Reklama

Piłkarze w walce z rakiem. Bądź jak Robben, nie bądź jak Hartson

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

08 kwietnia 2021, 09:42 • 22 min czytania 20 komentarzy

Mohamed Abarhoun umarł dwa miesiące po tym, jak ogłosił, że wyzdrowiał. Stilian Petrow życie zawdzięcza żonie. Jonas Gutierrez musiał pożegnać się ze swoimi bujnymi czarnymi włosami. Sola Bambę najbardziej rozśmieszyła peruka żony Neila Warnocka. Eric Abidal wyglądał już jak trup. Francesco Acerbi uznał raka za karę i szansę na odkupienie. Germana Burgosa rak uczynił piłkarsko nieustraszonym. Choroba Nuno Pinto postawiła na nogi całą piłkarską Portugalię. Arjen Robben pokazał jak obchodzić się z guzem jąder. A John Hartson jak tego nie robić i że można przeżyć ignorując guza przez pięć lat.

Piłkarze w walce z rakiem. Bądź jak Robben, nie bądź jak Hartson

Dwudziestu pięciu piłkarzy – według Wikipedii – umarło na nowotwory podczas trwania swoich karier. Niezliczona liczba piłkarzy raka pokonała. Każdy dramat jest inny i każde życie jest inne, więc musieliśmy ograniczyć się do historii najważniejszych albo najwięcej mówiących o ludzkiej naturze. Oto one. 

Piłkarze w walce z rakiem

– Byłem chory, ale to już minęło. Jestem zdrowy. Odrodziłem się. Mówię to z dumą i z determinacją. Chcę wrócić do formy, chcę wrócić na boisko, jestem głodny gry. Inshallah.

Inshallah oznacza „jeśli Allah pozwoli”. Mohamed Abarhoun był religijnym człowiekiem. Miał trzydzieści jeden lat, pochodził z Maroka. Grał w tureckiemu Rizesporze. We wrześniu ogłosił, że cierpi na raka żołądka i że czeka go hospitalizacja. W październiku na swoim Instagramie zamieścił wpis o powrocie do zdrowia. Czy faktycznie czuł się lepiej, czy mógł sądzić, że najgorsze już za nim?

Pewnie tak.

Reklama

Tylko, że w listopadzie objawy wróciły. Biegunki. Krew w stolcu. Wymioty. Zawroty głowy. Bladości. Wyczuwalny guz w okolicach pępka. Trafił do szpitala. Trwało to kilka tygodni. Nie polepszało się. W grudniu umarł.

Życie to mgnienie.

Stilian Petrow. Uścisk

Na tym obrazku nie widać twarzy Pauliny. Ponoć płynęły po niej łzy. Długie blond włosy opadają na jej szary płaszcz. Stilian Petrow ściśle ją obejmuje, wciskając swoją twarz w jej szyję. Ubrany jest w komplet meczowy Celtiku. Stoją na środku boiska. Przytulają się. Tłumy na trybunach klaszczą. Za ich plecami śmieją się synowie. Oni są poważni. Wiedzą, co przeszli. W tym ucisku mnóstwo jest uczucia i doceniania. Koszmar minął.

Stilian Petrow przeżył.

Reklama

***

Zaczęło się niewinnie.

Arsenal strzelał gola, a mięśnie Stiliana Petrowa nie reagowały. Koledzy z Aston Villi mieli pretensje, krzyczeli, machali rękoma. On po prostu czuł się przeziębiony. Przed meczem zbladł, pojawiła się gorączka, rozpalenie, bolało go ciało, nic mu się nie chciało. Na murawie był cieniem samego siebie. Snuł się, włóczył, zawodził jako kapitan. W przerwie Alex McLeish zapytał go, czy jest sens kontynuować ten smutny spektakl i czy nie lepszym wyborem będzie zmiana. Petrow pokiwał głową i odparł, że tak będzie najlepiej. Nie zgodzili się koledzy.

– Stan, powinieneś zostać.

– Jasne.

Został. W drugiej połowie było ciut lepiej. Nic nie zawalił. W autokarze uderzyła go nienaturalna fala zmęczenia. Czuł się wypruty, wymęczony, skrajnie wyczerpany. Lekarz zmierzył mu temperaturę. 37,5. Bez dramatu. Dostał antybiotyk. W klubie standardowe badania serca i krwi. Znowu żadnych powodów do niepokoju. Przynajmniej tak mu się wydawało. Aż zadzwonił klubowy lekarz.

– Martwimy się. Musimy zrobić kolejne badanie.

