Reklama

Robert Warzycha: Poszedłem na Węgry, bo w zasadzie nie miałem wyboru. I nie żałuję

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

25 marca 2021, 11:18 • 9 min czytania 3 komentarze

Robert Warzycha bardzo długo był ostatnim Polakiem, który strzelił gola w Premier League i… jedynym Polakiem, który zawodowo grał na Węgrzech. 47-krotny reprezentant kraju obrał ten niespodziewany kierunek, gdy odchodził z Evertonu. W sezonie 1994/95 występował dla Pecsi MFC, a w następnym dla Honvedu Budapeszt. Później ruszył już do Stanów Zjednoczonych, z którymi – nie licząc trenerskiego epizodu w Górniku Zabrze – związał się na stałe jako piłkarz i szkoleniowiec. W USA mieszka zresztą do dziś. O węgierskim okresie jego kariery niewiele wiadomo, dlatego przy okazji dzisiejszego meczu biało-czerwonych postanowiliśmy rozwinąć te wątki. Dlaczego w ogóle trafił na Węgry? Pod jakim względem była to zmiana na lepsze? Dlaczego nie zagrał w zwycięskim finale krajowego pucharu? Jaki uznany potem zawodnik dojrzewał u jego boku? Zapraszamy. 

Robert Warzycha: Poszedłem na Węgry, bo w zasadzie nie miałem wyboru. I nie żałuję
Był pan pierwszym Polakiem grającym w lidze węgierskiej i jedynym aż do 2006 roku, gdy do Vasasu Budapeszt trafił Mariusz Unierzyski. Wiedział pan o tym?

Tak. Od razu zdawałem sobie sprawę, że poza Rumunami, Serbami czy Słoweńcami na Węgrzech nie gra zbyt wielu obcokrajowców. Z drugiej strony, jechałem do kraju, który zawsze był dla nas przyjazny. Powiedzenie „Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki” znikąd się nie wzięło i w zasadzie w stu procentach się potwierdziło.

W jakim aspekcie?

W każdym, w jakim tylko mogło się potwierdzić, zwłaszcza w życiu codziennym, rodzinnym. Węgrzy są bardzo przyjaźnie nastawieni do Polski, więc czułem się niemalże jak u siebie. Pogoda przeważnie jest tam bardzo ładna, klimat o kilka stopni cieplejszy niż u nas. Przez pierwszy rok grałem w Peczu, położonym przy granicy z Chorwacją. Nawet w porównaniu do Budapesztu mieliśmy o jakieś pięć stopni cieplej. Górki, zbocza – można się było cieszyć pięknymi widokami. Ludzie hodowali winorośl nawet w ogródkach, wielu produkowało swoje wina, z których tamte rejony słyną. Tradycja obowiązywała podobna jak u nas. Jeśli szło się gdzieś w odwiedziny, gospodarze częstowali winem i innymi dobrymi rzeczami. Zamiana dość ponurego i deszczowego Liverpoolu na pięknie położony Pecz pod względem życiowym była wyłącznie pozytywna.

Czuł się pan jak w domu, ale po węgiersku raczej się nie komunikował.

To prawda. Miałem szczęście, że kilku zawodników w drużynie rozmawiało po angielsku. Język węgierski jest bardzo specyficzny, bardzo trudno się go nauczyć. Nigdy nie mówiłem w nim biegle, potrafiłem jedynie ogarnąć podstawowe boiskowe komunikaty. Więcej potrafiłem zrozumieć, gdy ktoś coś do mnie mówił. Znacznie lepiej radziły sobie moje dzieci, zwłaszcza syn, który potem w Budapeszcie zaczynał podstawówkę. Po latach jednak niewiele mu z tego zostało, co najwyżej pojedyncze słówka.

Reklama
W jakich okolicznościach trafił pan do Pecsi MFC? Oględnie mówiąc, nie był to oczywisty kierunek dla zawodnika z Premier League.

Miałem już przedłużony kontrakt z Evertonem, ale wszystko zależało od tego, czy dostanę nową kartę pracy, która była wtedy wymagana przy graniu w Anglii. Przez dwa miesiące czekałem na decyzję urzędu. Największe znaczenie miały występy w reprezentacji, a w tamtym czasie znajdowałem się już poza nią. Przyszedł nowy selekcjoner i powołania przestały przychodzić. Myślę jednak, że nie to było największym problemem, bo w roku poprzedzającym grałem prawie wszystko w kadrze i można było ten fakt uwzględnić. Nie wiem, dlaczego finalnie nie otrzymałem pozwolenia. W każdym razie, nie mogłem dalej być piłkarzem Evertonu, który wcześniej nie chciał mnie puścić, bo umowa obowiązywała. Później już z kolei możliwości transferu do innych lig europejskich pouciekały. Pozostawało jedynie wrócić do Polski lub pójść na Węgry, gdzie jeszcze trwał okres transferowy.

