Reklama

Pekhart: Bez rodziny na miejscu mógłbym nawet zerwać umowę z Legią

redakcja

Autor:redakcja

16 kwietnia 2021, 08:54 • 19 min czytania 5 komentarzy

Piątkowa prasa jak zawsze dostarcza nam sporo ciekawych materiałów. Jest geneza rozwoju Warty Poznań pod wodzą obecnego właściciela, jest rozmowa z Tomasem Pekhartem i analiza wcześniejszych problemów Macieja Skorży. Mamy tekst o pożegnaniu Rakowa z Bełchatowem, pochwały Kosty Runjaica pod adresem Kacpra Kozłowskiego i sporo innych rzeczy. 

Pekhart: Bez rodziny na miejscu mógłbym nawet zerwać umowę z Legią

PRZEGLĄD SPORTOWY

Roszady na ławkach trenerskich w ekstraklasie dawały dotąd w tym sezonie korzystny efekt.

(…) Później przyszła kolej na Artura Skowronka w Wiśle Kraków, także mającej wtedy marny dorobek (10 punktów w 11 meczach). Pod wodzą jego następcy Petera Hyballi zespół zaczął grać lepiej, ale ostatnio Biała Gwiazda poniosła dwie porażki. – Chwaliłem Hyballę na początku, ale tak to jest, że potem wszystkie strony poznają się i czar pryska – mówi ekspert Canal+ Marek Jóźwiak. – Zespoły, które mierzą się z Wisłą, nauczyły się jej sposobu gry, a jej piłkarze nie są w stanie wytrzymać intensywności meczów i treningów. Jeśli chcesz tak grać, to musisz mieć bardzo dobrze przygotowanych zawodników – dodaje były reprezentant Polski. Niemniej niemiecki trener ma dalej wyraźnie lepszą średnią punktów na spotkanie niż jego poprzednik w tym sezonie.

Tuż przed końcem rundy z pracą pożegnał się Krzysztof Brede w Podbeskidziu, które podobnie jak Stal słabo radziło sobie po awansie (dziewięć punktów w 13 meczach). Tam była nieco inna sytuacja niż w Stali, bo ten trener wprowadził ekipę do ekstraklasy, ale zasługi w końcu przestały się liczyć. Po nim zespół przejął wracający po ośmiu latach do ekstraklasy Robert Kasperczyk i osiąga dużo lepsze wyniki. Porównania z Bredem są jednak nie do końca sprawiedliwe, bo zimą zespół został wzmocniony, w ostatnich meczach grało po trzech nowych piłkarzy. – Trener zna region, działaczy. Zmiany w Stali i Podbeskidziu były na plus, bo dźwignia została przestawiona na ofensywę – mówi Jóźwiak.

Reklama

Rewolucję w Lechu Maciej Skorża musi zacząć od… siebie. Powielanie błędów skończy się porażką i urodzonemu w Radomiu szkoleniowcowi trudno będzie po raz kolejny wrócić na trenerską karuzelę.

– W pewnych momentach przeszacowałem możliwości odnośnie motywacji drużyny. Trzeba było po prostu trochę mniej presji wywierać na zawodnikach i to by mogło przynieść lepszy efekt – powiedział w Skorża w pierwszym wywiadzie po podpisaniu umowy z Lechem, udzielonym biuru prasowemu Kolejorza.

Co to znaczy „mniej presji”? Ot, na ten temat mógłby się wypowiedzieć choćby Tomasz Kędziora, który po jednym ze spotkań został tak bezpardonowo zrugany przez szkoleniowca, że po prostu rozpłakał się w szatni. Wówczas 21-latka pocieszali starsi koledzy, a zdanie drużyny było jednoznaczne – trener przesadził.

Inny przykład to sytuacja z Dariuszem Formellą. Skrzydłowy, zapytany przed pierwszym spotkaniem w 1/2 finału Pucharu Polski z Błękitnymi Stargard, o liczbę rozegranych przez niego minut odwołał się do Lionela Messiego. W skrócie – pomocnik stwierdził, że nawet Argentyńczyk nie czyni cudów, kiedy występuje krótko. Po nieoczekiwanej porażce z II-ligowcem

1:3 Skorża wrzeszczał na 20-latka w niewielkiej szatni mniej więcej coś takiego: „I co, Messi?! I co, Messi?!”. Można by pomyśleć, że tylko młodzieżowiec był winny tamtej klęsce.

