Reklama

Furiat, terrorysta, cudotwórca. Historia Olivera Kahna

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

07 kwietnia 2021, 12:10 • 32 min czytania 32 komentarzy

Wydzierał się tak, że napastnicy bali się zbliżać do jego bramki, by przypadkiem nie ogłuchnąć. Obrońców swojego zespołu nie tylko w sposób obelżywy rugał za popełniane błędy, ale niekiedy szedł o krok dalej i sprzedawał im kopniaki w cztery litery albo ostrzegawcze ciosy w potylicę. Nie miał taryfy ulgowej dla rywali, nawet jeśli byli to jego kumple z reprezentacji Niemiec, o czym przekonał się choćby Miroslav Klose. Nie był sweeper-keeperem w typie Manuela Neuera, choć i jemu zdarzało się wybiegać daleko poza pole bramkowe. Naturalnie nie po to, by rozegrać piłkę, ale żeby kogoś opieprzyć, grzmotnąć lub w jakikolwiek inny sposób zdeprymować. Kiedy porzucił ciężarną żonę dla 21-letniej blondyneczki, Uli Hoeness publicznie stwierdził, że na samą myśl o tym chce mu się rzygać. A tak poza wszystkimi kontrowersjami, był po prostu genialnym bramkarzem, który ze wszech miar zasłużył na przydomek „Tytan”. Oto historia Olivera Kahna, legendy Bayernu Monachium.

Furiat, terrorysta, cudotwórca. Historia Olivera Kahna

Co trzeba zaznaczyć już na wstępie – Kahn był piłkarzem chorobliwie ambitnym. Naprawdę chorobliwie. Wziął kiedyś udział w charytatywnym konkursie jedenastek – grupa dzieciaków miała mu strzelić kilka goli, a każde trafienie wiązało się z konkretną wpłatą sponsora całej akcji na rzecz sierocińca. Ku zdumieniu organizatorów, widzów, a przede wszystkim samych młodziutkich strzelców, Kahn podszedł do tematu ze śmiertelną powagą i… wybronił wszystkie strzały. Dobroczynność dobroczynnością, on po prostu nie potrafił odpuścić. Nawet dzieciom.

Taką miał naturę, o czym najlepiej świadczy historia z jego własnego dzieciństwa.

Oliver Kahn - historia legendy Bayernu Monachium

Oliver Kahn podczas finału Ligi Mistrzów w 2001 roku
Reklama

W jednym z domów towarowych w Karlsruhe, do którego ośmioletni Kahn niekiedy chodził z rodzicami na zakupy, regularnie organizowano loterię. Nagrodą główną do zgarnięcia w losowaniu był aparat fotograficzny. W latach 70. ubiegłego stulecia obiekt marzeń dla wielu młodych Niemców. Oli uparł się zatem, że ten aparat wygra. Uparł do tego stopnia, że w loterii zaczął uczestniczyć właściwie codziennie. Każdego ranka odwiedzał dom towarowy tylko po to, by wrzucić karteczkę ze swoim nazwiskiem do bębna i w emocjach czekać na rezultat losowania. Trwało to miesiącami. Co kilka tygodni różni szczęśliwcy odchodzili od stoiska z drogocennym sprzętem w dłoniach, ale nigdy nie trafiło na Kahna. Organizator całego przedsięwzięcia w końcu odnotował, że ten sam chłopiec dzień w dzień tęskno zerka w stronę wyeksponowanego, lśniącego aparatu.

O, mamy tutaj naszego najwytrwalszego uczestnika! – zwykł pokrzykiwać entuzjastycznie na widok Kahna. – Brawo, chłopcze. Coś mi mówi, że dzisiaj nadszedł twój dzień. W końcu musi ci się poszczęścić! – dodawał, jowialnie klepiąc ośmiolatka po plecach.

Ale złośliwy los wciąż grał Oliverowi na nosie. Wielkie było zatem jego zdziwienie, gdy po kolejnym losowaniu, w którym nikt nie zgarnął nagrody głównej, organizator ponownie zwrócił się do niego. – Psst, mały. Podejdź no tu na moment – mruknął. Kahn podążył za nim do stoiska, a wówczas – kompletnie niespodziewanie – jego wielkie pragnienie się ziściło. Facet wcisnął mu bowiem w ręce pudełko i mrugnął do niego porozumiewawczo. – Trzymaj. Tylko nikomu o tym nie mów, bo będę miał kłopoty. A teraz zmykaj stąd. Pudełko otwórz dopiero w domu.

Oli oszalał ze szczęścia. Niemalże pofrunął do domu, niesiony naiwną, dziecięcą euforią. Zaraz po powrocie zabrał się do wypakowywania aparatu. Łapczywie rozerwał karton, po czym odgarnął stertę papierów i gąbek, by wydobyć z niej… Kolejne skrawki papieru.

Dobrych kilkadziesiąt sekund zajęło mu zrozumienie, jak okrutnie z niego zakpiono.

„Prawie pękłem z wściekłości i rozgoryczenia”

Oliver Kahn: „Ich. Erfolg kommt von innen”
Reklama

Do dziś pamiętam to dojmujące uczucie rozczarowania – wspominał Kahn w swojej autobiografii. – Facet od loterii musiał mieć natomiast w tym samym czasie niezły ubaw. Pewnie wydawało mu się, że wyciął mi świetny żart. Większość matek po usłyszeniu tej historii zrobiłaby takiemu gościowi wielką awanturę, albo dla świętego spokoju kupiła synowi aparat. Ale nie moja mama. Ona stwierdziła tylko, że jeśli naprawdę marzę o tym aparacie, to powinienem dalej brać udział w losowaniach. A jeśli nie, no to przecież w każdej chwili mogę zrezygnować.

Kahn nie odpuścił. Nadal zaglądał do domu towarowego i wrzucał karteczki ze swoim nazwiskiem do puli. Udając, że nie słyszy wrednych zaczepek ze strony wodzireja, ewidentnie zachwyconego swoim paskudnym dowcipem. Aż wreszcie nadszedł moment wielkiego rewanżu.

Kolejny ranek, kolejna odsłona loterii, Kahn kolejny raz sterczy w tłumie i czeka na rozstrzygnięcie. Organizator kolejny raz sięga do bębna i kolejny raz wyciąga z niego zmięty kawałek papieru. – Oliver Kahn. Gdzie jest pan Oliver? Podejdź tu, kimkolwiek jesteś, farciarzu, aparat na ciebie czeka! – wykrzykuje pełnym emfazy tonem. Mina mu jednak zauważalnie rzednie, gdy widzi, jak do przodu przeciska się dobrze mu znany, drobny blondynek. – Facet, który wcześniej tak mnie upokorzył, wyglądał na skonsternowanego – wspominał po latach Kahn. – Ale co mógł zrobić? Osobiście mi pogratulował i wręczył aparat. Potraktowałem go z obojętnością. Nie dałem po sobie poznać, jak wielką sprawiło mi to satysfakcję.

Cała ta historia nauczyła Kahna dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że w życiu nie ma co liczyć na bezinteresowną życzliwość i jeśli chce się coś zdobyć lub osiągnąć, trzeba to sobie po prostu wyszarpać. Po drugie – że nic nie smakuje lepiej od długo wyczekiwanego triumfu.

