Reklama

Mariusz Szczygieł o Bogu, seksie i męskiej szatni (wywiad)

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

05 marca 2021, 10:39 • 19 min czytania 35 komentarzy

Czy odszedłby spełniony? Jak wypełnić lukę po Bogu? W kogo wierzy? Czy nauczył się już kochać samego siebie? Dlaczego nie lubi uczyć? Co spowodowało, że nie ma dzieci? Jak w latach 70. radził sobie z niechęcią do sportu? Co pozwoliła mu odkryć męska szatnia? Ile wina może wypić? Kto – poza gołymi kobietami – widnieje na obrazkach, które zbiera? Jak chciałby odejść? Na te i inne pytania odpowiedział nam jeden z najlepszych polskich reportażystów, Mariusz Szczygieł. 

Mariusz Szczygieł o Bogu, seksie i męskiej szatni (wywiad)

Jesteśmy umówieni na 19. Chwilę przed tą godziną, otrzymuję SMS: Zrobię sobie tylko kawę. Mija kilka minut, parę problemów technicznych i w końcu Skype pozwala nam się połączyć. 

Która to już kawa? Na Instagramie widziałem, że co najmniej jedna wcześniej była.

No, w ciągu dnia piję około czterech, czasami pięciu. Ale teraz jednak zrobiłem sobie herbatę, później jeszcze mnie dwie kawy czekają. Jedna wieczorem, a druga przed snem.

Nie przeszkadza w zasypianiu?

Nie. Mnie generalnie nic w tym nie przeszkadza, bo i tak nie mogę spać.

Czyli w ciągu dnia bez kilku kaw się nie obejdzie?

Ja ją muszę pić. To znaczy – nie wiem, czy ona mi cokolwiek daje organicznie, ale psychicznie już tak.

Reklama
Skoro bez kawy nie udaje się wytrzymać, to jak pan radzi sobie bez wiary?

Bez wiary w co?

No właśnie. W Boga, stwórcę.

Boga wskrzeszam z sił własnych. Liczę tylko na siebie, w siebie wierzę. We wszystkie swoje dobre i złe strony, ograniczenia, możliwości. Nie umiem zawierzyć komuś, kogo nie znam. Co nie znaczy, że nie mam umysłu otwartego…

Na kanapę ustawioną przed akwarium wskakuje Afonia – kot Mariusza Szczygła.

Afoncia, przestań! Wie pan, ona za każdym razem, jak mam tutaj połączenie, to jest tego świadoma. Wskakuje i pozwala sobie na za dużo. Drapie tę kanapę przed akwarium, które jest jej telewizorem. Domaga się uwagi.

Potrzebuje atencji po prostu.

Tak, i ja też jej potrzebuję. A że ten, w którego wierzy tak wielu, jakoś mi tej atencji nie daje, więc ja nie będę na nią czekał, bo mogę się nigdy nie doczekać. Nie będę o nią błagał, ani prosił. Nie będę klękał – to jest ostatnia rzecz, którą mógłbym zrobić. Wolę te atencję dać sam sobie. Na tę z góry nie czekam.

Nie brakowało panu w trudnych sytuacjach  tego poczucia, które – jak mniemam – mają ludzie silnie wierzący? Zdają się posiadać przeświadczenie, że ktoś dla nich jest zawsze, nawet jeśli tej postaci nie widać.

Nie. Co prawda, mam w sobie dziurę po Bogu, tylko nie bardzo wierzę w to, że można się ot tak zwrócić do Boga w sytuacji trudnej i to cokolwiek załatwi. W kryzysowym momencie trzeba się zwrócić do samego siebie. Kiedyś moja przyjaciółka – Zofia Czerwińska – powiedziała: Człowiek może liczyć tylko na siebie, ale co zrobić kiedy i tego zabraknie? Wtedy możemy zwrócić się do swoich bliskich. Trzeba tworzyć takie relacje. Więc nie – ja liczę na człowieka.

Reklama

Rzeczywiście jednak, brakuje mi takiej silnej relacji. Tylko to nie dotyczy Boga, ale mocnego związku z drugim człowiekiem. Myślę, że tego brakuje wielu osobom. Nie określiłbym związkiem absolutnym, bo to takich nie ma. Słowem dziurę po Bogu wypełniłbym człowiekiem. Kiedyś wierzyłem, tyle że ta wiara była płytka – chodziłem do kościoła, modliłem się, dziękowałem za zdany egzamin, ale… to nic nie dało. Studiowałem szesnaście lat, jestem rekordzistą Uniwersytetu Warszawskiego.