Reklama

Mecz z Lechem będzie ostatnim jaki Raków rozegra na Gieksa Arenie. Przez półtora roku to był „dom” częstochowian.

Sporą rolę w aklimatyzacji drużyny w Bełchatowie odegrali też kibice. Potrafili oni przejechać 80 kilometrów spod Jasnej Góry, że wesprzeć drużynę, kiedy jeszcze było to możliwe. Zdarzało się, że frekwencja na meczach przekraczała nawet 4000 osób. Do pewnego momentu zespół trenera Papszuna odbywał też dzień przed meczem rozruch na murawie w Bełchatowie. Gorzej było z tym w miesiącach zimowych, kiedy tamtejsze boisko solidnie dostawało w kość. Oprócz Rakowa regularnie gra tam i trenuje zespół miejscowego GKS (obecnie jest to pierwszoligowiec). Zwłaszcza w obecnym sezonie pojawiały się zarzuty, że jakoś nawierzchni pozostawia wiele do życzenia, ale nie był w tym nic dziwnego, skoro występowały tam dwa seniorskie profesjonalne zespoły. Kilka razy nawet tej wiosny piłkarze Rakowa w prostych sytuacjach nie trafiali trafić do bramki, bo piłka w ostatniej chwili skakała im na nierówności.

Mimo to Raków w pewnym momencie zrobił z Bełchatowa twierdzę. Od 21 października 2019 do 4 lipca ubiegłego roku nie przegrali tam jedenastu spotkań z rzędu (8 zwycięstw i 3 remisy). Gościnność Gieksa Areny musiała trwać dłużej niż przewidywano, ponieważ z powodu pandemii koronawirusa wydłużyły się procedury związane z przeprowadzeniem przetargów na modernizację obiektu przy Limanowskiego. Teraz prace są już na wykończeniu. Gdyby nie załamanie pogody, to być może spotkanie z Lechem odbyłoby się już w Częstochowie.

Kosty Runjaica młodzież debiutuje głównie w przegranych meczach i długo musi potwierdzać wartość.

(…) Cieplarniane warunki dla młodych kończą się z wejściem do szatni pierwszego zespołu. U Runjaica nie ma mowy o dojrzewaniu w szklarni, a wręcz odwrotnie. Trzeba rosnąć w wietrze, śniegu, deszczu czy skrajnych temperaturach. Za przykład może posłużyć 18-letni Mariusz Fornalczyk. Co prawda skrzydłowy nie jest wychowankiem Pogoni, a Polonii Bytom, skąd przed trwającym sezonem przeniósł się do Szczecina, ale to jego debiutancki sezon w ekstraklasie. Wystąpił pięciokrotnie, w sumie przez 62 minuty, zawsze z ławki, co akurat nie powinno dziwić, jednak ani razu nie pojawił się na murawie przy korzystnym wyniku dla Portowców. Zawsze wchodził, kiedy Granatowo-Bordowi przegrywali, przeważnie mniej lub bardziej im nie szło i musieli walczyć o odwrócenie rezultatu. Trudne warunki do zbieranie pierwszych doświadczeń w elicie, prawda?

Fornalczyk to skrajny przypadek, inni młodzi szybciej mieli okazje pokazać, co potrafią w momencie prowadzenia drużyny lub przynajmniej przy remisie, ale znamienny jest debiut, kiedy zespół przegrywał. Z sześciu młodzieżowców, którzy obecnie są w kadrze Portowców, pięciu premierowe minuty w ligowej elicie zbierało w takich okolicznościach. O Fornalczyku już było, poza tym Adrian Benedyczak debiutował w starciu ze Śląskiem Wrocław (1:2), Kacper Smoliński z Cracovią (1:2), Hubert Turski z KGHM Zagłębiem Lubin (0:3), a Marcel Wędrychowski z Koroną Kielce (0:1). Teoretycznie ze schematu wyłamuje się Kozłowski, bo pierwszy raz zagrał z Cracovią (3:0), tyle że w doliczonym czasie zmienił Zvonimira Kožulja i zanotował ledwie dwa podania. A następną szansę, już znacznie poważniejszą, dostał w – oczywiście – przegranej potyczce z Wisłą Płock (1:2). Ponadto podobny pierwszy raz jak Kozłowski z Cracovią zaliczył Bartłomiej Mruk (wiosną wypożyczony do II-ligowych Błękitnych Stargard) przeciwko Lechowi Poznań (0:4), natomiast jedynym, który debiutował w zwycięskim meczu nie tylko symbolicznie był Maciej Żurawski (wiosną Warta Poznań) – wszedł szybciej od Kozłowskiego w tamtej rywalizacji z Pasami.