HISTORIA OLIVERA KAHNA

(rozdział I) BRAMKARZ NUMER DWA

Niemiecki futbol na przełomie wieków znalazł się w dość dziwnym położeniu. W Lidze Mistrzów znakomicie spisywał się wprawdzie Bayern Monachium, który w 1999 roku otarł się o wygraną w tych rozgrywkach, a dwa lata później zasiadł już na tronie. Wcześniej na europejskiej arenie świetnie radziła sobie także Borussia Dortmund. Ale niemieckiej drużynie narodowej nie wiodło się nawet w połowie tak dobrze jak klubom. Triumf odniesiony na mistrzostwach Europy w 1996 roku okazał się odosobnionym sukcesem. Mundial w USA się Niemcom zupełnie nie udał, podobnie jak mistrzostwa we Francji. Euro 2000 zakończyło się natomiast dla Die Mannschaft całkowitą klapa już w fazie grupowej.

Na początku lat 90. Franz Beckenbauer dość buńczucznie zapowiadał, że zjednoczenie kraju pozwoli Niemcom zdominować międzynarodowe zawody na długie lata. Historia nie przyznała „Cesarzowi” racji. Prawda jest taka, że po zwycięskim mundialu we Włoszech niemiecka kadra z roku na rok słabła. I, co gorsza, zaczęła pełnić rolę treningowego worka dla oponentów takich jak jak Dania, Bułgaria czy Chorwacja. Rozsypywał się tym samym mit Niemców, którzy na turniejach rangi mistrzowskiej znajdują się poza zasięgiem zwykłych śmiertelników.

„Niemcy, których do niedawna obawiano się dlatego, że zawsze potrafili znaleźć drogę do zwycięstwa, musieli nauczyć się przegrywać”

Ulrich Hesse: „Tor! Historia niemieckiej piłki nożnej”

Wspomniane mistrzostwa Europy w 1996 roku były – jako się rzekło – miłym wyjątkiem. Podopieczni Bertiego Vogtsa w finale turnieju zwyciężyli reprezentację Czech po złotym golu Olivera Bierhoffa, a wcześniej w pokonanym polu zostawili Chorwatów oraz gospodarzy – Anglików.

Oliver Kahn na Euro się załapał, został więc formalnie mistrzem Starego Kontynentu. Musiał się jednak zadowolić rolą rezerwowego, podobnie jak dwa lata wcześniej w Stanach Zjednoczonych. Numerem jeden w niemieckiej bramce najpierw był Bodo Illgner, a następnie Andreas Köpke. Kahnowi trudno było się z tym pogodzić. W 1996 roku był już przecież podstawowym golkiperem Bayernu, miał 27 lat na karku. Nie czuł się gorszy od Köpkego, który w sezonie 1995/96 notował katastrofalne statystyki w Bundeslidze i spadł z Eintrachtem Frankfurt od niższej klasy rozgrywkowej. No ale akurat na Euro doświadczony golkiper spisał się wspaniale, został bohaterem. Nie dał selekcjonerowi żadnego powodu do utraty zaufania. Dlatego dwa lata później we Francji znowu on pełnił rolę pierwszego bramkarza niemieckiej kadry. Kahn nadal grzał ławę.

Był z tego powodu wściekły. – Trener Vogts musi zrozumieć, że bycie zmiennikiem nie leży w mojej naturze – żalił się.

Oliver Kahn na mistrzostwach świata w USA

Sytuacja stawała się mocno toksyczna. Podczas jednego ze sparingów poprzedzających mundial Kahn odmówił nawet trenerowi występu. Vogts chciał dać obu bramkarzom po 45 minut – Köpke nie miał z tym problemu, Oli siał ferment. – Jeśli już któryś z nas ma zagrać, niech wystąpi w całym meczu. Uważam, że mam prawo do występu w pełnym zakresie czasowym. Inne opcje mnie nie interesują, to niepotrzebne utrudnianie życia obu bramkarzom – skwitował Kahn. Opinia publiczna, mocno wspierająca w tym sporze Köpkego, uznała wypowiedzi młodszego z golkiperów za skandaliczne. Vogts próbował studzić emocje, ale dziennikarze nie pozostawili na Kahnie suchej nitki. – Skoro interesuje go gra tylko od pierwszych minut, to może niech w ogóle nie jedzie na mundial? Po co nam taki zmiennik? – pytał w swoim tekście redaktor Die Welt.

W sumie Kahn od mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych do zakończenia mundialu we Francji wystąpił w narodowych barwach tylko jedenastokrotnie. Na ogół były to mecze towarzyskie, albo mniej istotne starcia eliminacyjne. Dopiero zakończenie reprezentacyjnej kariery przez Köpkego po mundialu w 1998 roku pozwoliło bramkarzowi Bayernu na zaklepanie na stałe miejsca między słupkami Die Mannschaft.

Tym samym Kahn stał się… jedną z twarzy niemieckiej klęski na Euro 2000.

(rozdział II) BOHATER MIMO WOLI

Remis z Rumunią, porażka z Anglią, lanie od grającej rezerwowym składem Portugalii. Rywale szybciutko odesłali Niemców do domu. Szczególnie bolesny dla Kahna okazał się ten ostatni mecz. Sérgio Conceição zaaplikował 31-letkowi hat-tricka – przy dwóch golach Kahn mógł i powinien był spisać się znacznie lepiej. Tyle lat czekania na szansę, tyle lat walki o swoje i kiedy wreszcie wielka chwila nadeszła – rozczarowanie. Wtopa.

Znów wypchane papierami pudełko zamiast aparatu.

Portugalia 3:0 Niemcy (Euro 2000; 3. mecz fazy grupowej)

Media za naszą zachodnią granicą wręcz masakrowały rozbitą reprezentację.

Na okładce BILD-a ukazała się fotografia Zinedine’a Zidane’a z hasłem „oto prawdziwy piłkarz”. Obok umieszczono zdjęcie kiełbasy opatrzone podpisem: „a to reprezentant Niemiec”. Zapanowało powszechne przekonanie, że tak wszechstronnie nieutalentowane pokolenie nie trafiło się niemieckiej kadrze od ładnych kilkudziesięciu lat. No i w gruncie rzeczy Kahn był wówczas jedynym zawodnikiem, którego można było realnie rozważać w kategorii najlepszego na świecie na swojej pozycji. Talent Michaela Ballacka jeszcze w pełni nie eksplodował, Sebastian Deisler nie spełniał w stu procentach pokładanych w nim nadziei, Lothar Matthäus miał przeszło 40 lat na karku, Dietmar Hamann nie był aż takim kozakiem. Gdy w eliminacjach do mistrzostw świata w Korei i Japonii niemiecka ekipa na oczach 65 tysięcy widzów zgromadzonych na Stadionie Olimpijskim w Monachium przerżnęła 1:5 z Anglią, niemal oficjalnie odtrąbiono całkowity upadek Die Mannschaft.