Następnego dnia powtórka z rozrywki. Lekarze odradzali mu branie udziału w treningu, ale Petrow zlekceważył zakaz. Czuł się zdrowo. Wziął udział w gierce. Jedenastu na jedenastu. McLeish widział go w składzie na mecz z Chelsea. Gadki w szatni. I nagle telefon. Dzwoni klubowy lekarz.

– Jedź do szpitala.

***

Stilian Petrow, jak każdy, słyszał podobne historie i wyobrażał sobie, że przekazanie najgorszego przebiega w delikatniejszy sposób. A tu wszystko było takie suche, oschłe, czysto informacyjne. Wraz z fizjoterapeutą przeszedł do klubowego lekarza, który powiedział mu, że wyniki krwi pokazały, że prawdopodobnie choruje na białaczkę. Zapadła cisza. Petrow patrzył to na lekarza, to na fizjoterapeutę, to przed siebie. Mówili, że są tego prawie pewni, że badania nie pozostawiają przestrzenia na wątpliwości, ale musi się jeszcze wszystkiego upewnić w szpitalu.

Petrow nic nie wiedział o białaczce. Wiedział, że jest i że umierają na nią ludzie. Ale poza tym nie wiedział nic. Wiedział tylko, że wstrząsającą informację musi przekazać żonie. I że nie może być oschły. Nie było jej w domu. Jechała do Londynu. Zadzwonił i powiedział, że musi wrócić. Paulina, bo tak ma na imię kobieta jego życia, już wtedy przeczuwała, że stało się coś złego.

I że w tej opowieści będzie musiała odegrać ważną rolę.

Kiedy usłyszała, że jej mąż choruje na białaczkę, zaczęła płakać.

– To ostatni raz, kiedy płaczemy – powiedział po chwili Petrow.

***

Specjalistyczne badania w szpitalu wykazały białaczkę limfoblastyczną. Lekarze zapewnili Petrowa, że skuteczność leczenia wynosi 90% i żeby zwiększać swoje szanse trzeba zacząć chemię od razu. Petrow nie mógł w to uwierzyć. Wszystko działo się za szybko. Pojechał więc jeszcze do dwóch specjalistów, żeby upewnili go w najgorszym. Byli zgodni. To na pewno białaczka.

Nie spał dwie noce.

Lekarze powiedzieli, że zanim zacznie badanie musi dużo przytyć. Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Śniadanie – prawie tysiąc kalorii. Drugie śniadanie – kilkaset kalorii. Obiad – prawie tysiąc kalorii. Podwieczorek – kilkaset kalorii. Kolacja – prawie tysiąc kalorii. A do tego jeszcze przeróżne przekąski i łakocie. Żył do tej pory w kieracie piłkarskiej diety, więc taka odmiana dawała mu radość. Przytył dziewięć kilogramów. Normalni ludzie przybierają na wadze maksymalnie dwa. Był gotowy napieprzać się z białaczką.

Stilian Petrow

***

Petrow jeszcze wtedy nie wiedział, że już nigdy nie zagra w profesjonalnej piłce. Że niedługo skończy się jego kariera i że leczenie ze wszystkimi nawrotami potrwa całe pięć lat. Przez ten cały czas odbierze tysiące listów ze słowami wsparcia. Odwiedzą go setki osób. Regularnie spędzać będą z nim czas dziesiątki.

Ale cały czas była przy nim tylko żona Paulina. Tylko ona wiedziała, jakie piekło przeszedł.

– W pewnym momencie chciałem przestać. Chemia była wyniszczająca. Nie poznawałem siebie. Słaby, obolały, wychudzony, blady, upokorzony. Ból był zbyt duży. Nie dawałem rady. Byłem gotów zatrzymać leczenie i zaryzykować. Paulina na to nie pozwoliła. Wiedziała, że skończyłoby się to dla mnie tragicznie. Powiedziała, że mam w sobie za dużo życia, że muszę wyzdrowieć w pełni, że nie mogę tego przerywać w połowie. Miała rację. To ona utrzymywała nas wszystkich przy życiu przez te wszystkie lata – będzie wspominał Petrow w Sunday Post.

Chemia wyniszczyła w nim układ odpornościowy.

– Musiałem chronić się przed własnymi dziećmi, własną żoną, własną mamą, własnym tatą. Jeden wirus lub kontakt z bakteriami i moje życie byłoby zagrożone. To wielka tragedia. Jeszcze większa niż to, że odebrano mi moje marzenia, mój futbol, wszystko. Wszystko, co zaplanowałem, o czym myślałem, co mogłem osiągnąć, to było, było i nagle zniknęło w ciągu sekundy. Musiałem wszystko odłożyć na bok. Walczyć o życie. Moja bitwa polegała na przetrwaniu. Walka o to, by nadal być człowiekiem, nadal być ojcem, nadal być mężem, nadal być żywym – wspominał w The Independent.