Rozmowa z Tomasem Pekhartem, który zmierza z Legią po mistrzostwo Polski i tytuł króla strzelców.

Z czymś się panu kojarzy liczba 24?

Nie, dlaczego?

W trzech ostatnich sezonach tyle goli strzelali królowie strzelców ekstraklasy: Carlitos (2018), Igor Angulo (2019) i Christian Gytkjaer (2020). Pan ma spore szanse poprawić ich osiągnięcie, choć oni mieli na to 37 kolejek, a pan tylko 30 i jeszcze – jak na razie – trzy mecze opuścił.

Pierwszy raz od sześciu lat nie ma 37 kolejek. Siedem meczów więcej to ogromna różnica. Do tych trzech opuszczonych przeze mnie spotkań należy dołożyć jeszcze dwa z początku roku, kiedy po kontuzji wchodziłem na boisko z ławki rezerwowych. Nawet, jeśli wystąpię we wszystkich spotkaniach do końca będę miał na koncie 27 gier, czyli o dziesięć mniej od byłych królów strzelców. Ale nie chcę mówić o liczbach, nakładać na siebie presji, że coś muszę. Na każdy mecz wychodzę rozluźniony, ale skoncentrowany. Jak wspomniałem, w pucharowym meczu z ŁKS doznałem kontuzji i w drugiej połowie lutego opuściłem dwa mecze. To był mój najtrudniejszy moment w tym sezonie. Nie do końca wiedziałem, co się dzieje, nie do końca było jasne, kiedy wyzdrowieję i wrócę. Taka niepewność jest trudna do zniesienia. Ściskałem kciuki za kolegów, a oni akurat strzelili Wiśle Płock pięć goli, więc może i ja miałbym o dwa trafienia więcej? Tym bardziej, że mieliśmy karnego, którego wykorzystał Filip Mladenović. Żartował później, że teraz to on będzie wykonywał „jedenastki”.

Pana najważniejszy moment w Legii?

Znowu musimy wrócić do mojego grudniowego wywiadu dla „PS”. Przypomniałem historię o dramatycznych okolicznościach, w których sprowadziłem do Warszawy żonę i trzymiesięczną wtedy córkę. Urodziła się w grudniu i przez pierwsze tygodnie pozostawała z mamą na Wyspach Kanaryjskich. 23 lutego, dzień po ligowym debiucie i golu z Jagiellonią, poleciałem do Madrytu załatwić dziecku paszport i uporządkować sprawy papierkowe. 7 marca dziewczyny wróciły z Las Palmas do Pragi i okazało się, że lada moment zostaną zamknięte granice. Dzień przed lockdownem przeniosłem się z hotelu do mieszkania w Warszawie i natychmiast ruszyłem do Legnicy, gdzie w środku nocy spotkałem żonę oraz córkę i razem przyjechaliśmy do stolicy. Nad ranem wprowadziliśmy się do mieszkania, w którym było tylko łóżko. Sprowadzenie rodziny do Warszawy było najważniejszym momentem w Warszawie. Zaraz zaczął się lockdown i nikt nie wiedział, ile to wszystko potrwa. Czasem myślałem, co mogłoby się wydarzyć, gdybym został sam, nie wiadomo, na jak długo. Nie wahałbym się chyba nawet zerwać kontraktu z Legią – wszystko po to, by być z rodziną, która jest dla mnie najważniejsza. Gdziekolwiek bym był, bez nich czułbym się jak w więzieniu. Na szczęście nie ma tematu.

Włodzimierz Gąsior nie chciał przyjmować oferty Stali Mielec, ale poczuł, że nie może odmówić.

