Reklama

Nieoczywiści bohaterowie finałów Ligi Mistrzów

redakcja

Autor:redakcja

29 maja 2021, 11:31 • 12 min czytania 11 komentarzy

Nie bez przyczyny finały prestiżowych piłkarskich rozgrywek określa się mianem wydarzeń, dzięki którym piłkarze na stałe mogą zapisać się w historii. Czasami wystarczy jeden gol, jedna interwencja bramkarza, by zagościć w panteonie wybitnych postaci futbolu. Końcowe rywalizacje w Lidze Mistrzów również kreowały nieoczywistych bohaterów. Nierzadko gracze znajdujący się w cieniu gwiazd danego zespołu w najważniejszym spotkaniu sezonu wzbijali się na wyżyny swoich umiejętności i decydowali o triumfie. To jest właśnie urok finałów – za sprawą drugoplanowych zawodników zapadają zaskakujące rozstrzygnięcia.

Nieoczywiści bohaterowie finałów Ligi Mistrzów

W spotkaniach takiej rangi wielokrotnie decydujący wpływ na wynik mieli piłkarze, którzy wcześniej nie stanowili o sile danej drużyny lub niespodziewanie znajdowali się w formie życia. Bardzo często kluczową rolę odgrywał też przypadek – nagle z powodu kontuzji jednego gracza, drugi piłkarz otrzymał szansę gry i wykorzystał ją w najlepszy możliwy sposób. W przypadku wyboru nieoczekiwanych gwiazd finałowych rywalizacji niezwykle istotna jest też ocena w kontekście ich występów w całym sezonie zwieńczonym sukcesem. Nieraz bywało tak, że w krajowych rozgrywkach ligowych dany piłkarz wcale nie zachwycał swoją postawą, a w finale Champions League wydatnie przyczynił się do triumfu.

Futbol w spotkaniach o ogromną stawkę pisał niespodziewane scenariusze, nieco odbiegające od wcześniejszej fabuły.  W różnych kronikach i annałach bez problemu znajdziemy piłkarzy mających w finałach swoje „pięć minut”. Zatem czas przypomnieć nieoczywistych bohaterów finałów Ligi Mistrzów w ostatnich dwóch dekadach.

Iker Casillas – finał 2002 r., Real Madryt – Bayer Leverkusen 2:1

Dla legendy „Królewskich” nie był to pierwszy występ w finale Ligi Mistrzów. Dwa lata wcześniej triumfował w tych rozgrywkach, kiedy to Real w końcowej rywalizacji pokonał Valencię. Wówczas Casillas został najmłodszym w historii bramkarzem, który wystąpił w spotkaniu tej rangi – w dniu finału miał zaledwie 19 lat i 4 dni. Z kolei wiosną 2002 r. musiał ustąpić miejsca w podstawowym składzie Cesarowi Sanchezowi, który znajdował się wówczas w doskonałej formie.

W finałowym spotkaniu rozgrywanym na Hampden Park w Glasgow także nie znalazł się wyjściowej jedenastce. Jednak i tak przyczynił się do triumfu, ale wszystko po kolei. „Królewscy” byli zdecydowanym faworytem tej rywalizacji  i błyskawicznie objęli prowadzenie – już w 8. minucie premierową bramkę strzelił Raul, lecz po chwili wyrównał Lucio. Natomiast tuż przed przerwą jedną z najpiękniejszych bramek w karierze strzelił Zinedine Zidane. Roberto Carlos popędził z piłką lewą stroną, zagrał do Francuza, który uderzył z powietrza lewą nogą i trafił w „okienko” bramki Hansa-Joerga Butta. No, cudowne trafienie.

Reklama

Sprawdź ofertę zakładów bukmacherskich w Fuksiarz.pl!

Tylko że w 68. minucie sprawa wygranej nieco się skomplikowała. Sanchez doznał kontuzji i musiał opuścić plac gry. Casillas kompletnie zaskoczyła ta sytuacja. Problemem okazał się… brak koszulki bramkarskiej z krótkim rękawkiem. – Nie byłem przygotowany na to. Zawsze występowałem z krótkimi rękawami, ponieważ czułem się bardziej komfortowo i swobodnie. A tu nadchodzi chwila, kiedy to muszę wejść na boisko. W dodatku nie miałem krótkich rękawów, byłem niespokojny i zdenerwowany, bo nie lubię tak wychodzić na boisko  szczególnie w finale  więc musiałem ściąć rękawy. Javier Miñano, trener siłowy i kondycyjny Realu Madryt, pomagał, podczas gdy Vicente Del Bosque udzielał mi wskazówek – wspomina Casillas dla uefa.com.