Dlaczego więc nie wrócił pan do Polski?

Klub z Peczu odezwał się praktycznie dzień po tym, jak otrzymałem pismo, że mój pobyt na Wyspach zostanie zakończony. Z Polski takich konkretów nie było. Dostałem jeszcze propozycję z Arabii Saudyjskiej. Wiadomo, finansowo bym zyskał, skoro jednak mogłem wybierać, wolałem zostać w Europie.

Nie przeżył pan szoku jeśli chodzi o bazy treningowe, boiska, stadiony, całą otoczkę?

Różnica oczywiście była. Na Węgrzech wyglądało to wówczas podobnie jak w Polsce, czyli półka dość niska. Kolosy, w które inwestowano za komuny, stały się przestarzałe, ale nie mogłem zbytnio narzekać. Mieliśmy swoje boisko treningowe i swój stadionik, szatnie były okej. Pamiętając warunki u nas, szoku nie doznałem.

Finansowo musiał pan mocno odpuścić?

Pieniądze stanowiły najmniejszy problem. Trochę na pewno zjechałem, ale nie była to taka przepaść, jaką mielibyśmy teraz przy takim transferze. To nienormalne, że mamy tak duże różnice w piłce. Zawodnicy zarabiający po 300-500 tys. funtów tygodniowo to dla mnie pójście za daleko. Kwoty niewyobrażalne dla zwykłego śmiertelnika.

Jaki status miał wtedy pana klub, który dziś jest beniaminkiem drugiej ligi węgierskiej?

To był ligowy średniak. W rozgrywkach dominowały kluby budapesztańskie, czyli Ferencvaros, Honved i kilka innych. Zajęliśmy jednak całkiem przyzwoite siódme miejsce, a i tak nawet odczuwaliśmy lekki niedosyt. Nasza drużyna została poskładana z doświadczonych piłkarzy. Paru Węgrów wróciło z ligi niemieckiej i belgijskiej, był jeden Austriak, byłem ja. Pierwszy raz w komplecie spotkaliśmy się dopiero na boisku, nie było czasu na zgranie. Ale mimo to bardzo miło ten czas wspominam.

No i wypromował się pan do Honvedu Budapeszt, który finiszował tuż za podium węgierskiej ekstraklasy.

Dostałem propozycję i bez wahania ją przyjąłem, bo Pecsi MFC powoli stawał się niewypłacalny, problemy finansowe się pogłębiały. To był najlepszy czas, żeby stamtąd odejść. Działacze nie mieli argumentów, żeby mnie zatrzymać, choć trochę żal było opuszczać Pecz. Mieszkaliśmy w naprawdę ładnym domu, wokół życzliwi sąsiedzi, dzieci świetnie się tam czuły. W Budapeszcie jednak też nie mogliśmy narzekać, mimo że to metropolia. Dostaliśmy mieszkanie w pięknym miejscu naprzeciwko parlamentu, z widokiem na Dunaj. Życie na Węgrzech naprawdę nam odpowiadało.

Reklama
Jaki był poziom ligi węgierskiej?

Mniej więcej taki, jak się spodziewałem. W porównaniu do naszej ligi grano trochę bardziej technicznie, większy nacisk kładziono na ten aspekt. Węgrzy zawsze szli w tym kierunku, a przynajmniej próbowali. Przychodziłem, gdy ich futbol dopiero powoli próbował się odbudowywać, co chyba w pełni nie udało się do dziś. Podejście do piłki zawsze jednak mieli takie samo. Wiedziałem, czego się spodziewać i potrafiłem się do tego przystosować.

Węgrzy ciągle żyli przeszłością, wspaniałymi latami pięćdziesiątymi?

Można tak powiedzieć, regularnie wspominali o okresie swojej piłkarskiej świetności. Widziałem to zresztą w Honvedzie. Często na nasze treningi przychodził Ferenc Puskas, podobnie jak dużo młodszy Lajos Detari, który był zięciem ówczesnego prezesa klubu.

Jakie było zainteresowanie kibiców?

Spore, choć w najlepszym razie graliśmy na stadionach wypełnionych w połowie. Najwyższą frekwencję miał Ferencvaros.

Któryś z kolegów klubowych mocniej panu zaimponował?

W Peczu grał Austriak Richard Niederbacher. Miał dość bogatą karierę. Generalnie takich piłkarzy zaczęło przychodzić całkiem sporo. Wielu etatowych reprezentantów Węgier wracało do kraju po zagranicznych wojażach i prezentowało bardzo solidny poziom. Spokojnie odnaleźliby się również w naszej lidze. No i w Pecsi występowałem razem z Palem Dardaiem, który rok później odszedł do Herthy Berlin. Został jej legendą, a dziś ją trenuje. Od razu było widać, że ma papiery na poważniejsze granie, bo do wysokich umiejętności dokładał boiskową charyzmę. Pochodził z piłkarskiej rodziny, jego ojciec także grał zawodowo. Ceniłem Pala bardziej niż Krisztiana Lisztesa, który też zrobił karierę w Bundeslidze. Zdarzyło mi się przeciwko niemu grać, gdy był w Ferencvarosie. Dardai był od niego bardziej mobilny, dobrze operował obiema nogami. Mógłby osiągnąć jeszcze więcej, gdyby do swojego wzrostu dołożył kilka centymetrów.