72-letni Gąsior przez ostatnie dwa lata cieszył się spokojną emeryturą. Aż do niedzielnego wieczoru, kiedy otrzymał telefon z pytaniem, czy podjąłby się misji uratowania ekstraklasy dla Stali Mielec. I naprawdę nie mógł odmówić. W Mielcu się urodził, wychował, oddał życie klubowi. Z nim dwukrotnie sięgał po mistrzostwo Polski, jako trener dwa razy awansował do ekstraklasy, raz do drugiej ligi. Pięć razy pomagał klubowi z Solskiego w trudnych chwilach, to pomoże i szósty. Nawet jeśli dzieci próbowały go zniechęcić, czytając komentarze w internecie, że jest za stary i nie pasuje już do nowoczesnej piłki.

Wiek to tylko liczba, Gąsior stary się nie czuje. Laptop nie służy mu jako podstawka do kwiatka, ale do czytania analiz meczowych. SMS-y pisze, maila ma. Ale własne zasady też. Piłkarze, którzy z nim pracowali w przeszłości, zapamiętali go tak: opuszczał okulary nisko na nos, siadał z nimi w szatni, patrzył, jak wpatrzeni są w świecące ekrany, i powtarzał: „Ja to nie rozumiem tych komórek. Wy ze sobą już nie rozmawiacie!”. Uwielbiał kawę, zwłaszcza latte, którą mógłby pić litrami. Kiedyś podczas dalekiej podróży na mecz do Koszalina wypił ich aż dziesięć, ale teraz zapewnia (rozmawiamy ok. godz. 16.00), że trzyma w ręku dopiero drugą. Ale Gąsior zapamiętany został przede wszystkim z butów. U każdego piłkarza musiały być nieskazitelnie czyste. – Potrafił zrugać zawodnika, który wyszedł na trening w brudnym obuwiu – przypomina sobie były pomocnik Stali, a dziś Zagłębia Lubin Jakub Żubrowski. – To było dla niego największe zło. Kiedyś Jacek Magiera powiedział jakiemuś piłkarzowi, że jak nie posprząta auta, taki sam bałagan będzie miał w życiu. I myślę, że trenerowi właśnie o to chodziło, gdy kazał nam czyścić buty – dodaje Jan Grzesik z Warty Poznań, a Jacek Kiełb, były podopieczny Gąsiora z Korony Kielce, wtrąca: – Zwłaszcza, że trener sam zawsze był elegancko ubrany, zadbany. Traktowaliśmy go jak wzór do naśladowania.

Władysław Żmuda poprowadził Śląsk Wrocław do największych sukcesów, a potem przeżył szok w Górniku Zabrze.

(…) Ostatni mecz na ławce Śląska zagrał z Szombierkami Bytom (1:1) i właśnie z tego klubu dostał ofertę. – Mieliśmy dogadać szczegóły, gdy skończy się ligowa jesień. No i po ostatnim grudniowym meczu wybierałem się z Wrocławia odwiedzić rodziców w Rudzie Śląskiej, kiedy zadzwonił Marian Olejnik, kierownik Górnika Zabrze. – Do Rudy pan pojedzie? To zapraszam po drodze do nas na stadion na kawę – wspomina trener. No i tak na tej kawie się zasiedział, że rozstał się z Górnikiem dopiero po ponad dwóch latach. – Miałem opory, żeby wtedy przyjmować ofertę z Zabrza, bo jednak byłem już po wstępnym słowie z Szombierkami, ale prezes Zbigniew Klonowski, do którego zaprowadzili mnie działacze zaproponował mi takie warunki, że musiałem od razu się zgodzić. Za chwilę odezwały się Szombierki i dały jeszcze lepszą ofertę, ale było już za późno, związałem się z Górnikiem – wspomina Żmuda. Żmuda dostał wtedy mieszkanie w Zabrze, całkiem niedaleko stadionu. Mieszka tam do dzisiaj. A pracę w Szombierkach podjął wówczas Hubert Kostka, który właśnie odszedł z Roosevelta.