Nie przeszkodziło to zaprezentować mu pełni swoich możliwości. Gdyby nie jego efektowne parady, Real nie zdołałby utrzymać wyniku. Casillas dokonywał cudów – był w stanie odbić każdą piłkę. Zwłaszcza zaimponował robinsonadą przy strzale Dymitara Berbatowa, gdy zdołał doskoczyć do uderzenia z kilku metrów.

Ikoniczny występ. Wychowanek madryckiej drużyny niesamowicie wytrzymał presję i nieoczekiwanie stał się bohaterem Los Blancos.

Jerzy Dudek – finał 2005 r., FC Liverpool – AC Milan 3:3 (3:2 k.)

Nie będziemy kolejny ze szwajcarską precyzją relacjonować, co wydarzyło się wówczas w Stambule. Tamto spotkanie za każdym razem jest wspominane przy wielu okazjach. Niemniej jednak obowiązkowo trzeba przywołać postać polskiego golkipera. Nutka patriotyzmu? Może troszkę. Ale postawą w dogrywce i przy rzutach karnych – na zawsze pozostanie w pamięci kibiców, nie tylko polskich. Owszem, były reprezentant Polski wyrobił sobie markę w Premier League. Choć na pewno nie został wielką gwiazdą angielskich boisk. Ot solidny bramkarz, któremu przytrafiały się również wpadki.

Zresztą, Dudek nie należał do faworytów trenera The Reds, Rafy Beniteza, czego wyrazem było ściągnięcie po tym pamiętnym sezonie Pepe Reiny. W trakcie ligowych rozgrywek, w rundzie jesiennej, Polak znajdował się na trzecim pozycji w hierarchii golkiperów ekipy z Anfield Road. Przez moment numerem jeden był Chris Kirkland, a zimą działacze sprowadzili Scotta Carsona.

Reklama

Mimo wszystko w kluczowym fragmencie sezonu to on strzegł bramki Liverpoolu. W prestiżowym finale także dostąpił tego zaszczytu i już na samym początku rywalizacji Paulo Maldini pokonał go strzałem z woleja. Jasne, nie był to jakiś wielbłąd Polaka, piłka w dodatku skozłowała przed nim, ale spokojnie mógł  wyciągnąć ten strzał. Przy bramce na 0:3 zaś nieco pośpieszył z wyjściem do Hermana Crespo i w efekcie tego zostawił odsłoniętą całą bramkę. Zarówno dla niego, jak i całej ekipy fatalnie ułożyło się to spotkanie.

Co działo się potem – już doskonale wiemy. The Reds w niecały kwadrans odrobili straty. Interwencja Dudka z dogrywki przy strzale Andrija Szewczenki zdecydowanie przekroczyła sferę wyobraźni – najpierw zdołał odbić strzał z główki, a następnie jakimś cudem zablokował dobitkę z najbliższej odległości. Konkurs jedenastek należy już określić jako: one man show. Po prostu. Po dziś dzień polski bramkarz jest koszmarem ukraińskiego napastnika. – Kilka miesięcy temu UEFA ją przypomniała. Nawet teraz nie mogę na to patrzeć. Gdy to widzę, od razu się odwracam i wyrzucam telefon. Stop, stop! – napisał Szewczenko na swoim Instagramie podczas rozmowy z Christianem Vierim.

Juliano Belletti – finał 2006 r., FC Barcelona – Arsenal Londyn 2:1

Brazylijski obrońca z włoskimi korzeniami stanowił solidny punkt defensywy Blaugrany. Był podstawowym żołnierzem Franka Rijkaarda.  Swego czasu łapał się do pierwszej reprezentacji „Canharinhos”. Może i nie wprawiał w zachwyt swoją grą – bazował na wybieganiu, niezłej technice i waleczności, ale i tak zrobił karierę, której wielu graczy zwyczajnie może mu pozazdrościć. Zwłaszcza gola na wagę triumfu w finale Ligi Mistrzów z „Kanonierami”. Co ciekawe – była to jego jedyna bramka podczas przygody z katalońską ekipą.  – To, co zrobiłem, było niesamowite. Nie mogłem w to uwierzyć. Po strzale chciałem zrobić jakąś cieszynkę, ale zwyczajnie nie byłem w stanie. Upadłem na kolana, zasłoniłem się rękoma i modliłem się, by nie był to tylko dobry sen – powiedział brazylijski prawy obrońca.