Nigdy nie podchodziłem do meczów z zamiarem zamknięcia komuś gęby, ale muszę przyznać, że przedmeczowe komentarze Kahna mocno utkwiły mi w pamięci – wspominał Michael Owen, który w eliminacyjnym starciu wpakował Niemcom hat-tricka. – Był bardzo pewny siebie w wywiadach. My nie wdawaliśmy się w żadne prowokacje, a on cały czas próbował podgrzewać atmosferę. Po co robić takie rzeczy? Jeżeli okazujesz rywalowi szacunek, później nie musisz się martwić, że twoje własne słowa obrócą się przeciw tobie. Pięć goli było dobrą lekcją pokory.

Kahn spisał się marnie. Znów narozrabiał w paru newralgicznych momentach.

„Owen-niszczyciel” powrócił. Zapytajcie Olivera Kahna! – ekscytowali się angielscy dziennikarze. Na wyspach wdano się nawet w zupełnie poważną dyskusję, czy David Seaman nie zasługuje przypadkiem na opinię najlepszego bramkarza świata bardziej niż arogancki oszołom z Niemiec, który tak wiele miał do powiedzenia przed pierwszym gwizdkiem arbitra, a summa summarum został zmuszony do podkulenia ogona.

Niemcy 1:5 Anglia (eliminacje do mistrzostw świata 2002)

W kraju niespecjalnie Kahnowi współczuto.

Problemy niemieckiego futbolu w tamtym okresie były w gruncie rzeczy strukturalne, wynikające z wielu lat organizacyjnych i szkoleniowych zaniedbań. Bramkarz – choćby i najszybszy, najzwinniejszy, najbardziej charyzmatyczny – nie mógł naturalnie na własnych barkach udźwignąć całej reprezentacji ze wszystkimi jej słabościami i mankamentami. Często w takich sytuacjach najlepszy piłkarz rozczarowującego zespołu spotyka się z pewnego rodzaju zrozumieniem. „Co może zrobić sam?”, „tego bajzlu nawet on nie udźwignie”. Znamy te hasła i te dyskusje z polskiego podwórka. Sęk w tym, że Kahna generalnie mało kto w Niemczech w ogóle lubił. Postrzegano go jako mąciciela. Nieokrzesanego chama. Jego bramkarskie umiejętności budziły podziw, jasne, lecz sposób bycia i stosunek do otoczenia uznawano za odpychający i nieakceptowalny. Kibice Bayernu naturalnie kochali „Tytana” za jego wybuchową osobowość i obłęd w spojrzeniu, ale poza Monachium sympatia do Kahna się gwałtownie kończyła.

Sam Oli nakładał zaś na siebie dodatkową presję, która tylko potęgowała niezdrowe napięcie wokół jego osoby. – Prasa pisała o mnie, że każdego straconego gola traktuję jako rodzaj osobistej zniewagi. I miała rację, tak właśnie było – przyznał. – Nawet wówczas, gdy mój zespół finalnie zwyciężał. Moim podstawowym celem na boisku zawsze było zachowanie czystego konta. Na tym polega wyjątkowość pozycji bramkarza. Żaden zawodnik z pola nigdy tego nie rozumie. Dla golkipera stracony gol jest jak wyrok. Nie da się go wymazać. A napastnik? Dwa razy nie trafi w piłkę w prostej sytuacji i nic z tego nie wynika. Najwyższej odrobina wstydu. Potem ma trzecią okazję, zdobędzie bramkę i jest bohaterem.

„W życiu boję się tylko wojny i Olivera Kahna. Choć na boisku uwielbiałem mieć go za sobą”

Mehmet Scholl, 36-krotny reprezentant Niemiec

Biorąc pod uwagę wspomniane okoliczności, Die Mannschaft w 2002 roku nie była wymieniana w gronie faworytów do złota na azjatyckim mundialu. Tam jednak wydarzył się… No właśnie, cud? Raczej nie, wypada bowiem wspomnieć o stosunkowo łatwej drabince Niemców w fazie pucharowej, o sporej dozie szczęścia w kilku toczonych na styku spotkaniach, o eksplozji strzeleckiej Miroslava Klosego i świetnej dyspozycji Michaela Ballacka. Trudno zatem mówić tu o cudzie. Niewątpliwie jednak „wydarzył się” Oliver Kahn.

Niemiecki bramkarz podczas mistrzostw świata wskoczył na pułap nieosiągalny wówczas dla pozostałych golkiperów, włącznie z topowymi. W dużej mierze za jego sprawą Niemcy przedarli się do finału, tracąc w sześciu meczach turnieju zaledwie jednego gola, zresztą jeszcze w fazie grupowej.

Kahn bronił jak w transie. Drużyna generalnie grała piach i wyszarpywała kolejne zwycięstwa w straszliwych bólach, ale „Tytan” między słupkami spisywał się tak spektakularnie, że niemieccy kibice naprawdę zaczęli wierzyć, iż pokonanie rozpędzonej Brazylii w decydującym starciu jest wykonalne. Dla naszych zachodnich sąsiadów ten mundial generalnie miał wyjątkowy smak, gdyż po raz pierwszy od dekad Niemcy zbliżyli się do sukcesu z pozycji underdoga. Canarinhos mieli w składzie Ronaldinho, Cafu, Roberto Carlosa, Rivaldo i – przede wszystkim – genialnego Ronaldo. A Niemcy? Na finał wypadł im nawet Ballack. Jasne, tacy gracze jak Schneider, Hamann czy Klose sroce spod ogona nie wypadli, ale potencjał ofensywny obu ekip był nieporównywalny. Wszystko ułożyło się zatem wręcz hollywoodzko. Z jednej strony ekipa piłkarskich magików, na czele z wiecznie uśmiechniętym Ronaldo. Z drugiej – zgraja twardych rzemieślników, dowodzona przez wiecznie rozgniewanego Kahna.

Gdyby to był film, być może wygraliby ci drudzy po chwytającym za serce happy endzie. Ale już zgrywus z domu towarowego w Karlsruhe nauczył przecież Kahna, jak brutalnie rozczarowujące bywa niekiedy życie.

Brazylia 2:0 Niemcy (finał mistrzostw świata 2002)

Czuję, że wygramy mistrzostwo – stwierdził Kahn na dzień przed finałem. Pewny siebie, zresztą jak zawsze. Ronaldo miał jednak inne plany na nadchodzący wieczór. Potwierdziły się spostrzeżenia niemieckiego bramkarza odnośnie różnicy w odpowiedzialności ciążącej na napastnikach i bramkarzach. Do pewnego momentu finałowego starcia to Oli pracował bowiem na status wielkiego bohatera meczu i w ogóle całego turnieju. Il Fenomeno partaczył zaś na potęgę. Wszystko zmieniło się w 67 minucie, gdy Kahn wypluł przed siebie z pozoru niegroźny strzał Rivaldo, a Ronaldo w mgnieniu oka dopadł do bezpańskiej futbolówki i skierował ją do sieci. Trzynaście minut później ukąsił ponownie. I było po meczu.