Górnik nie był już tak mocny jak siedem lat wcześniej, kiedy grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, ale wiąż nie brakowało poważnych piłkarzy – mistrza olimpijskiego Zygfryda Szołtysika i medalistów mistrzostw świata: Andrzeja Fischera, Jerzego Gorgonia i Henryka Wieczorka. Mimo to spadł z ligi po raz pierwszy od czasów, gdy zaczął w niej grać! To dla wszystkich był niewyobrażalny szok. – Miałem wrażenie, że niektóre sprawy decydują się gdzieś tam w gabinetach. To nie był skład na spadek, ale kilku piłkarzy bardziej myślało o wyjeździe za granicę niż o wygrywaniu dla Górnika – analizuje trener. – Byłem przygotowany na zwolnienie, ale prezes powiedział mi, że akurat do mnie nie ma pretensji i prosi, abym już w przyszłym roku wrócił z Górnikiem do ekstraklasy – relacjonuje. To zadanie wypełnił brawurowo, Górnik wygrał drugoligowy sezon z dużą przewagą. Zmieniał skład, na boisku zaczęli pojawiać się piłkarze, którzy później zostali medalistami MŚ w Hiszpanii – Tadeusz Dolny, Waldemar Matysik i Andrzej Pałasz.

Najefektywniej zarządzany klub ekstraklasy jest z Poznania. Daleko do niego Lechowi. To w Warcie pokazują, że mniej nie musi znaczyć gorzej.

Jest czerwiec 2018 roku. Związek Warty i poprzednich właścicieli, rodziny Pyżalskich, staje się coraz bardziej toksyczny. O klubie mówi się przeważnie wtedy, gdy nawywija Jakub Pyżalski – głośno jest o wyrzuceniu go z meczu 10-latków przez sędziego czy wyzwiskach kierowanych do piłkarza Garbarni Kraków. Farjaszewski zjawia się niespodziewanie. Jest właścicielem firmy BF Promotion z Lubonia zajmującej się produkcją i importem gadżetów reklamowych, przeważnie z Azji. W firmie zatrudnia 25 osób, a ma przejąć klub ze 106-letnią tradycją. Klub, co tu kryć, mało atrakcyjny – dla inwestora. Bez wsparcia ze strony miasta, bez dochodów z dnia meczowego, bez infrastruktury (stadion odbiegający choćby od I-ligowych standardów), za to z ciągłymi problemami.

Nie były jasne przyczyny, dla których Farjaszewski zdecydował się odkupić udziały od Pyżalskich. Zainwestował w klub z ograniczoną liczbą kibiców, prowadzący żywot w cieniu Lecha i drużyną rokującą co najwyżej na bycie średniakiem w I lidze. Tajemniczy w piłkarskim światku inwestor na pierwszej konferencji prasowej zdradził część składu swojej drużyny. – W kwestiach dotyczących przejęcia Warty niezwykle merytorycznie pomagali mi Artur Meissner od strony prawnej i Sebastian Miroński od strony piłkarskiej – wymienił młody biznesmen.

Dziś Warta ma nowego trenera, dyrektora sportowego i prezesa. To oni dają twarz ekipie Farjaszewskiego i odpowiadają ze stawianie fundamentów, mających pozwolić klubowi na stabilność i przewidywalność. Nowy właściciel od początku zakładał budowę silnej kadry zarządzającej. Nie spieszył się z wyborami, szukał tych, którzy będą potrafili działać efektywnie według określonego planu i poddawać weryfikacji to, co robią. Znaczącą i aktywną rolę przypisano Radzie Nadzorczej, z którą raz w miesiącu spotyka się dyrektor sportowy. I jeżeli przyjdzie z informacją, że znalazł interesującego zawodnika, to słyszy: „Nas nie interesuje, że chce pan tego piłkarza. Chcemy wiedzieć, dlaczego go pan chce”.

Takich i innych pytań nie brakuje: Ile razy był obejrzany ten zawodnik, a ile tamten? Jaka jest podstawa ich oceny? Dyrektor sportowy czy trener mają niezależność w decyzjach, co nie znaczy, że doradcy właściciela klubu nie mogą pytać o ich uzasadnienie. A to wiąże się z ciągłym raportowaniem, argumentowaniem, dyskutowaniem, czasem spieraniem się. Wielu osobom tak szczegółowe podejście może przeszkadzać, być męczące i dawać poczucie ograniczania, ale przełożeni mają przekonanie, że to dla dobra Warty. Ci, którzy uważali inaczej, już w niej nie pracują. W klubie pilnują, żeby to projektowanie polityki transferowej robić w ograniczonym gronie, by też nie tworzyła się akademicka dyskusja.