***

Stilian Petrow twierdzi, że najbardziej ucierpiały na tym jego dzieci, które widziały go w najgorszych dołach emocjonalnych i do dziś potrzebują konsultacji z psychologami.

– Chcesz, aby twoje dzieci zapamiętały cię z najlepszych rzeczy. Z tego, co wygrałeś, co osiągnąłeś na boisku. A potem widzę jak moje dzieci oglądają klipy ze mną, kiedy mówię o leczeniu białaczki i wszystkie wspomnienia u nich wracają. Za każdym razem, gdy wyszukują w Google moje imię, pierwszą rzeczą, którą podpowiada im algorytm, jest „przeżył raka”. Gdziekolwiek pójdziemy razem z dziećmi, ludzie będą pytać z troską w głosie: „Jak twoje zdrowie?”. Mój najmłodszy syn, Kristiyan, powiedział kilka miesięcy temu: „Dlaczego wszyscy cię o to pytają? Teraz już dobrze. Oni tego nie rozumieją?”. To boli – opowiadał Petrow.

***

Petrow: – W czasie całego leczenia przez moją głowę przelatywało mnóstwo pytań. Dlaczego ja? Czym zawiniłem? Co zrobiłem źle? A potem przypominałem sobie, że choroba nie wybiera, że nie ma odpowiedzi. Niepotrzebnie spędziłem miesiące bezsennych nocy na zastanawianiu się. 

Cudowne jest zdjęcie z ostatniego tygodnia leczenia. Petrow leży na łóżku. Głowę ma wciśniętą w poduszkę. Z tyłu specjalistyczny sprzęt lekarski, środki do dezynfekcji i lekarz. Petrow się uśmiecha. Ma wyciągniętą rękę. Za rękę trzyma go żona.

Jonas Gutierrez. Gauczo żegna się z włosami

Jonas Gutierrez leżał na szpitalnym łóżku i martwił się o swoje włosy. Słynął z nich. Długie, kruczoczarne, jak u argentyńskiego gauczo. Często zwinięte w kucyk. Wyglądał w nich stylowo. Tylko że musiał przejść chemioterapię i ich wypadanie było nieuniknione. A to zawsze bolesny moment. Leczenie kosztuje nie tylko w zielonych. Ale wtedy, właściwie po raz pierwszy, postanowił rozejrzeć się po sali, na której leżał. Obok niego leczyły się kobiety. Kobiety o pięknych i długich włosach. Zapytał nieśmiało, czy martwią się o swoje włosy. Odparły, że nie.

Że najważniejsze jest życie.

A skoro one tak powiedziały, to on też nie miał prawa się martwić.

Na boisko wróci już w krótszej fryzurze.

Jonas Gutierrez

***

Zaczęło się od bólu jądra po zderzeniu z Bacarym Sagną. Myślał, że to uraz, ale lekarze byli przekonani: rąk jąder. Kiedy Gutierrez usłyszał diagnozę, zemdlał, stracił przytomność. Trzeba było go cucić. Był w szoku. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Postanowił, że jedyną rzecz, którą może zrobić jest podążanie za poleceniami lekarza. Podpisz to. Pójdź tam. Zrób takie badanie. Przynieść takie papiery. Wróć tu i tu, o tej i o tej.

Robił wszystko bez zająknięcia.

Jako pierwszemu informację o raku przekazał ojcu. Potem całej rodzinie. Zapadła cisza. Rak wszystkim kojarzył się ze śmiercią. Do nikogo nie trafiały słowa lekarza, że przy odpowiednio poprowadzonym leczeniu, nie ma większego zagrożenia życia.

– Ludzie myślą, że jesteśmy superbohaterami, ale widzisz, takie rzeczy mogą przydarzyć się każdemu. Wszystko, co możesz zrobić, to być pozytywnym, mieć wiarę i robi to, co mówi ci lekarz.

Czekała go operacja usunięcia jądra i kilka długich sesji chemioterapii.

***

Jonas Gutierrez biegle mówi po angielsku, ale w leczeniu ważny jest też klimat, dobre samopoczucie, więc nie chciał przechodzić chemii w Anglii. Chciał oderwać się od codzienności. Przenieść się myślami gdzieś indziej. A poza tym leczenie wymaga obeznania ze skomplikowaną medyczną terminologią. Lepiej przyjmowało mu się ją po hiszpańsku. Wrócił więc do Villa Devoto w Buenos Aires, do domu swoich rodziców.