A jaki przebieg miało to finałowe spotkanie? Barca niemiłosiernie męczyła się z grającym w osłabieniu Arsenalem. Już na początku spotkania Jens Lehmann wyłapał asa kier za faul po tym, jak poszedł na grzyby i staranował Eto’o. Ale wcale nie ułatwiło to sprawy Katalończykom.  W dodatku po dośrodkowaniu Thiery’ego Henry’ego, Sol Campbell wpakował piłkę do bramki. Do przerwy 0:1.

 500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!

Szok. Niedowierzanie. Wydawało się, że w takich okolicznościach „Dumie Katalonii” pójdzie jak z płatka. A tu proszę – wielkie ciężary. Trzeba było gonić, a wiadomo, że mając dwóch defensywnych pomocników w drugiej linii, nie będzie to łatwe. Murawę opuścił więc Edmilson, a na niej pojawił się młodziutki Andres Iniesta. Wychowanek La Masii rozruszał akcje Hiszpanów, ale wciąż jeszcze czegoś brakowało. Na dwa kwadranse przed końcem holenderski szkoleniowiec wpuścił na boisko Henrika Larssona. Ta zmiana – zresztą jak wszystkie trzy – okazała się strzałem w dziesiątkę. Rijkaard zagrał va banque, zdejmując drugiego defensywnego pomocnika, czyli Van Bommela, ale Barca potrzebowała takiego wstrząsu. Gdy nadal nie szło, trener katalońskiego zespołu zmienił Oleguera i wprowadził Juliano Bellettiego. Nie był to taki oczywisty ruch – na ławce Blaugrany siedział jeszcze, chociażby Xavi czy Maxi Lopez.

Kluczowym posunięciem było jednak wprowadzenie Larssona – Szwed okazał się motorem napędowym Bracy. Kilkanaście minut po wejściu wyłożył piłkę Samuelowi Eto’o, a Kameruńczyk wyrównał. Zostało kilka chwil do ostatniego gwizdka głównego arbitra, z tym że Barcelona nie miała zamiaru dopuścić do dogrywki. 9 minut do końca, Hiszpanie przeprowadzają akcję. Znów Larsson zagrał w pole karne, w które wbiegł Belletti, Brazylijczyk uderzył w ciemno, piłka odbiła się od nogi bramkarza Manuela Almunii i wylądowała sieci. Niesamowitego nosa miał Rijkaard.

Diego Milito – finał 2010 r., Inter Mediolan – Bayern Monachium 2:0

Argentyński napastnik to kolejny przykład zawodnika, który znakomitym występem w Lidze Mistrzów, na stałe zapisał się w historii europejskiej piłki klubowej. Oczywiście, że nie był to królik wyciągnięty z kapelusza.  Natomiast bez wątpienia pierwszym skojarzeniem przychodzącym na myśl o Diego Milito, będzie finał Champions League na Santiago Bernabeu w 2010 r.

Argentyńczyk nigdy nie miał zadatków na gwiazdę europejskich salonów. Dość powiedzieć, że w tamtym momencie zbliżał się do 31 urodzin. Zanim pojawił się w ekipie Nerazzurich, zaliczył jeden bardzo dobry sezon w barwach Genoi, a wcześniej przyzwoicie spisywał się Realu Saragossa. Zapewne on sam nie spodziewał się, że w pewnym momencie wdrapie się na sam szczyt. W fazie grupowej, w spotkaniu z Dynamem Kijów, zdobył swoją pierwszą bramkę w tych rozgrywkach, a kilka miesięcy później poprowadził swój zespół do wielkiego triumfu. Generalnie znajdował się wówczas absolutnie w życiowej formie – w Serie A strzelił 22 bramki (w sezonie 2011/12 poprawił wynik – 24 gole), zapewnił wygraną z Lazio Rzym w finale Coppa Italia (1:0). No i rzecz jasna creme de la cemre, czyli dublet w pamiętnym starciu Bayernem Monachium.