Tomasz Makowski będzie miło wspominał wyjazdowe starcia ze Śląskiem. Najpierw pomocnik debiutował w starciu z tym rywalem w pierwszym składzie Lechii, a ostatnio zaliczył premierową bramkę w ekstraklasie.

Makowski to niejedyny zawodnik, który długo musiał czekać na swoją pierwszą bramkę w elicie. Damian Rasak debiutował w ekstraklasie 14 lipca 2017 roku, gola strzelił 18 września 2020 roku. Piłkarz Wisły Płock przełamał się dopiero w 87. Meczu i poszedł za ciosem, bo w tym sezonie ma już w sumie trzy trafienia. Być może jego śladem pójdzie Makowski?

– Na pewno gdzieś z tyłu głowy to siedziało. Z drugiej strony wiedziałem, że prędzej czy później ten moment nastąpi. Strzelałem już bramki choćby w meczach Pucharu Polski, więc to była tylko kwestia… czasu. Muszę powiedzieć, że była to inna sytuacja, niż te, które miałem dotychczas. Praktycznie po raz pierwszy się zdarzyło, że znalazłem się sam na sam z bramkarzem. Ta sytuacja była najbardziej klarowna ze wszystkich. W seniorskiej piłce raczej trafiałem z dystansu – zwraca uwagę piłkarz Biało-Zielonych. Problem w tym, że w tym sezonie Lechia już nie zagra we Wrocławiu, który jest szczęśliwym miejscem dla młodzieżowca. To tam debiutował w pierwszym składzie gdańszczan 30 listopada 2018 roku. – Tak, można powiedzieć, że Wrocław mi sprzyja. Jest to dla mnie jakiś talizman – przyznaje.

SPORT

Sylwester Czereszewski o ostatnich zmianach trenerów w Ekstraklasie.

W tym tygodniu byliśmy świadkami „czarnego poniedziałku” trenerów. Zwolniono Radosława Sobolewskiego i Leszka Ojrzyńskiego. To były słuszne decyzje?

– W przypadku Sobolewskiego się zgodzę. Gdy trener mówi otwarcie na konferencji, że odchodzi z końcem sezonu, to uważam, że jest on już w jakimś stopniu wypalony. Zawodnicy inaczej reagują, gdy wiedzą, że ich szkoleniowiec odejdzie za miesiąc czy półtora. Stąd uważam, że ta zmiana jest dobra. Możliwe, że gdyby swojej decyzji nie ogłosił publicznie, to w klubie by został, ponieważ raczej wykluczam, że Wisła Płock miałaby spaść z ligi.

Przechodząc do Ojrzyńskiego – w 2016 roku zwolniono go z Górnika Zabrze. W jego miejsce zatrudniono ważną dla klubu postać, Jana Żurka. Zabrzanie z hukiem spadli z ligi. To samo czeka Stal Mielec?

– Z perspektywy czysto piłkarskiej ta zmiana była zaskoczeniem. Oglądałem ostatnie spotkania Stali, między innymi z Wartą Poznań. Mielczanie mogli to spotkanie przegrać, równie dobrze mogli je jednak wygrać. Stal cały czas ma kontakt z zespołami, które walczą o utrzymanie. Zresztą Ojrzyński sprawdza się jako „strażak”. Z drugiej strony trzeba spojrzeć na to, że Stal personalnie ma najsłabszy skład w lidze, choć oczywiście nie oznacza to, że ma ona spaść. Choć wygląda to tak, jakby zmiana Ojrzyńskiego na Włodzimierza Gąsiora była pogodzeniem się zarządu klubu ze spadkiem i poszło o redukcję kosztów na najbliższe miesiące, choć na pewno tak nie jest. Nie do końca to rozumiem.

Po ostatnim meczu trener Podbeskidzia Robert Kasperczyk narzekał na trudną sytuację kadrową.

