Później wyrzucili Lecce, zaś w finałowym starciu okazali się lepsi od Cittadelli. W tym wypadku mieli sporo szczęścia, w końcu to do nich uśmiechnął się los. W 93. minucie spotkania otrzymali rzut karny, który na gola zamienił Riccardo Bocalon. Coś, co wydawało się niemożliwe, nagle ziściło się.

Po meczu kibice weneckiego klubu skoczyli do kanału. W końcu z radości, a nie z powodu kolejnego bankructwa.

Salernitana – dwie dekady samotności

Jeśli ktoś myślał, że wielkie powroty z Serie B zakończyły się na Venezii, to był w błędzie. Do elity awansował drugi klub, który z utęsknieniem myślał o ekstraklasie. Ten jednak ostatni raz w najwyższej klasie rozgrywkowej grał w poprzednim stuleciu. Salernitana przez ponad 20 lat pozostawała na mapie niemal tylko dzięki swoim kibicom, którzy na trybunach urządzali taki festyn, że do dziś pamięta się o nim w Serie A.

Pozostałe powody można policzyć na palcach jednej ręki. Salernitana w ekstraklasie spędziła tylko dwa sezony, w dodatku dość chude. To jednak nie przeszkodziło zawodnikom pokroju Gennaro Gattuso, Walter Zenga, Marco Di Vaio czy Davida Di Michele w odciśnięciu swojego znaku w historii prowincjonalnego klubu. Przez wiele lat stanowili jednak ułudę, obraz rzeczywistości, która istniała tylko przez chwilę.

Kolejni zawodnicy I Granata nie byli w stanie nawet nawiązać do poprzedników. Ekipa pałętała się między niższymi ligami, w awansie nie pomagał nawet Zdenek Zeman. Wydawało się, że z losem średniaka, który kiedyś był w ekstraklasie przyjdzie się po prostu kibicom pogodzić. Takich klubów na całej piłkarskiej mapie Europy jest na pęczki. Salernitana się jednak zawzięła i zrobiła swoje. W ostatniej kolejce sezonu wygrali, Monza przegrała, wszystko stało się jasne. Nie trzeba było baraży, trzeba było hektolitrów wina, by opić sukces, o których chyba nikt nie śnił.

Do grona takich osób na pewno zalicza się Claudio Lotito, właściciel Salernitany oraz Lazio. Włoski biznesmen przez lata traktował klub z niższej ligi jako biedniejszego kuzyna, filię, do której można wypożyczyć piłkarzy zbyt słabych na Serie A. Przykładem Patryk Dziczek, którego Le Aquile, ale od razu wypożyczyli na zaplecze. Teraz jednak w głowie Lotito jest niemały problem. Włoskie prawo zakazuje bowiem, by właścicielem klubu z najwyższej klasy rozgrywkowej była ta sama osoba. Kogoś trzeba będzie opuścić. Faworyt w tym specyficznym wyścigu – wbrew pozorom – nie jest jasny.

 Brentford – pierwszy raz w historii… no prawie

1946/47, pierwszy normalny sezon rozgrywany w powojennej rzeczywistości. Zarazem ostatni, w którym Brentford grało w elicie. Nic lepiej nie odda ducha tamtych czasów niż Grimsby Town, towarzyszące wówczas The Bees w ligowych zmaganiach. The Mariners zdołali się jednak utrzymać. Brentford zaś musiało przełknąć gorycz porażki i rozstać się z angielską ekstraklasą na ponad 70 lat. W tym czasie futbol zmienił się o 180 stopni.

Większość klubów przeszła na zawodowstwo. Za jednego zawodnika zapłacono pierwszy milion funtów. Bramkarze przestali móc bezpardonowo łapać piłkę zagraną od kolegów, co spowodowało rewolucje taktyczną. W 1992 futbol narodził się na nowo, bowiem zadebiutowała Premier League. Przez te dziesiątki lat Brentford było blisko tego epicentrum, a jednocześnie bardzo daleko. Nic więc dziwnego, że rozpaczliwie do tej Premier League awansować chciało.

W ostatnich latach ich chęci jeszcze bardziej poszybowały do kosmosu, co jest zrozumiałe nie tylko przez wzgląd na ambicje i tęsknoty. W angielskiej ekstraklasie rządzi kasa. Za wygranie finału baraży do Championship The Bees otrzymają około 200 milionów funtów. Szalenie opłacalny biznes, który w pełni zwrócił ryzykowny plan, jaki londyński klub wdrożył przed laty. Jedną z jego podstaw było zrezygnowanie z akademii, którą uznano za nierentowną. Postawiono na utworzenie drugiej drużyny, wyciąganie młodych chłopaków ze Skandynawii oraz akademii silniejszych drużyn ze stolicy. Do tego transfery, które opierały się nie na ślepym losie, panicznym kupowaniu oraz wydajemisię, lecz dokładnych wyliczeniach zaawansowanych systemów. Zresztą pod słupki dopasować musieli się nie tylko piłkarze, ale też sztab szkoleniowy. W konsekwencji powstał klub, który przypomina maszynę.

Odbierz pakiet bonusów bukmacherskich w Fuksiarz.pl!

Ma ona swoje wady, nie zawsze jest w stanie dowieźć korzystny wynik, co dobrze widoczne w finale baraży przed rokiem. Ma też masę plusów, które albo powalą Premier League, albo zakończą się trzęsieniem ziemi ograniczonym do BCS. Brentford to jeden z tych klubów, który na awans czekał cholernie długo, ale gdy już go dokonał, to nie zamierza kalkulować. Pójdą w jedną lub drugą stronę.

Clermont Foot – pierwszy raz w historii

Takiej pewności nie mają Francuzi. Zetkną się bowiem z czymś, czego Ligue1 jeszcze w swojej historii. Clermont Foot, mimo że nazwa nie brzmi obco, zagra w elicie pierwszy raz. To absolutny kopciuszek, po którym trudno spodziewać się czegokolwiek poza zachłyśnięciem się nową rzeczywistością.

Poza trzecią ligą, Clermont Foot naprawdę niczego nie wygrało. Nie są także szczególnie intrygującym projektem, skrupulatnie budowanym przez lata. Nie awansowali do finału krajowego pucharu, chociaż w 1997 wyrzucili z niego PSG oraz Lorient. Są tworem dość dziwacznym, który w latach 40. ubiegłego wieku próbował przejść na zawodowstwo, ale miał zbyt duże problemy finansowe i status ten osiągnął dopiero dwie dekady później.

Co więcej, Les Lanciers w obecnym kształcie istnieją dopiero od trzydziestu lat. Wcześniejsze upłynęły im bowiem na kolejnych połączeniach i zmianach nazw. Jedynym, co tak naprawdę wyróżnia Clermont Foot są… kobiety. Klub do tej pory prowadziły dwie panie, co czyni ich rekordzistą we Francji pod tym względem. Najpierw pracę otrzymała Helena Costa, a gdy została zwolniona, w jej miejsce zatrudniono Corinne Diacre. Francuzka pracowała tam aż trzy sezony, zanim odeszła do reprezentacji Trójkolorowych, gdzie do dzisiaj pełni funkcję selekcjonerki żeńskiej kadry.

Zastąpił ją wówczas Pascal Gastien, który teraz poprowadził Clermont Foot do największego osiągniecia w ich (nie)zwykłej historii.

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

18 komentarzy

Loading...