I zakończył pan tę serię za pomocą własnych książek. To prawda, że to bronił się pan publikacjami, które napisał?

Nie do końca tak było. Pamiętam natomiast taką sytuację – miałem podczas studiów dziennikarskich zajęcia praktyczne, ale nie pojawiłem się na żadnych warsztatach. Spytałem prowadzącego, gdzie mogę przyjść po zaliczenie. Odpowiedział, że do Hotelu Europejskiego do kawiarni, bo tam akurat będzie urzędował przez pół dnia. Przyszedłem, wyciągnąłem z torby pierwsze wydanie Niedzieli, która zdarzyła się w środę i bezczelnie – ale to naprawdę bezczelnie, nigdy się tak w życiu wobec nikogo nie zachowałem – powiedziałem: Przyniosłem panu swoją książkę, żeby się pan zorientował, że może mi pan zaliczyć. I nie przepraszałem, że nie chodziłem na jego zajęcia. Nie kajałem się, że on mnie pierwszy raz w życiu widzi. Stwierdził, że bardzo dobrze zna moje prace i wystawił mi piątkę.

Milutko.

Natomiast później, po tych szesnastu latach, a studiowałem na UW od 1985 do 2001 roku, gdy już obroniłem pracę magisterską, promotor zaproponował mi pracę na uczelni. Stwierdził, że tak dobrze znam wydział, że mógłbym zacząć uczyć od następnego dnia. No i zacząłem.

Jak się pracowało ze studentami? To dość specyficzna, bardzo zróżnicowana, grupa.

Teraz mi się pracuje lepiej. W Polskiej Szkole Reportażu nasi studenci płacą i dlatego od nas wymagają. A wtedy to ja musiałem wymagać, co średnio mi wychodziło. Zakładając, że studenci nie czytają nic, robiłem rzecz okropną.

To znaczy?

Przynosiłem na zajęcia teksty i to ja je im czytałem. Co więcej, nauczyłem się wtedy robić to z podziałem na role. Jak była jakaś postać kobieca, to ja też podwyższałem głos. Dwoiłem się i troiłem, im się faktycznie chyba podobało, bo zawsze chętnych było ponad limit. Ale ja sam niespecjalnie lubię uczyć.

Dlaczego? Sam pan wielokrotnie przyznawał, że pani Hanna Krall miała duży wpływ na pana rozwój. Nie było chęci spróbowania zrobić tego z kimś innym?

Próbowałem! Wiele osób twierdzi, że się czegoś nauczyły ode mnie, że im pomogłem przy ich książkach. Tylko ja to robię dlatego, że jestem z charakteru zgodny i lubię pomagać, tyle że – nie cierpię redagować czyichś tekstów. Robię to dlatego, że ludzie twierdzą, że mi to wychodzi. Himilsbach był z zawodu alkoholikiem, ale grał w filmach, żeby się utrzymać i mówili mu, że dobrze gra. Ale – z tego co wiem – to nie była jego pasja. Ja też jestem z zawodu kimś innym – wolę pisać, niż poprawiać pisanie innych.

Natomiast przeszkadza mi w tym jedna rzecz. Otóż nie lubię dostawać tekstów, które są napisane bez talentu. Nie lubię dostawać do czytania tekstów przeciętnych. Nudzą mnie, nie podniecają, nie pobudzają. Lubię, jak coś jest dobrze lub wybitnie napisane. Ale po co wtedy pomagać, nie?

Poniekąd.

Każdy tekst można poprawić a zwłaszcza skrócić! Często więc tej pomocy odmawiam, bo po prostu wiem, jakie te teksty będą. W Polsce się w ogóle bardzo przeciętnie pisze, a teksty dziennikarskie to już w ogóle są przeciętne. W reportażu też pisze się przeciętnie i szkoda mi na to czasu. Oczywiście koło się zamyka, bo zaraz pojawią się głosy: Jest przeciętnie, bo tacy jak ty nie chcą pomagać. Zatem trochę pomagam – teraz się skupiłem na wydawnictwie Dowody Na Istnienie. Przyjmujemy takie propozycje, co do których mamy pewność, że będą się nam podobały. Wiemy, że jest coś w nich, że nie są tuzinkowe, autor rokuje bardzo dobrze albo przynajmniej temat jest fantastyczny. Tak więc tę pracę nauczycielską lubię niespecjalnie. Natomiast wie pan, panie Janku, co najbardziej lubię?