Ogromna w tym zasługa ówczesnego szkoleniowca Interu – Jose Mourinho. Portugalski trener – według opinii niektórych ekspertów – stworzył najsilniejszy włoski zespół w historii. Jego ekipa była niezwykle zdyscyplinowana taktycznie, wszystkie elementy wręcz idealnie się ze sobą komponowały. „Mou” stosował także różne zabiegi psychologiczne – na przykład przed finałem obiecał graczom i pracownikom po 100 darmowych biletów dla znajomych i rodziny.

Z kolei sama rywalizacja była popisem strategii Portugalczyka, który przyznał, że świetnie rozszyfrował zamiary Luisa Van Gaala. Mózgiem całej operacji był Wesley Sneijder, a w rolę bezlitosnego egzekutora wcielił się Diego Milito. W 35. minucie wykorzystał podanie holenderskiego lidera ofensywy, a w drugiej połowie postawił stempel – prostym zwodem na zamach wziął na karuzelę mało zwrotnego Daniela Van Buytena i nie dał żadnych szans Hasowi-Joergowi Buttowi. Tamten wieczór należał argentyńskiego napastnika.

 

Didier Drogba – finał 2012 r., Chelsea Londyn – Bayern Monachium 1:1 (4:3 k.)

Triumf Chelsea bez wątpienia był niespodzianką. Finał odbywał się w Monachium, na Allianz Arenie, a więc „Die Roten” pomagały własne ściany. W dodatku The Blues przystąpili do rywalizacji osłabieni z powodu kontuzji i absencji za kartki – John Terry musiał pauzować za czerwoną, a Branislav Ivanović i Raimres za nadmiar żółtych. W pierwszym składzie londyńskiej drużyny Roberto Di Matteo musiał wystawić debiutującego w Lidze Mistrzów Ryana Bertranda. Po prostu plaga niesprzyjających okoliczności przytrafiła się ekipie ze Stamford Bridge.

W finałowym spotkaniu ogromną przewagę mieli Monachijczycy, ale nie potrafili spuentować jej bramką. The Blues zaś momentami bronili się niezwykle rozpaczliwie. Co tu ukrywać – najzwyczajniej liczyli na jakiś łut szczęścia, że siłą woli dowiozą bezbramkowy remis i doprowadzą do dogrywki. Nie udało im się ta sztuka, bo twierdza padła w 83. minucie. Thomas Mueller wreszcie skruszył mur. Wydawało się, że Chelsea nie zdoła już się podnieść. Gdy niemieccy kibice myślami wybiegali do fety z okazji triumfu i już powoli kombinowali poniedziałkowy urlop na żądanie, Didier Drogba postanowił zepsuć im święto. Ivorjczyk wykorzystał świetne dośrodkowanie z rzutu rożnego i bardzo trudnej pozycji uderzył głową na tyle mocno, że dobrze ustawiony Manu Neurer nie zdołał odbić piłki.

Sprawdź ofertę zakładów bukmacherskich w Fuksiarz.pl!

Zespół Romana Abramowicza rzutem na taśmę urwał się ze stryczka, a następnie przetrwał w dogrywce i o wszystkim zadecydowały rzuty karne. Choć londyńczycy fatalnie rozpoczęli konkurs jedenastek – Juan Mata przestrzelił – to za sprawą pomyłek Olicia i Schweinteigera, Didier Drogba stanął przed szansą przypieczętowania wygranej. Pewnie pokonał Neuera i The Blues w końcu zdołali triumfować w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Wcześniej nie udało się im to pod wodzą Jose Mourinho. Potem z Avramem Grantem w finale w 2008 r. zaprzepaścili okazję, przegrywając z Manchesterem United w serii rzutów. To dopiero ironia losu, że do wymarzonego celu właściciela, drużynę poprowadził asystent, który raptem trzy miesiące wcześniej zastąpił Andre Villasa-Boasa.

Z całą pewnością głównym bohaterem tamtej rywalizacji był Didier Drogba. Napastnik Chelsea wbrew pozorom nie miał za sobą udanego sezonu – był nieskuteczny w Premier League, strzelił raptem pięć goli. Sam zawodnik czuł, że jego długa przygoda z The Blues musi się już skończyć. Finał w Monachium w pierwotnym założeniu miał być jego ostatnim meczem w tej drużynie. I rzeczywiście opuścił Stamford Bridge. Wybrał kierunek: Chiny, jednak w 2014 r. zdecydował się na jeden sezon powrócić do Londynu.