Jego egzystencja składała się z dwóch najważniejszych zwyczajów. Przygotowania do chemii, samej chemii i odpoczywaniu po chemii, po której czuł się tak wyczerpany, że przez dwa dni nie mógł wstać z łóżka. A także z radości z życia z przyjaciółmi. Grał z nimi w karty, cieszył się z grillowania, kopał z nimi piłkę, za każdym razem, kiedy tylko miał siłę. Czyli często, bo Jonas Gutierrez postanowił cieszyć się z każdej chwili w swoim życiu.

– Dziwi mnie nieco, kiedy ludzie opowiadają wnikliwie o każdym dniu swojego leczenia. Chemioterapia to tak inwazyjne, tak bolesne, tak męczące leczenie, że zwyczajnie nie pamiętasz, jak wyglądają twoje dni. Początkowo mnie to frustrowało, potem zacząłem się uśmiechać i to pomogło – opowiadał Gutierrez.

***

Kiedy leżał na szpitalnym łóżku, marzył o bieganiu. Zaczynał od małych kroków. Najpierw od dwuminutowego biegu, po którym cały oblał się potem i runął na ziemię. Od czterominutowego biegu. Tak samo. Od dziesięciominutowego biegu. Już trochę lepiej, ale dalej nie miał sił zrobić ani kroku więcej.

I tak dalej.

Aż w końcu, dwa tygodnie po tym, jak przestał stosować chemioterapię, przebiegł maraton w pięć godzin i dwadzieścia dwie minuty.

***

Wrócił też na boisko.

Swojego czasu miał żal do Newcastle.

– Kiedy czułem, że wracam do całkowitej sprawności, szkoleniowiec Alan Pardew wezwał mnie do swojego gabinetu i powiedział, że nie mogę liczyć na miejsce w składzie drużyny. Kazano mi szukać zatrudnienia w innym klubie. To był dla mnie wielki szok, bo dopiero co wyleczyłem raka i wszyscy mi mocno kibicowali. Podczas mojej chemioterapii, ani trener Alan Pardew, ani żaden z dyrektorów nie zadzwonił i nie zapytał, jak się czuję – mówił.

Aktualnie gra w argentyńskim Banfield.

***

Po wyzdrowieniu wytatuował sobie kawałek z Eminema:

I am alive again, more alive than I have been in my whole life

Sol Bamba. Uśmiechnij się do peruki

Sol Bamba rozpłakał się, kiedy zobaczył, jak jego koledzy wychodzą na boisko przed meczem z Norwich w koszulkach z jego imieniem i nazwiskiem. Akurat zaczynał chemioterapię, czuł się rozstrojony. Wcześniej przez kilka miesięcy bolały go plecy, ale myślał, że to wynik wieku i przemęczenia. Diagnoza wykazała, że to chłoniak nieziarniczy. I że trzeba zacząć walczyć. Był grudzień 2020 roku, Sol Bamba pełnił rolę rezerwowego w Cardiff City i szkolił się na trenera w serii zajęć prowadzonych przez Zooma. Kiedy usłyszał o chłoniaku, długo bał się powiedzieć cokolwiek rodzinie. Czekał aż do Bożego Narodzenia. To nie były wesołe święta.

Ale coming out był już za nim. Przynajmniej tyle.

Jego walka z rakiem trwa. Planowo ma przejść sześć sesji chemioterapii. Wspierają go głównie koledzy z piłki. Neil Warnock, były menadżer Cardiff, odwiedził go nawet w szpitalu.

– Zabawny sukinsyn – śmiał się Sol Bamba w rozmowie z Talk Sport.

– Rozśmieszyłem go. Moja żona Sharon również przechodziła chemioterapię, więc powiedziałem mu: „Słuchaj, jest dobra wiadomość, Sol. Sharon ma trzy lub cztery peruki od czasu, gdy przeszła chemioterapię, i jest gotowa pozwolić ci je pożyczyć!”. Nawet mu wysłałem jedną z zapytaniem, czy mu się podoba. Odpowiedział, że nosiłby do końca życia, więc sam nie wiem, czy warto mu pożyczać – uśmiechał się Neil Warnock.

W innej rozmowie Sol Bamba przyznał, że w walce z chłoniakiem najbardziej pomaga mu szczery śmiech.