Pod względem liczb okres spędzony na Węgrzech był dla pana najbardziej płodny. Najpierw siedem goli w Pecsi, potem sześć w Honvedzie.

W Columbus Crew w najlepszym sezonie też zdobyłem sześć bramek. W Evertonie strzeliłem łącznie siedem goli, podobnie w reprezentacji Polski. Zawsze parę trafień się uzbierało. Jak na środkowego lub prawego pomocnika nie musiałem się wstydzić swoich liczb. Pamiętajmy, że w tamtych czasach nie liczono asyst tak jak teraz, a ich miałem znacznie więcej niż goli.

Pobyt na Węgrzech zakończył pan zdobyciem krajowego pucharu z Honvedem, wpadło konkretne trofeum do CV.

W półfinale jeszcze zagrałem, ale w finale już nie, bo zdążyłem wyjechać do Stanów. Po drodze wyeliminowaliśmy Ferencvaros na jego stadionie, miałem w tym swój udział, miłe wspomnienia. Zrekompensowaliśmy kibicom dopiero szóste miejsce w lidze, które było sporym rozczarowaniem.

Miał pan dylemat, czy wybierać się do USA?

W moim kontrakcie zawarto klauzulę, że w każdej chwili mogę odejść. MLS dopiero wtedy zaczynała, to był jej pierwszy sezon. Po kilku meczach dostałem propozycję przejścia do Columbus Crew i chciałem spróbować, mimo że nie znałem tej ligi. Moja rodzina też była pozytywnie nastawiona do tego wyzwania i tak dalekiego wyjazdu. Odszedłem z Honvedu na sześć kolejek przed końcem sezonu. Mógłbym jeszcze zostać i poczekać, ale może wtedy w Columbus by ze mnie zrezygnowali, znaleźli kogoś innego i nigdy bym do Stanów nie poleciał? Wolałem nie ryzykować. Od razu poszedłem do prezesa, przedstawiłem mu sytuację i pożegnaliśmy się.

Krótko mówiąc, z Węgier ma pan praktycznie same dobre wspomnienia?

Tak, absolutnie nie żałuję tego ruchu. Poziom ligi nie był najwyższy, ale świetnie nam się żyło, wszędzie byliśmy przyjmowani z wielką życzliwością, a ludzie garnęli się do piłki. Widać było, że to ona jest sportem numer jeden.

Na pewno? Michał Nalepa grając w Ferencvarosie wspominał, że kilka dyscyplin budziło większe zainteresowanie, nawet piłka wodna.

Bez wątpienia Węgrzy są ponadprzeciętnie zaangażowani w piłkę wodną i pływanie, mają mnóstwo basenów. Ale każdy wie, że najwięcej ludzi na świecie gra w piłkę nożną i generalnie ona budzi największe zainteresowanie, daje największy prestiż. U nas też futbol jest najpopularniejszy, mimo że siatkarze czy skoczkowie mają większe osiągnięcia.

Dziś mecz Węgry – Polska. Jakie przeczucia?

Mam mieszane uczucia związane z zamieszaniem przy zmianie selekcjonera. Tak czy inaczej jesteśmy faworytem tego spotkania. Przez covid wypadł Mateusz Klich, ale czy to było kluczowe ogniwo tej drużyny? Wciąż zostaje nam wielu zawodników, którzy grają w bardzo dobrych klubach w bardzo dobrych ligach, więc nie możemy oczekiwać niczego innego jak wywiezienia trzech punktów. Z drugiej strony, każdy mecz jest inny, a Węgrzy zrobią wszystko, żeby nam to uniemożliwić.

Trwa dyskusja, czy warto już w pierwszym meczu próbować ustawienia z trójką stoperów, czy jednak zagrać klasycznie, a nowe rozwiązania testować z Andorą. Jakie jest pana zdanie?

Myślę, że logiczne byłoby zagranie czwórką z Węgrami i trójką z Andorą, także patrząc na to, w jakich systemach nasi reprezentanci funkcjonują w klubach. Southampton Bednarka gra w tym sezonie w ustawieniu z czwórką obrońców, podobnie Benevento Glika. W Polsce poza Rakowem nadal przeważnie mamy klasyczne rozwiązania w tyłach. Czwórka w defensywie na Węgry to mniejsze ryzyko, ale to tylko moje rozważania, Paulo Sousa może widzieć sprawę inaczej. W razie czego będę miał nadzieję, że to ja się myliłem, a nie on.

rozmawiał Przemysław Michalak

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...