Nie mam pojęcia.

Kiedy przychodzi do mnie ktoś młodszy, czy starszy i opowiada – nie daje do czytania! – o pomyśle na swoją książkę lub o swojej wizji tematu. I mówi: Szczygieł, wymyśl mi koncepcję albo: Szczygiełku, jak ty byś to ułożył, żeby to się dobrze czytało?

Nie znosi pan bezproduktywności w myśleniu.

Tak. Benedyktyńska praca nad czyimś zdaniem mnie nudzi. Być może to wynika z tego, że mam łatwość pisania, nie muszę zastanawiać się nad doborem słów. To dla mnie jak woda dla ryby, natomiast muszę wymyślić sobie pomysł, konstrukcję, greps, formę i w tym też lubię pomagać innym. Pomysłów mam mnóstwo. Wystarczy, że ktoś mi powie, jaki ma temat, bohaterów, zakres, czym chciałby zaskoczyć, jakie są strony konfliktu, ile ma materiału. Zadaję pytania na najprostszym poziomie. Załóżmy, że ktoś ma trzy kobiety i męża jednej. Pierwsza walczy z trzecią i jej partnerem, a druga pomaga tej dwójce. W takiej sytuacji mamy pewną nierównowagę – tak naprawdę w książce są trzy postaci przeciwko jednej. Wówczas radzę, żeby dozbierać więcej materiału albo stworzyć wrażenie u czytelnika, że jest jakaś sprawiedliwość.

W jaki sposób?

Formą! Tę pierwszą panią rozsmarowujemy po całej książce, wkładamy między tamtych bohaterów, żeby czytelnik miał wrażenie, że materiału jest więcej, tworzy się przekładaniec. Najlepiej jednak dobrać jeszcze jakąś postać, którą z nią trzyma, żeby zachować równowagę. To oczywiście wymysł sprzed chwili, często ten proces jest znacznie bardziej skomplikowany.

Mariusz Szczygieł w obiektywie Pawła Volensa
A jak wygląda pana dzień pracy? Siadam do biurka i czekam na wenę, czy codziennie szukam jakiegoś materiału?

Trudno powiedzieć, co jest moim dniem pracy. Czy Instagram, gdzie prowadzę swoją codzienną gazetę, należy do dnia pracy Mariusza Szczygła? Należy. Odpisywanie różnym osobom w mediach społecznościowych? Również. Swoją drogą – dzisiaj poszedłem do Wrzenia Świata i okazało się, że czeka na mnie paczka. Jakaś czytelniczka dowiedziała się z Facebooka, że bardzo lubię ogórki kiszone. Postanowiła więc przywieźć słoik od swojej rodziny z Łomianek. Bardzo pyszne. Dalej…

Wychodzi pan z pracy?

Nie, właśnie ciągle w niej jestem. Czytam książki o sztuce, bo chcę o niej więcej pisać w przyszłości. Nie ma książek reporterskich o sztuce, nie ma specjalisty od sztuki wśród reporterów, poza Włodzimierzem Kalickim, ale on sporo pisał o kradzieży dzieł sztuki, a mnie interesuje jej istota. Zrobiłem kilka prób – w Zrób sobie raj jest reportaż o Davidzie Czernym, w Nie ma o Tomku Górnickim. Zatem, gdy czytam książki o sztuce i wiem, że znajdę tam inspirację do pewnego obszaru, to czytam trochę dla siebie, a trochę tak, jakbym był w pracy.

Tak samo gdy wsiąkam w coś internecie. Przez trzy godziny przeskakuję między linkami, jeszcze nie wiem, czy coś mi się z tego przyda, ale po tych trzech godzinach znajduję akapit, który mi się idealnie nada do tej książki, którą będę pisał za dwa lata. Zbieram to wszystko do zeszytu, do którego wklejam różne wycinki. Ale nie tylko – przepisuję, notuję różne uwagi pod kątem rozwoju osobowości. A nawet drukuję z internetu i wklejam do tego zeszytu. To jest taki strych reportera, lecz wiem, że to mi się może przydać. Ostatnio takie zdanie znalazłem: Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało twoim życiem, a ty będziesz nazywał to przeznaczeniem. To Karl Gustav Jung. Tak więc zbieram to sobie i to wszystko należy do dnia pracy Mariusza Szczygła.