Eric Abidal. Przeszczepić życie

To zdjęcie jak z horroru. Na rozmazanej kliszy Eric Abidal patrzy prosto w obiektyw. Podłączony jest do medycznej aparatury. Ubrany jest w basicowy t-shirt. Nie uśmiecha się. Prawą rękę trzyma przy twarzy. Ma szeroko otwarte oczy. Jest wychudzony. Nie przypomina siebie. Z niemrawości tego obrazka bije smutek. Albo powolne odchodzenie. Kiedy Abidal przechodził sesje chemoterapii, postanowił wysłać filmik motywacyjny swoim kolegom z Barcelony. Chciał pokazać, że walczy. Skierować słowa otuchy dla drużyny. Zmotywować kumpli. Kilka dni później dostał odpowiedź od Leo Messiego. Odpowiedź, która nim wstrząsnęła.

Leo Messi poprosił Abidala, żeby ten już nigdy więcej nie wysyłał takich filmików.

Że za dużo było w nich śmierci.

Bo faktycznie Abidal wyglądał jak trup.

***

U Erica Abidala raka zdiagnozowano w marcu 2011 roku. Miał wówczas 31 lat i był bardzo ważnym członkiem potęgi Barcelony. Nowotwór był konsekwencją zakażenia wirusem zapalenia wątroby typu B, którym zaraził się od matki, prawdopodobnie podczas porodu. Abidal był leczony od dzieciństwa, ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że zachoruje.

I w końcu zachorował.

Jego walka trwała wiele lat, a kiedy wracał na boisku byliśmy świadkami wzruszających chwil i momentów.

Trofeum wręczonego przez Carlesa Puyola Alexowi Songowi, tfu, jemu i Tito Vilanovie.

Szczerych łez podczas swojego ostatniego meczu w barwach Barcelony.

Za tym wszystkim kryła się jednak większa historia. Historia przeszczepu wątroby.

***

Eric Abidal został wpisany na listę oczekujących na przeszczep wątroby od osoby zmarłej 13 maja 2011 roku. Zajmował na niej dwunaste miejsce, ale lekarze martwili się jego stanem zdrowia, bo choroba postępowała i mogła zagrozić jego życiu. Spytali się więc Francuza o zgodę na szukanie potencjalnego dawcy wśród osób żyjących. Abidal długo nie chciał się zgodzić, ale w końcu zmiękł, w końcu chodziło o jego życie.

Szpital, wraz z żoną i najbliższą rodziną Abidala, wyselekcjonował trzy osoby. Bliskiego kumpla wielokrotnego reprezentanta Francji, faceta o imieniu Yacine. Kuzyna piłkarza Gerard Armand. I jeszcze jednego krewnego, który jednak od razu zaznaczył, że nie zamierza oddawać części swojej wątroby. Zgłosił się też Dani Alves, ale jego kandydatura została odrzucona, to był po prostu piękny gest piłkarskiej solidarności. Trzeba było więc wybierać pomiędzy Gerardem i Yacine. Badania wykazały, że wątroba Armanda jest lepiej przystosowana do wykonania przeszczepu. Była większa.

Gerard Armand został wnikliwe sprawdzony.

Potwierdzono jego tożsamość. Status: kuzyn.

Prześledzono jego finanse. Status: niezależny.

Określono jego cele. Status: altruizm.

Niedługo później doszło do skomplikowanej wielogodzinnej operacji na dwóch ciałach. Operacja się powiodła. Gerard Armand przeżył. Eric Abidal zyskał życie. Kilka miesięcy później spędzili razem wakacje. Pojechali do Kalifornii i do Dubaju. I wtedy się zaczęło.

***

Plotki pojawiły się, kiedy podsłuchano rozmowy telefoniczne byłego prezydenta Barcelony, Sandro Rosella, który miał w nich sugerować, że kupił wątrobę dla piłkarza na nielegalnym rynku. Zaczęto dywagować. Reprodukować domysły. Tworzyć teorie spiskowe. Kataloński sąd wszczął nawet postępowanie w tej sprawie, które zostało umorzone przez brak twardych dowodów. Dostało się Abidalowi, który z opowieści tłumaczyć musiał się kilkukrotnie i praktycznie nigdy jego tłumaczenia nie były przyjmowane przez opinię publiczną jako pewnik.

Abidal: – To bzdura. Zawsze przestrzegałem prawa. Jeśli jest lista oczekujących, to czekam, nie ma problemu. Nikt nic nie wykupywał. 

Garcia-Valdecasas, chirurg, który przeprowadził operację na Abidalu i Armandzie: – Były naciski. Nie ukrywam. W momencie, kiedy umieściliśmy Erica Abidala na liście oczekujących, co raz zgłaszali się do nas ludzie, którzy sugerowali, że jego życie jest bardzo ważne i że trzeba przesunąć go wyżej. To jest niemożliwe, bo lista jest publiczna, a każdy dawca musi przejść trzystopniową weryfikację. 