Kinglsey Coman – finał 2020 r., Bayern Monachium – PSG 1:0

Część kibiców może zdziwić się, że Francuz znalazł się w tym zestawieniu. Przecież w trakcie sezonu ligowego stanowił pewny punkt zespołu Hansiego Flicka. Ale podczas turnieju finałowego Champions League pełnił funkcję rezerwowego. W dodatku finałowe starcie określano pojedynkiem Roberta Lewandowskiego z Neymarem. Wieszczono, że ta dwójka – ewentualnie Thomas Mueller lub Kylian Mbappe – będzie głównymi aktorami widowiska.

Z tym że szkoleniowiec „Die Roten” podjął nieco zaskakującą decyzję – Kingsley Coman znalazł się wyjściowej jedenastce. Francuski skrzydłowy dorobił się miana kolekcjonera tytułów – przed finałem miał na swoim koncie aż 19 różnych statutek klubowych. Niemniej wciąż nie spełniał do końca pokładanych w nim nadziei. Najzwyczajniej czegoś brakowało – brakowało mu wybitnego występu.

W tym sezonie też wcale nie grał jakoś nadzwyczajnie dobrze. Niby pierwszy skład, ale statystyk brak, niby potrafił błyszczeć, ale jednak znajdował się w cieniu Serge Gnabry’ego, który wyróżniał się efektywnością. Na przełomie roku przydarzyła mu się kontuzja, wiosnę w pierwszym składzie rozegrał Perisić. Nikt nie wskazywał go jako jednego z głównych architektów sukcesu Bayernu. I wtedy przyszedł finał. Finał, którego Coman został bohaterem. Bayern miał swoje problemy. PSG dobrze organizowało się defensywnie, zamykało przestrzenie, mądrze się przesuwało. Ofensywnej machinie Hansiego Flicka grało się po prostu ciężko.

Ale taka gra chyba odpowiadała Comanowi. Potrafił przetrzymać piłkę. Nie bał się brać na swoje barki ciężaru odpowiedzialności, wejść w drybling.  Z każdą minutą coraz bardziej kręcił Kehrerem, aż w końcu robił to tak, że Niemiec pewnie jeszcze do teraz szuka równowagi. No i najważniejsze – Coman strzelił bramkę. Celnie uderzył głową po mierzonym dośrodkowaniu Kimmicha.

Co najlepsze – pogrążył zespół, w którym zbierał szlify od 8. roku życia. Zespół, który pozbył się go lekką ręką, mimo że przejawiał ogromny talent.

***

Warto również cofnąć się do 1999 r., do kultowego finału pomiędzy Manchesterem United i Bayernem Monachium. “Czerwone Diabły” zapewniły sobie zwycięstwo w doliczonym czasie gry. Wówczas do siatki rywali trafili Teddy Sheringham i Ole Gunnar Solskjaer. Obaj zawodnicy nie wyszli jednak na boisko w podstawowym składzie. Sheringham w tamtym sezonie nie grał za wiele. Wystąpił w zaledwie 17 meczach ligowych, a na pierwszym planie znajdowali się Andy cole i Dwight Yorke. Ale niespodziewanie to on w samej końcówce dał impuls „Czerwonym Diabłom”.

– Ferguson powiedział mi: jeśli wynik się utrzyma, to za 10/15 minut szykuj się do wejścia. Wiem, że brzmi to trochę egoistycznie, ale miałem nadzieje, że wynik się nie zmieni. Jeśli wygrywasz, to chcesz być ważną częścią tego sukcesu – wspomina Anglik. – Na boisku się pojawiłem w umówionym czasie. I kiedy oglądałem ten Bayern, to myślałem: cholera, są świetni. Wyglądało to jakbyśmy w ogóle nie wyszli na boisko. To był nasz najgorszy występ w tamtym sezonie – wspominał angielski napastnik w rozmowie z klubowymi mediami.

*

Być może w tegorocznym finale również objawi się jakiś nieoczywisty bohater. Spotkania o tak dużej randze są kopalnią niezwykłych, bardzo nieoczywistych historii. W ostatnich latach rzadko kluczową rolę odgrywały drugoplanowe postacie, ale nierzadko wystarczy jeden strzał, jedna udana zmiana, by odmienić losy rywalizacji.

fot. Newspix

Najnowsze

Ekstraklasa

Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Piotr Rzepecki
1
Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
6
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Komentarze

11 komentarzy

Loading...