– Popełniłem jeden błąd w trakcie całych mistrzostw – cedził po meczu Kahn przez zaciśnięte zęby. – To najgorsza chwila całej mojej kariery. Nie ma sposobu, bym poczuł się lepiej. Nigdy nie zdołam wyrzucić tego momentu z pamięci. Pokazał też dziennikarzom kontuzjowany palec, który przypuszczalnie utrudnił mu kluczową interwencję i sprawił, że niby-łatwy chwyt przerodził się w koszmar.

Zapytano go rzecz jasna, czy to ten uraz spowodował fatalną pomyłkę. – Nie – odparł stanowczo.

„Miałem wrażenie, że cały świat mnie obserwuje. Czy cierpię? Jak mocno cierpię? Świat gapił mi się prosto w twarz. Byłem nagi, a jednocześnie czułem się winny. To ja spieprzyłem. Wciąż nie wiem, dlaczego nie złapałem strzału Rivaldo. Nie potrafię tego wytłumaczyć. To się po prostu stało, choć nie mogło się stać. Upadłem z absurdalnie wysokiego konia. Grałem na tym mundialu swój najlepszy futbol, byłem maksymalnie skuteczny. Osiągnąłem ten poziom koncentracji i pewności siebie, który dawał mi absolutną gwarancję, że mogę na sobie polegać. I wtedy to się stało…”

Oliver Kahn

Po finale mundialu 33-latek – być może jedyny raz w karierze – spotkał się ze szczerymi wyrazami sympatii. Chyba dlatego, że nigdy wcześniej ani nigdy później nie wydawał się człowiekiem aż do tego stopnia bezbronnym jak na murawie stadionu w Jokohamie. Bezbronnym i całkowicie rozbitym nie tylko porażką w starciu z rywalami, ale i z własną ambicją. Już na boisku próbowali go podnieść na duchu koledzy, trener, a nawet rywale – choćby jeden z liderów brazylijskiej ekipy, Cafu. Do niemieckiego bramkarza podszedł także Pierluigi Collina. To właśnie włoski sędzia nakłonił zapłakanego bramkarza, by opanował rozpacz, podniósł się i dołączył do reszty zespołu, sposobiącej się już do obioru srebrnych medali.

Nieczęsto się zdarza, by człowiek, którego pomyłka decyduje o stracie mistrzostwa świata, został bohaterem – pisze Ulrich Hesse. – Ale następnego dnia, gdy reprezentacja Niemiec wylądowała na lotnisku we Frankfurcie, a Kahn wychodził z samolotu, podniosła się wrzawa. Przez sekundę spoglądał na wiwatujące go tłumy, jakby podejrzewał, że to okrutny żart. Następnie podniósł obandażowaną dłoń, by przyjąć aplauz.

(rozdział III) DROGA NA SZCZYT

Jak to się w ogóle stało, że niepozorny chłopak z Karlsruhe został w 2002 roku wybrany najlepszym piłkarzem mistrzostw świata i – kolejny już raz – przyznano mu tytuł najlepszego bramkarza globu? Sam Kahn twierdzi, że kluczowe było wyznaczenie sobie tak abstrakcyjnego celu już w młodości. Znów – trochę jak z tą loterią i aparatem. Niby szanse na sukces były niewielkie, niby seryjne niepowodzenia prowokowały do tego, by sobie darować.

Kahn jednak nie brał pod uwagę wywieszenia białej flagi.

To była moja wizja. Chciałem zostać najlepszym bramkarzem na świecie. Tylko najlepszym! – opisywał Niemiec w swojej książce. – Ogromna wizja, niesamowicie odległa. Ale ja widziałem ją bardzo wyraźnie, a nie jak przez mgłę. To było moje Mount Everest, mój lot na Księżyc. Czy ludzie, którzy zdecydowali o locie na Księżyc mieli pewność, że ich pomysł jest w ogóle wykonalny? W momencie wyznaczania sobie tego celu – zapewne nie. Nie domyślali się, jak wiele przeszkód stanie im na drodze. Wszystko zaczęło się od woli konkretnego człowieka, prezydenta Kennedy’ego, a potem swoje cegiełki zaczęli dokładać inni. Czytałem, że przy programie księżycowym pracowało około czterystu osób. Zdobycie najwyższej góry świata też uważano za niewykonalne. Bo za mało tlenu, bo nieprzewidywalna pogoda. Bo się nie da i już!

Ja startowałem z takiego właśnie poziomu. Chłopak z Karlsruhe nie znał odpowiedzi na to, czy może zostać najlepszym bramkarzem świata. Wiedział jednak, że odważy się, by spróbować. Podobnie jak John F. Kennedy i sir Edmund Hillary – dodał Kahn.

Oliver Kahn

Późniejszy kapitan reprezentacji Niemiec przyszedł na świat 15 czerwca 1969 roku. Był zatem w pewnym sensie dzieckiem przełomu lat 70. i 80., kiedy to przeżywał swoje nastoletnie lata. Jak sam wspominał, ukształtowało go kino akcji z tamtego okresu. Filmy z Sylvestrem Stallonem czy Arnoldem Schwarzeneggerem w rolach głównych. Ich przesłanie było na ogół jasne – przetrwają najtwardsi. Ci, którzy nie boją się nadstawić karku. Momentami można było zresztą odnieść wrażenie, że Oli za mocno wziął sobie do serca metody, jakie wobec wrogów stosował przykładowy John Rambo. Jeden z jego kolegów z drużyny Karlsruher SC – także bramkarz – odmówił nocowania z Kahnem w jednym pokoju.

Zupełnie szczerze się obawiał, że pod osłoną nocy może zostać uduszony.

Mówiło się na temat Kahna, że pałał nienawiścią do każdego w klubie, kto – podobnie jak on – nosił bramkarskie rękawice. Dostrzegł to ojciec chłopaka, który swego czasu również grał zawodowo w piłkę. – Oliver niekiedy przesadza. Bywa nietrenowalny – skwitował Rolf Kahn.

Kahn rozpoczął treningi w Karlsruher SC bardzo wcześnie, bo już z wieku sześciu lat. Rzeczywiście podporządkował całe życie swojemu marzeniu o wielkiej, bramkarskiej karierze. Trzeba jednak pamiętać, że ekipa KSC w drugiej połowie lat 80. i na początku lat 90. przeżywała bodaj najlepszy okres w swojej nowożytnej historii – regularnie występowała w najwyższej klasie rozgrywkowej w Niemczech, zdarzało jej się nawet kręcić w okolicach TOP5 w Bundeslidze. Przebicie się do pierwszego zespołu nie było zatem zadaniem prostym. Zwłaszcza dla bramkarza, który już na poziomie juniorskim – pomimo szalonych ambicji i imponującym zamiłowaniu do ciężkiej harówki – zdawał się odrobinę odstawać od kolegów. 16-letni Kahn został przeniesiony do młodzieżowej drużyny B3, choć wcześniej występował w zespole B1, razem z najbardziej obiecującymi młodzieżowcami.

Uznano po prostu, że są w klubowej szkółce bramkarze, którzy zapowiadają się lepiej od niego. Na dodatek Oli dość wolno rozwijał się fizycznie, był niski jak na swój wiek. Dopiero potem wyrósł i stał się fanatykiem ćwiczeń siłowych.