Francesco Acerbi. Odkupienie

Francesco Acerbi raka traktuje jako odkupienie za swoje grzechy. Karę za zbrodnie. Za czasów jego gry w Milanie, umarł mu ojciec. Acerbi był załamany. Załamany na tyle, że jego żałobą stał się alkohol i balety. Setki imprez, hektolitry alkoholu, głośna muzyka i szalony taniec. Czysty hedonizm.

– Wtedy, po śmierci taty, błąkając się gdzieś po Mediolanie, dosięgnąłem dna. Zapomniałem o życiu, o sobie, o piłce. O tym, dlaczego jestem, po co jestem, dlaczego gram, po co gram. Nic nie miało dla mnie znaczenia. Zacząłem pić i uwierz mi, piłbym w nieskończoność, pewnie wszystko i na zawsze. Może się to wydawać okropnym paradoksem, ale rak mnie uratował. Miałem coś nowego do pokonania, granicę do przekroczenia. To było tak, jakbym mógł zacząć życie od nowa i ujrzeć świat w sposób, o którym całkowicie zapomniałem – wspominał w szczerym wywiadzie dla La Repubblica.

Raka zdiagnozowano u niego dwukrotnie. Dwa razy był to guzek jądra. Pierwsza operacja pomogła tylko na krótko, bo kilka miesięcy później nie przeszedł testu antydopingowego i znowu było to spowodowane nieregularnym poziomem hormonów spowodowanym nawrotem raka. Musiał przejść chemioterapię.

Chemioterapię, która była dla niego odkupieniem.

Francesco Acerbi

***

Kilka lat temu wrzucił na swoje media społecznościowe obrazek z Janem Pawłem II. Widniał po dni cytat z polskiego papieża:

– Weź swoje życie w swoje ręce i uczyń z niego arcydzieło.

Bóg stał się dla Acerbiego bardzo ważny. Podczas chemii nigdy się nie bał. Wszedł w świat „bólu i odwagi”, jak sam to nazywa, pełen nadziei i wewnętrznej siły. Nie straszne były mu ani nudności, ani cierpienia, ani wypadające włosy. Wszystko to traktował jako karę.

– Rak był moim szczęściem. Dziękuję za niego Bogu. Odkryłem, że jestem chory w lipcu 2013, krótko po dołączeniu do drużyny Sassuolo. Szybko przeszedłem operację i już trzy tygodnie później znów byłem na boisku. Ale nic się nie zmieniło. Wciąż nie prowadziłem się dobrze. Pewnego dnia obudziłem się wyjąc z bólu, chciałem wyrwać się z własnego ciała, stać się kimś innym, ale czy to coś dało? Nie. Kontynuowałem dotychczasowe nawyki, korzystałem z życia i zdarzało się, że nocne wyjścia trwały do siódmej rano. Bez raka skończyłbym bardzo źle, nikt by mnie nie uratował. Może występowałbym teraz w Serie B, może w ogóle nie grałbym w piłkę, kto to wie. Na szczęście tam na górze ktoś mnie kocha i zesłał mi chorobę. Jestem zadowolony z tego, jaką stałem się osobą. 

Po powrocie do zdrowia, Acerbi stał się innym człowiekiem. Zaczął doceniać innych ludzi. Szanować siebie. Przestał pić, przestał imprezować. Zadebiutował w reprezentacji Włoch. Bardzo przyzwoicie radzi sobie w Serie A.

***

Pewnego razu reprezentacja Włoch odwiedzała dziecięcy szpital w Rzymie. Rozbawiali pacjentów, pocieszali rodziców, rozdawali prezenty i wyjściówki na mecz eliminacji do Euro 2020. Czas spotkania był jednak ograniczony. Klasyczne pół godziny i wszyscy schodzili do autokaru, żeby wrócić do hotelu.

Francesco Acerbi nie dołączył do reszty grupy.

Został z dziećmi.

– Nie obchodzi mnie to, mogą jechać. Wezmę taksówkę. Jestem z dziećmi, wrócę jak porozmawiam z każdym – odpisał na wiadomość, kiedy ktoś ze sztabu napisał mu, że wszyscy na niego czekają i autokar szykuje się do odjazdu.

German Burgos. Bez strachu

Kiedy w 2016 roku Atletico Madryt grało w ćwierćfinale Ligi Mistrzów w Bayernem Monachium, zapytano Germana Burgosa o to, czy bał się, że Die Roten wyeliminują Los Rojiblancos z tych elitarnych rozgrywek. Wielokrotny reprezentant Argentyny i wieloletni asystent Diego Simeone, który twierdził, że jego praca w Atletico polega na mówieniu Cholo prawdy prosto w oczy, odparł wówczas:

– Miałem raka. Nie boję się niczego, co jest związane z piłką nożną.