Braki kadrowe bielszczan przed meczem w Lubinie nie miały wielkiego przełożenia na wyjściową jedenastkę, bo z gry wypadł tylko jeden piłkarz, który tydzień wcześniej brał udział w wygranym 2:0 meczu z Wisłą Kraków. Mowa o Milanie Rundiciu. Serbski środkowy obrońca jest w tej rundzie pewniakiem, jeżeli chodzi o wyjściowy skład w drużynie Kasperczyka. Do pewnego momentu tworzył parę stoperów z Rafałem Janickim, a następnie nieźle odnalazł się w ustawieniu trójką obrońców. Z meczu w Lubinie wykluczyła go choroba.

Jak udało nam się ustalić, jest już lepiej, ale występ 29-latka w dzisiejszym spotkaniu stoi pod znakiem zapytania. Jeżeli nie będzie mógł zagrać, w jego miejsce pojawi się Dmytro Baszłaj. Chyba, że trener Kasperczyk zdecyduje się na odważne posunięcie i pozwoli wrócić do gry Kornelowi Osyrze. Przypomnijmy, że „Osa” zagrał w tym sezonie w ekstraklasie tylko dwa razy. Jesienią, w meczu ze Stalą Mielec, doznał poważnego urazu stawu skokowego i poza grą na najwyższym poziomie jest już ponad pół roku. Od kilku tygodni trenuje jednak normalnie, a w ubiegłą sobotę wystąpił w meczu IV-ligowych rezerw Podbeskidzia. Druga drużyna „górali” spotkanie wygrała w Pszczynie z Iskrą, ale wynik tej konfrontacji był nietypowy. Skończyło się… 7:4 dla gości, czyli zespół – z Osyrą w obronie – stracił na piątym poziomie rozgrywkowym aż cztery gole, co raczej nie może dobrze świadczyć o formie zawodnika. Mało zatem prawdopodobne, by w tej sytuacji trener Kasperczyk postawił na tego piłkarza od pierwszej minuty w starciu z Pogonią.

Nie mówię, że ten mecz zadecyduje, kto będzie walczył o podium, ale na pewno będzie on bardzo ważny – przyznaje trener Piasta Gliwice, Waldemar Fornalik, który dziś z zespołem wyruszy do Gdańska.

– Te spotkania zawsze były zacięte i różne były ich efekty. Pamiętamy sezon mistrzowski i wyjazdową wygraną w fazie finałowej, ale pamiętamy też, że nie grało nam się tam łatwo. Zmieniają się zawodnicy i drużyny, ale spodziewam się wyrównanego meczu – wspomina Waldemar Fornalik, który znów wyciąga to, co najlepsze ze swoich zawodników.

Słabszy początek tego sezonu jest już tylko wspomnieniem. – Powtarzam to od dawna. Nie byliśmy w słabszej dyspozycji, tylko nie strzelaliśmy goli i nie wykorzystywaliśmy stwarzanych sytuacji. Mecze wyglądały tak, że prowadziliśmy spotkanie, mając wiele okazji, ale byliśmy bardzo nieskuteczni, stąd mieliśmy mało punktów na początku. Byliśmy zaangażowani w grę w europejskich pucharach, w głowach niektórych zawodników krążyły myśli transferowe, co również mogło mieć wpływ na naszą postawę. Solidnie przepracowaliśmy zimę i teraz jesteśmy drużyną, która bardzo dobrze punktuje – wyjaśnia szkoleniowiec, któremu ostatnio najwięcej zmartwień dostarczają… rzuty karne. Dwa zostały zmarnowane w meczu PP, a jeden w ostatnich derbach z Górnikiem. – Zaczynam się zastanawiać, czy im więcej się trenuje ten element, tym gorszy jest efekt, bo przed meczem z Arką też ćwiczyliśmy rzuty karne. Później w meczu są emocje i sytuacje, w których działa psychika, dlatego czasem nie ma się na to wpływu – tak tłumaczy ten aspekt trener Piasta.

Ruch Chorzów czeka na finalizację umów z miastem i Albą, które stanowić mają znaczną część budżetu na ten rok.

To był obrazek niewidziany w Chorzowie od lat. W sobotę przy okazji meczu na szczycie III-ligowej tabeli ze Ślęzą Wrocław na stadionie przy Cichej spotkali się trzej najważniejsi akcjonariusze Ruchu: Zdzisław Bik, Aleksander Kurczyk oraz reprezentujący miasto prezydent Andrzej Kotala. Taki widok siłą rzeczy musiał zwiastować dla klubu raczej coś pozytywnego niż negatywnego, zwłaszcza w przededniu sfinalizowania kilku ważnych umów. 