„Grałem w zespole A2, bo byłem za słaby na A1, gdzie występował super-talent sprowadzony ze Stuttgartu. Przez całe moje życie musiałem zmagać się z tym, że obok mnie znajdowali się ludzie prezentujący taki sam, a nawet wyższy poziom ode mnie. Moim zadaniem było sprawić, by to oni z jakiegoś powodu odpadli w tym wyścigu, a nie ja”

Oliver Kahn: „Ich. Erfolg kommt von innen”

Pierwsze doświadczenia z seniorską piłką również były dla Kahna okrutne. Starszyzna z Karlsruher bardzo brutalnie obchodziła się z żółtodziobem, kiedy trener pierwszego zespołu zaczął dopuszczać go do zajęć. Po jednym z treningów Kahn zaznał szczególnie odrażającego upokorzenia z rąk – choć to chyba nie najlepsze sformułowanie – jednego z weteranów. Stał akurat pod prysznicem, opierając czoło o ścianę, i pozwalał, by chłodna woda opłukała mu ciało, gdy nagle poczuł na łydce gorący strumień. Okazało się, że jeden ze starszych piłkarzy oddaje na niego mocz.

Coś ci się nie podoba? – zapytał opryskliwie, ku uciesze reszty ekipy. – Masz problem, to spierdalaj stąd.

Podobne doświadczenia tylko dodatkowo hartowały i tak stalowy charakter Kahna. W sezonie 1987/88 niemiecki golkiper, wówczas ledwie 18-letni, awansował do roli zmiennika Aleksandra Famuły w pierwszej drużynie Karlsruher. – Nie miałem z nim kontaktu. On funkcjonował w zupełnie innym świecie – powiedział Famuła na łamach „Dziennika Zachodniego”. – Na początku był bardzo spokojnym chłopcem. Nie był dobrym bramkarzem. Jego naczelną dewizą były: praca, praca, trening, trening. Talentu wielkiego nie miał, ale dzięki tym zasadom udało się mu wybić.

młody Oliver Kahn

Kahn czuł się bohaterem historii z gatunku: „od pucybuta do milionera” – opowiadał z kolei Winfried Schäfer, wieloletni szkoleniowiec Karlsruher. – Od początku wpadł mi w oko za sprawą swojej brawury i pewności siebie. Postanowiłem wziąć go na zmiennika do pierwszej drużyny.

W listopadzie 1987 roku Kahn zadebiutował w Bundeslidze i przyjął cztery sztuki w przegranym boleśnie starciu z FC Köln. Ostatecznie posadził Famułę na ławce trzy lata później. Szybko dał się poznać jako jeden z najlepszych golkiperów w niemieckiej ekstraklasie. Niesamowicie dynamiczny, zwinny i tak bezczelny, że aż deprymujący dla napastników. Naturalnie nie wszystkich – w 1993 roku Jay-Jay Okocha straszliwie sobie z niego zadrwił, zdobywając zarazem jedną z najbardziej spektakularnych bramek w całej swej barwnej karierze. Było to jednak wyjątek, a nie reguła. Na ogół snajperzy czuli przed nadpobudliwym Kahnem respekt. Zresztą nie tylko w Niemczech. W sezonie 1993/94 ekipa z Wildparkstadion dotarła nieoczekiwanie do półfinału Pucharu UEFA, po drodze odnosząc spektakularne zwycięstwo 7:0 nad Valencią.

Latem 1994 roku Bayern Monachium wyłożył za 25-letniego wówczas bramkarza około pięciu milionów marek. To były wielkie pieniądze. Do stolicy Bawarii trafił też w tamtym oknie transferowym słynny Jean-Pierre Papin. Francuz był niewiele droższy, co też wiele mówi o klasie Kahna.

Przeprowadzka do Monachium była dla niemieckiego bramkarza nobilitacją. Kahn od małego fascynował się bowiem kulturą Bayernu. Swoistym mitem, otaczającym najsłynniejszy niemiecki klub. – W Bayernie najbardziej pociągał mnie sukces – mówił. – Każdy, kto trafia do Monachium, natychmiast wyczuwa tę niezwykłą aurę. Inne kluby czegoś takiego nie mają. Oczywiście aspekt finansowy jest ważny, a Bayern na ogół płaci swoim piłkarzom najwięcej w Bundeslidze. Dla mnie kluczowa była jednak świadomość, że trafiam do miejsca, gdzie na pewno doświadczę momentów sportowej chwały. Jesteśmy ostatecznie sportowcami – pragniemy finałów, pragniemy triumfów. Bayern jest jak otwarta furtka do sukcesu. Poza tym – grają w nim najlepsi piłkarze w Niemczech. W takim towarzystwie samemu też się rozwijasz.

„Kiedy miałem siedem czy osiem lat, poszedłem na jeden z pierwszych meczów Karlsruher. To było spotkanie z Bayernem. Jako jedyny na trybunach miałem ze sobą proporczyk gości. Na szczęście kibice uznali mnie za zbyt małego, by coś z tym faktem zrobić”

Oliver Kahn

Inna sprawa, że w połowie lat 90. Bayern znajdował się akurat w dość poważnym kryzysie. W latach 1991 – 1998 zdobył tylko dwa tytuły mistrzowskie kraju i Puchar UEFA na osłodę. Na ławce trenerskiej bawarskiej ekipy nie do końca sprawdzali się Franz Beckenbauer, Otto Rehhagel czy Giovanni Trapattoni. Dopiero przybycie będącego na fali Ottmara Hitzfelda pozwoliło Bawarczykom na odzyskanie dawnego blasku. Bayern znów stał się potęgą w skali europejskiej. W 1999 roku podopieczni Hitzfelda w dramatycznych okolicznościach przegrali wprawdzie finał Ligi Mistrzów z Manchesterem United, ale już dwa lata później odpędzili od siebie złe wspomnienia i w serii rzutów karnych okazali się lepsi od Valencii.

Zwycięstwo nad „Nietoperzami” było wielkim triumfem samego Kahna, który do tamtej pory nie cieszył się opinią specjalisty w dziedzinie bronienia jedenastek, lecz w finale Champions League spisał się w tym elemencie wspaniale. Po meczu postanowił nawet – co zdarzało mu się nad wyraz rzadko – pokazać ludzkie oblicze. Podniósł na duchu kompletnie rozklejonego Santiago Cañizaresa, golkipera Valencii.

Bayern Monachium 1:1 (k. 5:4) Valencia FC

„Tytan” był wówczas niewątpliwie u szczytu swoich bramkarskich mocy. Stał się uosobieniem idei „Mia san Mia”.

W kraju często nazywano go prześmiewczo „gorylem o tysiącu odnóż”, obrzucano go bananami, lżono. Lecz 23 maja 2001 roku nawet najbardziej wredny krytyk nie mógł Niemcowi niczego zarzucić. Co tu dużo mówić – był najlepszym piłkarzem najlepszego zespołu w Europie. Między słupkami wyczyniał cuda, a refleksem mógł zawstydzić dowolnego golkipera na świecie.