Inaczej jest, gdy siadam do pisania książki. Najczęściej moje życie polega na tym, że jej nie piszę, ale jak już to robię, to jest okres kilku miesięcy, kiedy nad tym siedzę od rana do wieczora… Nie, odwrotnie!

To znaczy?

Od wieczora do rana! Zakładam sobie, że zacznę o jakiejś 16, ale zawsze coś się wydarzy i praca zaczyna się o 21. Wówczas faktycznie siadam i piszę do 3, może 4 nad ranem. Taki stan może trwać przez osiem miesięcy, jak było w wypadku Nie ma. Wtedy nie ma mnie dla znajomych – odmawiam wyjść, bo to kompletnie rozbija mi dzień. Mówią do mnie: Tylko do kina, tylko do kina, przyjdź tylko na godzinkę. Nie da się. Jeśli wiem, że mam coś zacząć o 21, to ja nie mogę wyjść z nimi o 18, dlatego, że jak ja wstanę o tej 12, to przez dziewięć godzin cały czas myślę o tym, co będę pisał. Układam sobie to w głowie, intelektualnie zmagam się z materiałem. Zaglądam do cudzych książek, szukam nowych źródeł. Wyjście ten plan by rujnowało – musiałbym się ubrać, wyglądać jako-tako. A jestem typem, który wierzy, że swoim strojem wysyła jakiś komunikat. W tym jestem podobny do mamy.

Dlatego wtedy najlepiej, żeby nikogo nie było w domu, nikt mi po prostu nie zawracał dupy. Odmawiam wywiadów, nie wychodzę na spotkania. Generalnie jednak wciąż zbieram materiał, nie wiedząc, co z tego będzie. Zaczynam jakieś tematy i długo ich nie kończę. Tak było z książką Nie ma, która złożyła się dopiero po kilku latach. Na przykład niedługo jadę z aktorką Małgosią Potocką – byłą partnerką Grzegorza Ciechowskiego – do Łodzi, do jej byłego męża, Józefa Robakowskiego. To awangardowy artysta – jedna z jego prac dała mi inspirację do przyszłego reportażu, ale… dalej nie wiem, co z tego wyjdzie. Może reportaż do Dużego Formatu, może projekt reporterski połączony z jego wystawą, a może moja książka?

Czyli pracuje pan metodą na Frankensteina.

?

Zbiera się elementy, początkowo niezwiązane i dopiero później tworzy całość.

Tak, tak! Jadę z Małgosią, w samochodzie będę rozmawiał o niej i o Robakowskim, a potem poznam jego. To postać nieznana w szerokich kręgach, ale bardzo znana w wąskich. Wśród krytyków sztuki w Europie jest uważany za jedno z ważniejszych nazwisk polskiej neoawangardy drugiej połowy XX wieku. Miał na przykład ciekawą metodę nagrywania ludzi chodzących po parkingu ze swojego mieszkania na dwunastym piętrze i opowiadania o nich. Pewien rodzaj wideo-artu, wideo-reportażu.

Daje pan sobie w ogóle szansę na oddech?

Jest taki typ dnia. To znaczy – nie wygląda to tak, że ja nie robię nic, bo a to słucham muzyki ze swoich płyt, a to tworzę listę przebojów na Spotify.

Czeską.

Ostatnio powstały Klasicke ceske hity. To największe światowe przeboje, ale śpiewane po czesku. Niektóre straszne! W każdym razie – pozwalam sobie na oddech, odpoczywają mi zwoje. Słucham radia, ładuję akumulatory, a czasami jest tak, że przez cały dzień obcuję z tym akwarium za mną. Dzięki bogu nie mam dzieci, więc mogę sobie układać ten czas tak, jak chcę.

To w 100% wewnętrzne przekonanie? To, że nie ma pan dzieci?

Po czterdziestce miałem chwilę słabości. Wewnętrzny głos zadawał mi pytania. Dla kogo masz tyle książek? Komu to potem dasz? Co po tobie pozostanie? Dla kogo będzie ta kolekcja obrazków 3D z gołymi paniami, khmerskim królem przy różnych biurkach, Jezusem Chrystusem z Maryją? Szybko mi to jednak przeszło. Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie się nikim innym zajmować. To znaczy – jestem typem opiekuńczym, wiele osób twierdzi, iż byłbym dobrym ojcem, ale problem pojawia się, gdy trzeba zdefiniować męskość. Kiedy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam, że bycie męskim – ale i kobiecym! – to bycie dojrzałym.