– Fajnie, że udało się sprowadzić wszystkich naszych udziałowców w jednym momencie, bo tego dawno nie było. Mam nadzieję, że to będzie zwiastowało dobre wieści na przyszłość. Robimy wszystko, by zjednoczyć ekipę w Chorzowie, stawiać sobie wspólne cele i do nich dążyć – mówi Seweryn Siemianowski, prezes Ruchu.

Andrzej Kotala w klubowej telewizji komplementował klub. – Nie ukrywam ogromnego zadowolenia z tego, co dzieje się w Ruchu. To robi ogromne wrażenie. Powiedziałbym, że marketing mamy dziś na poziomie ekstraklasy. Cieszy mnie organizacja pracy w klubie, zaangażowanie wszystkich osób. Dziękuję za ten wkład – mówił prezydent miasta, które w ramach wsparcia Ruchu ma wykupić w 2021 roku akcje spółki za 1,6 miliona złotych. – To stanie się albo w tym miesiącu, albo w kolejnym. Mam nadzieję, że nie będzie to długi okres – zaznacza prezes Siemianowski, zapowiadając też podpisanie umowy z drugim ważnym sponsorem, firmą Alba, która ma opiewać na około milion złotych. – Myślę, że w najbliższych dniach będziemy finalizować ten temat. Cały czas podpisujemy umowy z kolejnymi firmami, klubami partnerskimi. Niebawem wesprzeć powinna nas jedna ze świętochłowickich spółek. Dodajemy kolejnych partnerów do naszej ekipy sponsorskiej. Chcemy, by była ich kiedyś setka. Już jest około 60 – wylicza szef „Niebieskich”.

SUPER EXPRESS

Rozmówka z Jackiem Magierą.

„Super Express”: – Wrócił pan do piłki klubowej po ponad trzech latach przerwy. Brakowało panu ekstraklasy, codziennej pracy z zespołem?

Jacek Magiera: – I tak, i nie. Przede wszystkim przez cały ten czas byłem w piłce zawodowej, pracując w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Nie ukrywam jednak, że brakowało mi cotygodniowych meczów. Cieszę się, że udało mi się wrócić do piłki ekstraklasowej, bo w ostatnim czasie był to jeden z moich celów. Od początku powtarzałem zresztą, że docelowo widzę siebie w piłce seniorskiej.

– Można zatem powiedzieć, że była to główna przyczyna pańskiego odejścia z kadry do lat 19?

– Zdecydowanie nie. Gdyby Komitet Wykonawczy UEFA nie odwołał tegorocznych mistrzostw Europy do lat 19, z pewnością nie byłoby tematu mojego powrotu do piłki klubowej. Przynajmniej do czerwca. Tak czy inaczej po niedoszłych mistrzostwach Europy planowałem rozstać się z kadrą U-19, a cała sytuacja tylko przyspieszyła moją decyzję.

Kosta Runjaic komplementuje Kacpra Kozłowskiego.

– Kacper Kozłowski trafił do reprezentacji Polski. To najbardziej utalentowany piłkarz, z którym pan pracował?

– Kacper to wyjątkowy talent, urodził się w 2003 r., więc jest jeszcze bardzo młody i dopiero na początku kariery seniorskiej. Do tej pory pracowałem z wieloma talentami, jak Florian Neuhaus, Kerem Demirbay, Danny Latza, Willy Orban czy nasi chłopcy z Pogoni, Piotrowski i Walukiewicz. Stawiałem przed nimi wyzwania, wspierałem ich i musiałem oceniać, i podejmować decyzje w zależności od poziomu ich sprawności, rozwoju indywidualnego, pozycji. Kacper trenował z nami od czasu do czasu, gdy miał 15 lat, i już wtedy pokazał klasę. Jeśli wszystko pójdzie optymalnie z jego punktu widzenia, tzn. nie będzie więcej wypadków samochodowych – oczywiście mówię półżartem – i ominą go poważne kontuzje, to w ciągu najbliższych 1–2 sezonów zobaczymy go grającego w jednej z czołowych lig Europy.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...