Znajdowaliśmy się pod wielką presją jako drużyna. Musieliśmy zdobyć Ligę Mistrzów i zmazać plamę po porażce z Manchesterem United na Camp Nou, która cały czas w nas siedziała. Takie rany goją się bardzo długo – wspominał Kahn. – Myślę, że w 2001 roku osiągnęliśmy szczyt możliwości, co później trudno byłoby powtórzyć. Tacy gracze jak Stefan Effenberg, Giovane Elber czy Bixente Lizarazu grali wówczas swoją życiówkę. Jako generacja – stanęliśmy przed ostatnią szansą na triumf. Ale zdawaliśmy sobie sprawę, że Valencia – dla której był to drugi finał Champions League z rzędu – jest w podobnej sytuacji. Być może dlatego to starcie miało taki, a nie inny przebieg. Graliśmy o wszystko.

„Ten mecz był typowy dla Bayernu. Upadliśmy, by się podnieść i zwyciężyć”

Oliver Kahn

– Po końcowym gwizdku spostrzegłem zapłakanego Cañizaresa, który zaległ na murawie. Wiedziałem, co on czuje. Sam przeżyłem to w 1999 roku. Musiałem go wtedy pocieszyć – dodał Niemiec. – Nie dbałem o celebrowanie sukcesu z kolegami. To fajne uczucie, ale nie zostaje z człowiekiem na zawsze. Liczy się ten moment, gdy bronisz decydującego karnego. Tę chwilę na pewno zapamiętam do końca życia.

(rozdział IV) WSZYSTKIE SZALEŃSTWA KAHNA

Przygodę Kahna z Bayernem Monachium można oczywiście podsumować okazałą listą sukcesów. Niemiec wygrał z bawarskim klubem po prostu wszystko. Osiem tytułów mistrza Niemiec, sześć krajowych pucharów, Ligę Mistrzów, Puchar UEFA, Puchar Interkontynentalny. Do tego szereg pomniejszych trofeów na krajowym podwórku. Na wszystkich frontach Kahn wystąpił w barwach Bayernu łącznie aż 780 razy, do tego trzeba doliczyć także 148 meczów zagranych w Karlsruher. Blisko tysiąc meczów na arenie klubowej. Naprawdę fantastyczny dorobek.

Kahn dwukrotnie zbliżył się też do zgarnięcia Złotej Piłki. W 2001 i 2002 roku uplasował się na trzeciej pozycji w plebiscycie France Football. Nie ma wątpliwości – gdyby nie nieszczęsne finałowe starcie z Brazylią na mundialu w Korei i Japonii, „Tytan” w 2002 roku wygrałby głosowanie. Nie sposób jednak nie spojrzeć na karierę Kahna nie tylko przez pryzmat jego niewątpliwych sukcesów, ale i pod kątem jego szaleńczych odpałów.

Uwaga, to będzie niezły rollercoaster.

Oliver Kahn w akcji

2001 rok. Ostatnia kolejka Bundesligi. Piłkarze Schalke wraz z tysiącami kibiców świętują już zdobycie mistrzostwa Niemiec po zwycięstwie w meczu z Unterhaching, ponieważ nie zdają sobie sprawy, że równolegle Bayern cały czas walczy o odrobienie strat głęboko w doliczonym czasie konfrontacji z Hamburgerem SV. Sytuacja bawarskiej ekipy wygląda wszakże dramatycznie. Monachijczycy stracili gola na 0:1 w samej końcówce meczu i wydaje się skrajnie nieprawdopodobne, by zdołali się wykaraskać z tych tarapatów.

– Myślałem, że to absolutny koniec – przyznał Uli Hoeness.

Dlatego nie może dziwić, że Kahn kompletnie stracił głowę, gdy w szóstej minucie doliczonego czasu gry arbiter podyktował rzut wolny pośredni dla Bayernu, bo bramkarz HSV (wypożyczony z Schalke!) złapał na dziesiątym metrze piłkę zagraną w jego kierunku przez jednego z obrońców. Golkiper monachijskiej drużyny uznał, że w tej dramatycznej sytuacji to właśnie on musi wziąć odpowiedzialność na siebie. Pognał w szesnastkę HSV i oznajmił zszokowanemu Stefanowi Effenbergowi, że chce oddać uderzenie na wagę mistrzostwa Niemiec. Oczywiście Effenberg natychmiast go spławił, ale Kahn na tym nie poprzestał. Natychmiast zaczął szukać zaczepki wśród przeciwników i wdał się z nimi w przepychankę. Ostatecznie napięcie rozładował Patrik Andersson, który wpakował piłkę do sieci i zapewnił Bayernowi kolejny tytuł.

„W tym spotkaniu było wszystko. Bezpieczeństwo, pewność siebie. Potem wątpliwości, strach, panika, rezygnacja. Wstyd i gniew. Wreszcie – czysta energia, haj, poczucie triumfu. Czego chcieć więcej? Nie chce się przeżywać takiej huśtawki nastrojów przed meczem, a zwłaszcza nie ma się na nią ochoty w trakcie spotkania. Dopiero po końcowym gwizdku możesz się nią rozkoszować, o ile wynik się zgadza”

Oliver Kahn

Niespełna pięć minut trwała mistrzowska feta Schalke. – Futbol jest niesprawiedliwy. Od dziś nie wierzę w Boga – powiedział potem Rudi Assauer. Charyzmatyczny działacz nazywany był w tamtym czasie największym macho niemieckiego futbolu, ale w szatni płakał wraz z piłkarzami. Ekipa z Gelsenkirchen została ochrzczona przez media „mistrzami serc”. – Wiedziałem, że cały stadion będzie przeciwko nam. Że całe Niemcy będą przeciwko nam, życząc Bayernowi potknięcia. Uwielbiam to. Nie wyobrażam sobie lepszej atmosfery – skwitował Kahn.

***

2003 rok. Bayern tym razem bezpośrednio ściera się z Schalke w Bundeslidze i przegrywa 0:2. Po końcowym gwizdku dziennikarze pytają Kahna o przyczyny słabszej formy bawarskiego klubu. – Chodzi o jaja. Brakuje nam jaj – podsumowuje kapitan.

Co oczywiście wcale nie oznacza, że Kahn nie podchodził do futbolu analitycznie. Umiał grać pod publiczkę, a wiele jego zachowań – bulwersujących, skandalicznych, kontrowersyjnych – nosiło w sobie pierwiastek teatru. – Na początkowym etapie kariery presja mi przeszkadzała, potem zacząłem jej wręcz poszukiwać – przyznał. – Linia pomiędzy statusem bohatera i winowajcy jest dla bramkarza wyjątkowo cienka. To mi odpowiada, daje mi to dodatkową motywację. Polubiłem strach, jaki się z tym wiąże. Ten strach to dla mnie bodziec, by grać jak najlepiej.

***

2000 rok. Kahn – powszechnie znienawidzony poza Monachium za swoje rozmaite wybryki, agresję względem rywali i generalnie opryskliwą postawę – dostaje w twarz piłeczką golfową podczas meczu ligowego z Freiburgiem, po czym natychmiast zalewa się krwią. Do obrywania bananami i okrzyków: „szympans!” czy „goryl!” już się niemiecki bramkarz zdążył przyzwyczaić, ale coś takiego go jak dotąd nie spotkało.