Nuno Pinto. Zdrowia nie skontrolujesz

Tragedie lubią wielkie słowa. Vitor Hugo Valente powiedział, że „istotą porażki jest przekonanie o własnym zwycięstwie”. Vasco Fernandes dodał, że „Bóg daje wielkie bitwy wielkim wojownikom”. Tamta konferencja Vitorii Setubal była pełna takich haseł. Można byłoby podłożyć pod nią patetyczną muzykę, najlepiej taką z głosem Celine Dion, i powstałby z niej viralowy filmik. Nuno Pinto nie mówił nic. Nie był zły ani na prezydenta swojego klubu, ani na swojego kumpla z drużyny, którzy raczyli słuchaczy wiekopomnymi zdaniami. To było na swój sposób piękne, że wspierali go w walce, której jeszcze nie podjął.

Ale trudno było o jakiekolwiek pozytywne emocje, kiedy właśnie zdiagnozowano u niego chłoniaka.

I groziła mu śmierć.

***

Diagnoza podobno go nie zaskoczyła. W domu zadał sobie tylko jedno pytanie:

– Dlaczego ja?

A chwilę później:

– Dlaczego nie ja?

I już wszystko rozumiał. Choroba mogła dotknąć każdego. Nawet jego. 32-letniego piłkarza Vitorii Setubal.

***

Zadzwonił do matki. Poprosił tylko, żeby nie mówiła o chłoniaku ojcu, bo chce mu to przekazać osobiście. Obraziłby się, gdyby usłyszał o tym przez telefon. Matka rozmawiała na trybie głośnomówiącym. Ojciec wszystko słyszał. Zareagował dobrze. To już było za nim. Nuno Pinto miał jeszcze tylko jedną prośbę. Nie chciał słuchać głosów współczucia, nie życzył sobie, żeby ktokolwiek się nad nim litował. I kiedy już chciał to powiedzieć, usłyszał w słuchawce: „cóż, to teraz twoje zadanie, pokonaj tego skurwysyna”.

Rodzice wiedzieli, czego potrzeba synowi. Do końca leczenia słyszał od nich tylko taki przekaz.

Żadnego biadolenia.

***

W sprawie Nuno Pinto z 2018 roku zjednoczyła się cała, targana na co dzień klubowymi konfliktami, portugalska piłka. Słowa wsparcia kierowane były ze wszystkich stron, ze wszystkich klubów, ze wszystkich miast. W gąszczu ciepłych słów otuchy i wsparcia był jednak jeden głos szczególny. Głos z samej góry.

– Kurację zaczynałem 9 stycznia w Lizbonie. Nie miałem humoru. Byłem przybity, melancholijny, trochę snułem się bez celu, jakbym się czegoś bał. 8 stycznia dotarł do mnie filmik. Filmik przedstawiający kapitana reprezentacji, najlepszego gracza na świecie, Cristiano Ronaldo. Śmiałem się na głos. Dodało mi to niesamowitej energii. Przesłanie od niego mnie poruszyło. Ronaldo powiedział mi, że są chwile w życiu, których nie kontrolujemy. Że to one sprawdzają, jakimi jesteśmy wojownikami. Powiedział też, że wie, że to pokonam, że to tylko zły czas w moim życiu i że za jakiś czas będzie dobrze. Uwierzyłem mu, a to było bardzo ważne – wspominał Nuno Pinto.

Chemia przebiegła pomyślnie. Nie miał nudności, nie wymiotował, nie cierpiał na biegunki. Osłabł, wyłysiał, schudł, ale to tyle. 8 marca ogłosił, że chłoniak zniknął.

– Nigdy, nawet przed sekundę, nie pomyślałem o najgorszym. Ale nigdy, przenigdy, nie pomyślę też, że zawsze będzie dobrze.

Możesz kontrolować wszystko. Tylko nie zdrowie.

Arjen Robben. Bądź jak Robben

Kiedy odkrył guzek na jądrze, miał zaledwie dwadzieścia lat i nie zamierzał długo czekać. Od razu udał się do lekarza. Do dziś tamte chwile wspomina jako największą traumę swojego życia. Siedział w szpitalnej poczekali na wyrok.

– Nie wiedziałem, co się stanie, czy będzie to dobra, czy zła wiadomość. To były najgorsze chwile mojego życia. 

Początkowo lekarze podejrzewali, że to złośliwy nowotwór jąder. Potem okazało się, że jednak nie, że to zwykły guz, wymagający operacji. Robben nie zwlekał. Kilka tygodni później było już po wszystkim.