Jaki jest dojrzały człowiek?

Posiada umiejętność zapewnienia swoim bliskim poczucia bezpieczeństwa – psychicznego i finansowego. To umiem. Jest jeszcze drugi aspekt. Męskość, czyli dojrzałość, przejawia się w braniu odpowiedzialności za to, co się zrobiło. Gdy prowadziłem talk-show Na każdy temat, szybko okazało się, że ta praca ma jeden podstawowy minus – jest zbiorowa. Nad prowadzonym przeze mnie programem pracuje kilkanaście osób. Jedni dbają o mnie, inni o bohaterów, ktoś o udźwiękowienie. Koniec końców ja byłem efektem talentu, swojego i ich, czyli ostatnim elementem łańcucha pokarmowego. A wie pan, co jest jego ostatnim elementem. Zaczęło mi to przeszkadzać, nie mogłem wziąć odpowiedzialności za całość. Nawet jak jedna pani zaskarżyła mnie do sądu, to okazało się, że nie mogę odpowiadać tam jako ja!

Pewnie spadło to na barki producenta.

Tak! Producent i emitent, czyli telewizja. A ja byłem zdegradowany do roli świadka! Wolę sytuację, gdy pracuję nad książką. Tam jestem odpowiedzialny za całość. Między innymi za to, by przekonać mojego bohatera, jeśli coś mu się nie podoba, że jest to napisane tak, jak ma być. Czasami przecież widzimy się inaczej, niż nas widzą inni. Na przykład teraz – rozmawiamy przez Skype, pan ma wyłączone światło w pokoju i wyobrażam sobie, że ma pan długie włosy, co najmniej do ramion. Mam rację?

Nie.

No właśnie! Reporter to musi sprawdzić, przyjechać, zobaczyć, albo przynajmniej o to spytać. Generalnie chodzi o to, że reporterki i reporterzy wywożą ze spotkania jakieś wrażenie, a później bohater się z nim nie zgadza. Co więcej! Czasami nie zgadza się z tym, co sam powiedział! Można to wytłumaczyć tym, że ludzie generalnie są przyzwyczajeni do innej estetyki pisania. Ja ją nazywam estetyką magazynu Chwili dla Ciebie albo Olivii. Ludzie boją się, że zostaną odsłonięci, że są zbyt naturalni, zwyczajni. Przekonuję do tego, by aby to zostawić, nie udawać kogoś, kim nie jesteśmy. To właśnie sedno tej odpowiedzialności – to ja to robię. W reportażu jestem ja i moja praca.

Co najgłupszego zrobił Mariusz Szczygieł w swojej pracy reporterskiej? A może takich rzeczy w ogóle nie było.

Nie no, czasami piję alkohol ze swoimi bohaterami, bo wtedy oni się otwierają bardziej. Dlatego też potem autoryzuję! Pamiętam spotkanie z jednym z rozmówców, o którym traktuje rozdział MszyceNie ma. Opowiadał o swoim zmarłym ojcu, którego prochy za karę rozsypał w lesie. To był materiał z gatunku tych nieplanowanych. Zaczęliśmy rozmawiać o tym przy kolacji. Ja już trochę wypiłem, potem wypiłem jeszcze więcej. Spożyliśmy około półtorej butelki czerwonego wina na jednego, a ja mam dość słabą głowę. To dla mnie jakieś cztery razy za dużo. Niemniej, wróciłem do domu około drugiej, może przed trzecią, usiadłem do komputera i napisałem całość tego, co mi opowiedział. Następnego dnia to poprawiałem, ale tylko tak, żeby popracować nad zdaniami i wysłałem mu około piątej po południu. A on na to: Nosz kurwa, to jest niemożliwe. Jak ty to tak dokładnie zapamiętałeś? Zmyśliłeś tylko jedną rzecz! 

Jaką?

Nie przyczepił się do niczego, poza jednym. Jest tam taki fragment: Złego człowieka rozsypał w różnych miejscach: nad rzeką we wsi, gdzie zły człowiek się urodził, trochę na drodze, a trochę jednak w lesie. Popatrz, powiedział półgłosem, całun ci dałem, do tego czternaście złotych na bilet PKS, połączyłem cię z przyrodą. I to ci musi wystarczyć. Ja zmyśliłem te czternaście złotych.

Haha!