Na boisku zapanował chaos.

Ottmar Hitzfeld domagał się przerwania meczu, co dzisiaj na pewno by się wydarzyło, ale dwie dekady temu na piłkarskich stadionach pozwalano na znacznie więcej niż obecnie. Sędzia i obserwatorzy nie zgadzają się na zastopowanie spotkania. Trener Bayernu nie miał już wówczas do dyspozycji zmian, więc Stefan Effenberg przebrał się w bramkarską bluzę, by dokończyć mecz między słupkami. Jak się okazało – niepotrzebnie. Zakrwawiony i rozjuszony Kahn – w tamtej chwili naprawdę przypominający Johna Rambo lub wściekłego nosorożca – powrócił na boisko i dokończył mecz, a po końcowym gwizdku doznał napadu takiej furii, że połowa sztabu szkoleniowego Bayernu musiała go powstrzymać przed szarżą w stronę trybun.

Kahn obrywa w twarz piłeczką golfową

Zabawna puenta całego incydentu jest taka, że Kahn stał się potem wziętym golfistą.

***

1999 rok, Wielka Sobota. – To jeszcze Oliver Kahn, czy już Mike Tyson?! – pyta przerażony komentator niemieckiej telewizji. Golkiper Bayernu po prostu oszalał na boisku, kompletnie stracił nad sobą panowanie. Fakt, że już na rozgrzewce przed ligowym starciem monachijczyków z Borussią Dortmund nie miał łatwego życia. Banany, gwizdy, wyzwiska – klasyka gatunku, zelżono go bezlitośnie. Ale to nie tłumaczy zachowania Niemca względem przeciwników. Najpierw spróbował ugryźć Heiko Herrlicha, który strzelił mu tamtego dnia dwa gole, przerywając serię ośmiu ligowych występów Kahna bez utraty bramki. „Tytan” po latach wyjaśniał, że właśnie to go tak wpieniło. –  Po długiej przerwie straciłem bramkę i bardzo mnie to zdenerwowało. A w tamtym czasie moja sytuacja w kadrze też nie była różowa. Byłem krytykowany – przyznał.

Herrlich zresztą dobrze wiedział, jak wyprowadzić Kahna z równowagi. – Jürgen Kohler powiedział mi przed meczem: „Oli przy górnych piłkach daje się łatwo sprowokować. Popchnij go, żeby się wkurzył” – wspominał Herrlich. Cóż – podziałało. – Gdy ruszył na mnie i wcisnął swój nos w moją szyję, byłem zdumiony. Nie ugryzł mnie, tylko… skubnął. W każdym razie – dziury w szyi  po tym nie miałem.

Na tym wybryku Kahn jednak nie skończył. Potem ciosem podpatrzonym u swoich ulubionych mistrzów sztuk walki próbował powalić Stéphane’a Chapuisata. Jest wręcz nieprawdopodobne, że kompletnie zagotowany golkiper Bawarczyków nie obejrzał w tamtym spotkaniu nawet żółtej kartki. Mało tego – w końcówce meczu obronił jeszcze rzut karny i Bayern ostatecznie wywiózł z Dortmundu remis 2:2. – Podobnie jak u dzikiego zwierzęcia, które znajduje się w niebezpieczeństwie, tak i we mnie skumulowała się agresja, która musiała wybuchnąć – tłumaczył Kahn.

Pogadaliśmy potem o tej sytuacji na luzie. Ale nie bezpośrednio po meczu! – śmiał się Herrlich.

***

2003 rok. Kahn po mistrzostwach świata w Korei i Japonii cieszy się przez jakiś czas zaskakująco dużą sympatią kibiców. Bardzo szybko udaje mu się jednak zrazić do siebie opinię publiczną. Wszystko za sprawą 21-letniej panienki, którą poderwał w jednej z monachijskich dyskotek. Niemieckie tabloidy nie tylko ujawniły, że Oliver zdradza żonę, ale poinformowały też, że ma zamiar ją porzucić dla młodej kochanki. Już sam ten fakt sprowadziłby zapewne na piłkarza Bayernu lawinę krytyki, lecz sytuacja okazała się jeszcze bardziej skomplikowana.

Kahn porzucił bowiem żonę, gdy ta była w zaawansowanej ciąży.

Chcę mi się rzygać, gdy tylko o tym pomyślę – wypalił Uli Hoeness. – Sytuacja wymyka się spod kontroli. Oli obrywa bardziej, niż niejeden zatwardziały kryminalista. Mam serdecznie dość tej sprawy, bo szkodzi całemu klubowi. Silvia Matthäus doradzała małżonce Kahna: – Powinna zająć się sobą i dziećmi. Niech nie przejmuje się wybrykami tego kretyna. Zabieraj dzieci, pieniądze i wypieprz go za drzwi.

Media żyły aferą miesiącami. Tym bardziej że Kahn faktycznie postanowił związać się z kochanką i zaczął zabierać ją ze sobą na rozmaite imprezy, przyjmując stylówkę nieco wyliniałej gwiazdy rocka. To był z jego strony wyraźny sygnał: mnie nie da się lubić. Więcej nie próbujcie.

***

2001 rok. Niewątpliwie jedna z najbardziej kuriozalnych akcji z Kahnem w roli głównej. Bayern przegrywa 2:3 z Hansą Rostock, golkiper wędruje w pole karne przeciwników, by zrobić trochę zamieszania i poszukać szansy na wyrównujące trafienie. I rzeczywiście – trafił do siatki. Bohaterem jednak nie został, ponieważ wpakował futbolówkę do bramki… soczystym piąstkowaniem. Kompletna abstrakcja.

Czegoś tu nie rozumiem, to przecież prawidłowy gol! – gderał po meczu, niepocieszony, że sędzia wlepił mu czerwoną kartkę. – Zawsze myślałem, że skoro bramkarz może zagrywać rękami w polu karnym, to ta zasada obowiązuje też w tej drugiej szesnastce.

Swoją drogą, Kahnowi zamarzyło się kiedyś zdobycie prawidłowej bramki w Bundeslidze, więc w końcówce spotkania z Energie Cottbus, przy wyniku 6:0 dla Bayernu, podbiegł do wykonania rzutu karnego. Przechytrzył go jednak Tomislav Piplica. Jeżeli chodzi o strzeleckie wyczyny, „Tytan” musi się zatem zadowolić golem zdobytym w barwach reprezentacji Niemiec w pierwszym spotkaniu, gdy było mu dane założyć opaskę kapitańską. Było to trafienie samobójcze w starcu z Izraelem. – Taki mecz, taki mecz. Musiałem dzisiaj coś strzelić! – dowcipkował Kahn.

***

Wściekłość Kahna dotykała wszystkich, którzy – w jego ocenie – zasługiwali na reprymendę. Zdarzyło mu się uderzyć kolegę z własnego zespołu – Andreasa Herzoga. Swego czasu wytargał też za nos Miroslava Klose, choć świetnie znał go przecież z kadry.