Arjen Robben

– Wiesz, piłkarze mają wspaniałe życie, ale my też jesteśmy tylko ludźmi, żadnymi superbohaterami. Takie rzeczy mogą przydarzyć się każdemu. Więc kiedy zdarza się to akurat piłkarzowi i jest to nagłaśniane przez media, trzeba o tym krzyczeć głośno, żeby wszyscy wiedzieli, że to jest normalne i że trzeba działać. Dobrze jest o tym porozmawiać, upublicznić to. Dlaczego miałbyś się wstydzić? To może się zdarzyć każdemu mężczyźnie w dowolnym momencie i może prowadzić do strasznych konsekwencji. Teraz jestem całkowicie zdrowy, nie wstydzę się – wspomina Robben.

Bądź jak Robben.

John Hartson. Nie bądź jak Hartson

Nie bądź głupi jak John Hartson. Może to okrutne, ale Walijczyk pewnie by się pod tym podpisał.  Facet ignorował guza jąder przez pięć lat. W tym czasie strzelił worek goli, rozegrał dziesiątki spotkań, przetrenował setki zajęć i zakończył karierę. Ale kiedy już lekarze zdiagnozowali u niego raka, on zdążył rozprzestrzenić się aż do mózgu i płuc.

I o mało go nie zabił.

Lekarze dawali mu pięćdziesiąt procent szans. W optymistycznej wersji.

***

– Po diagnozie, na szpitalnym parkingu, złamało się moje serca. Cała moja wieloletnia głupota skumulowała się w jednym momencie, w jednym miejscu. To był zwykły dzień. Najnormalniejszy z normalnych. Płakałem w samochodzie. Sam. Zalewałem się łzami. Kiedy powiedziałem o wszystkim dziewczynie, ona też zaczęła płakać, więc rozbeczałem się jeszcze bardziej. To było straszne. Miałem raka i mi o tym powiedzieli, nie mogłem od tego uciec – wspominał Hartson.

Dzień diagnozy Hartson wyobrażał sobie od dawna. Czy się tego bał? On tak nie uważa. Po prostu był zbyt głupi, zbyt chłopięcy, zbyt niedojrzały, żeby stawić czoła prawdzie. Miał nadzieja, że guz zniknie. Sam, ot tak. Tylko, że stało się inaczej. Guz stawał cię coraz większy. I większy, i jeszcze większy, i coraz bardziej inwazyjny.

Lekarze orzekli czwarte stadium raka. Ślady po dwóch operacjach mózgu ma do teraz.

***

Po diagnozie czekało go długie leczenie. Pierwszych sześciu tygodni kompletnie nie pamięta. Pustka. Dziura. Amnezja. I oślepiający ból głowy, który nie minie przez kolejne pół roku.

– Musiałem zostać przeniesiony na odział neurologii. Zaczęło się robić coraz gorzej. Dwie operacje mózgu. Zapalenie płuc. Przestałem oddychać, przewieźli mnie do szpitalu, dostałem rurki, rurki wszędzie, zostałem podłączony do respiratora. Przez miesiąc starali się tylko utrzymać mnie przy życiu, nic więcej, zamiast walczyć z rakiem. Traciłem czas, traciłem życie. 

Lekarze powiedzieli jego ojcu, że w tej historii chodzi tylko o utrzymywanie jego syna przy życiu. Nic więcej. Ale on walczył, choć przez wiele miesięcy widział tylko jarzeniowe światło na kolejnych stołach operacyjnych. Kiedy uciekł śmierci po raz pierwszy, czekało go piekło. 67 sesji chemioterapii w ciągu trzech miesięcy. Chemia wyniszczyła jego ciało. Nudności. Bezsenność. Biegunki. Chudnięcie. Permanentne zmęczenie. I co?

– Czuję się świetnie – powiedział Hartson w rozmowie z Guardianem.

John Hartson

***

– Kiedy masz raka jądra, nie odczuwasz bólu brzucha, nie masz zawrotów głowy, nie wymiotujesz, nie jesteś chory, nie masz żadnych objawów. Jedynymi objawami są guzki na jądrach. Wystarczy to regularnie sprawdzać. Ja to miałem w dupie. Gdybym tylko raz poszedł do lekarza… zostałbym zdiagnozowany dużo wcześniej. Nigdy nie przeszedłbym przez to piekło. Przez dwie operacje mózgu, przez zapalenie płuc, przez śmierć – wspominał Hartson.

Nie bądź jak John Hartson. Nie lekceważ niczego.

JAN MAZUREK 

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

20 komentarzy

Loading...