Piłka nożna to męski sport – w ten sposób Kahn zwykł jednak kwitować zarzuty o zbyt brutalną grę. Niewątpliwie obawiali się go nie tylko rywale, ale i sędziowie. Przez całą karierę klubową obejrzał tylko cztery czerwone kartoniki, z czego jeden jeszcze w czasach gry dla Karlsruher. Nawet biorąc pod uwagę, że dawniej arbitrzy pozwalali na boiskach na więcej, Kahn zapracował na kilka razy więcej asów kier.

Charyzma? To chyba w tym kontekście eufemizm. Kahn siał na boisku terror.

***

2008 rok. Kahn udziela wywiadu magazynowi Süddeutsche Zeitung. Dziennikarz zadaje mu dość przewrotne pytanie: – Czy Mehmet Scholl to jedyny przyjaciel, jakiego spotkałeś w Bayernie? Niemiec po chwili namysłu odpowiedział: – Mam też dobry kontakt z Olim Kreuzerem. Z pozoru niewinny fragment rozmowy, a jak wiele mówi na temat Kahna, który spędził w Bayernie czternaście burzliwych lat, a koniec końców tylko dwóch zawodników odważył się nazwać swoimi przyjaciółmi. Obu… poznał jeszcze w Karlsruhe.

(rozdział V) „TYTAN” (NIE)POGODZONY Z LOSEM

O ile na szczyt piłki klubowej Kahn wdrapał się w 2001 roku, tak na arenie reprezentacyjnej nie udało mu się tak naprawdę odnieść ani jednego pełnoprawnego triumfu. Najpierw został zmuszony, by przez kilka ładnych lat godzić się w kadrze z rolą rezerwowego. Potem była klęska na Euro 2000, dramat w finale mundialu i kolejna katastrofa podczas mistrzostw Europy, tym razem w Portugalii. Niemiec wierzył jednak głęboko, że to co najlepsze cały czas przed nim. Ostatecznie prawo do organizacji mistrzostw świata w 2006 roku przypadło właśnie naszym zachodnim sąsiadom.

Czy 37-latek mógł wyśnić piękniejszą puentę swojej kariery niż zwycięstwo na mundialu przed własną publicznością? Scenariusz z pozoru doskonały. Był tylko jeden, niestety dość poważny problem. Nazywał się Jens Lehmann.

Rówieśnik Kahna już w 2004 roku zaczął się publicznie domagać miejsca w wyjściowym składzie drużyny narodowej. Krytykował golkipera Bayernu Monachium w dość bezczelnym stylu. – Lepszy bramkarz musi grać, a u nas jest inaczej – narzekał na łamach Kickera. – Moje występy są znacznie równiejsze, popełniam mniej błędów. To nie atak personalny wymierzony w kogokolwiek, po prostu nie ma w Niemczech lepszego bramkarza ode mnie. Oczywiście wszystko zależy od trenera, ale normalnie w futbolu jest tak, że grasz dobrze i zostajesz za to nagrodzony. Tego oczekuję. Kahn? Nie muszę się z nim dogadywać. Nie mam 24-letniej dziewczyny, żyję trochę inaczej niż on. Raczej nie znajdziemy wspólnego języka.

Kahn ripostował: – Lehmann nie radzi sobie z rolą zmiennika. Jego słowa uważam za krzywdzące. Franz Beckenbauer poprał Olivera: – Wywiad Lehmanna mnie zniesmaczył. Selekcjoner powinien zrobić z nim porządek. Trzeba działać ostrożnie, lecz stanowczo.

Oliver Kahn i Stefan Effenberg

O ile jednak Rudi Völler, selekcjoner Die Mannschaft w latach 2000 – 2004, był wyraźnym zwolennikiem Kahna, tak jego następca, Jürgen Klinsmann, zaczął gmatwać sytuację. Kapitańską opaskę przyznał Michaelowi Ballackowi i coraz częściej między słupkami umieszczał golkipera Arsenalu. W końcu stało się jasne, że to Lehmann będzie jedynką reprezentacji Niemiec podczas mistrzostw świata. Kahn z trudem tłumił emocje. – Słyszę, że Lehmann jest dziś lepszy ode mnie. Może i tak, ale czy rezygnujesz z podstawowego bramkarza, który od lat gwarantuje zespołowi stabilizację, tylko dlatego, że jego zmiennik jest minimalnie lepszy? – pytał retorycznie. Karl-Heinz Rummenigge krytykował Klinsmanna. – Chciał wojny o pozycję bramkarza numer jeden między Lehmannem i Kahnem. Obawiam się, że oni obaj tę wojnę przegrają.

Ostatecznie reprezentacja Niemiec na mistrzostwach świata w 2006 roku zajęła nieco rozczarowujące, trzecie miejsce. Kahn wystąpił tylko w spotkaniu o brązowy medal, które stanowiło jednocześnie jego pożegnanie z drużyną narodową. Trzeba mu wszakże oddać, że w momencie próby pokazał klasę. Przed serią rzutów karnych w ćwierćfinałowym starciu z Argentyną osobiście zadbał o odpowiednie nastawienie psychiczne swojego konkurenta, choć prywatnie go przecież nie znosił.

Mało tego – podejrzewał, że Lehmann miejsce w składzie na mundial wywalczył sobie okrężną drogą.

„Kahn nie wymądrzał się, nie udzielał Lehmannowi rad. Po prostu dodał mu otuchy. To była piękna scena, którą doskonale zapamiętałem. Wówczas Oliver pokazał prawdziwą wielkość sportowca”

Andreas Köpke, trener bramkarzy w niemieckiej kadrze

Może Klinsmann nie chciał w bramce faceta, z którym zetknął się jeszcze za swoich piłkarskich czasów? – spekulował po latach Kahn. – Znałem jego słabości. Być może chciał zbudować zespół złożony wyłącznie z piłkarzy, którzy są nim zafascynowani i skoczą za nim w ogień. Ja byłem zbyt dominującą osobowością. Miałem za dużo charakteru. Wycofany Lehmann bardziej mu odpowiadał.

Do dziś zapewne nie pogodził się z tym, że Klinsmann wybrał Lehmanna. Tak samo jak i z żadną inną ze swoich porażek, zwłaszcza tą z 2002 roku. Czemu w gruncie rzeczy trudno się dziwić, bo wszystkiego na swój sposób ukształtowały.

*

Koniec końców, Kahn nie ozłocił zatem swojej spektakularnej piłkarskiej przygody zwycięstwem na mistrzostwach świata. Tego mu zabrakło. Biorąc jednak pod uwagę, z jakiego miejsca startował, jak trudnym był człowiekiem i jak wiele przeciwności musiał na swojej drodze pokonać, żeby dobrnąć na futbolowy szczyt, jego kariera tak czy owak musi imponować. Choć trudno było go lubić, to prawda. Ale nie dało się nie mieć do niego respektu.

A chyba na tym Kahnowi zależało najmocniej. Żeby już nikt nigdy nie odważył się wręczyć mu pustego pudełka na aparat fotograficzny.

fot. NewsPix.pl / Getty Images / WikiMedia

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

32 komentarzy

Loading...