On powiedział mi, że jechał PKS-em, a ja te czternaście złotych uznałem za dobry ozdobnik. Kwota brzmi lepiej, niż sam bilet. Wobec majestatu śmierci te czternaście złotych jakoś nas uderza. Pokazuje, że wysupłał na niego jeszcze tyle, ale to jest wszystko, co może dla niego zrobić. Takie zmyślenie w żaden sposób nie zaprzecza prawdziwości reportażu. Trudno, żebym robił przypis: bohater nie pamiętał dokładnie, ile wydał na podróż z urną ojca do wsi. Bazując na danych, lat temu 17 mogły kosztować między dziewięć a jedenaście złotych. To nie ma sensu.

Pozostańmy w temacie Nie ma, które jest też książką o miłości. Kafka napisał kiedyś takie zdanie: W walce między sobą a światem, sekunduję światu. Pan stwierdził, że przez lata mógł się pod tym podpisać. Udało się to zmienić?

Zawsze mi się wydawało, że świat wie lepiej. Że to świat jest lepszy. Bardzo długo na przykład uważałem, że jestem reporterem – takim jednym z wielu. Nie mogłem uwierzyć w to, gdy ktoś mówił, że specyficznie piszę, albo ma mnie za najlepszego. Zwątpienie w poziom tego, co robię do tej pory we mnie siedzi. Wydaje mi się, że nie umiałbym pisać o wojnie, o sporcie zresztą też. Jeszcze gdy dostałem Nike [W 2019 roku za książkę Nie ma – przyp.red.], łapałem się na tym, że słuchając o tej książce i nagrodzie w radiu, miałem wrażenie, że mówią o kimś innym. Cały czas mnie to zadziwiało, pytałem siebie, za co ja to właściwie dostałem? Otwierałem książkę, czytałem dwa, trzy zdania na chybił-trafił i próbowałem udowodnić sobie, że faktycznie ten autor zasługuje na cokolwiek.

Poprawiło mi się to sekundowanie sobie dzięki… Instagramowi. Może to zabrzmieć dziwnie u faceta po 50, ale taka jest prawda – zyskałem pewność siebie. Zdradzam tam dość często swoje poglądy na świat, albo nazywam coś po swojemu. To często nie są frazy reporterskie, ale bardziej felietony, opinie. Okazało się, że ta moja opinia, co do której istnienia i stabilności nigdy nie miałem pewności, jest bardzo dobrze przez ludzi przyjmowana. Tworzy się debata niemal pod każdym postem, praktycznie nie ma tam hejtu, a co więcej, moja społeczność żyje towarzysko ze sobą. Zaprzyjaźniają się, powstają całe koterie! Kiedyś podeszły do mnie dwie dziewczyny i powiedziały: To jest moja najlepsza przyjaciółka, poznałyśmy się na Instagramie u Szczygła.

To piękne jest!

Coś cudownego! Zdarzyło mi się nawet na spotkaniach autorskich słyszeć, że ktoś nie czytał ani jednej mojej książki, bo czyta mój Instagram. To jest super po prostu. Mam dzięki temu poczucie, że umiałbym sobie poradzić w różnych mediach, w różnych czasach. Jakby ktoś zarządził, że reportaże mają być tylko na Twitterze i mają mieć trzy zdania, to może dałbym radę.

Gdyby koniec świata miał nadejść za dzień, dwa, dwanaście, to odszedłby pan jako człowiek spełniony?

Tak. Może to głupio zabrzmi, ale mógłbym. Wiem oczywiście, że mogę zrobić jeszcze dużo fajnych rzeczy. Napisać książki ciekawe, inspirujące dla innych. Ale mam tyle pozytywnego feedbacku, że mógłbym umierać. Piszą do mnie ludzie, którzy po lekturze Zrób sobie raj przeprowadzili się do Czech z całą rodziną. I to nie są odosobnione przypadki! Mimo że moje książki mogłyby być lepiej napisane, myślę że jakąś robótkę dla tego swojego miasta zrobiłem. Bo moje tytuły sprzedają się tak od od 50 do 150 tysięcy egzemplarzy, więc możemy to uznać za takie średniej wielkości miasto, któremu faktycznie jestem przydatny. Gdybym więc odchodził, to tak, byłbym spełnio… a nie, nie, nie! Zaraz! Jak każdy prawdziwy mężczyzna, powiedziałbym, że spełniony byłbym, gdyby ten koniec świata zastał mnie w łóżku podczas seksu!

Skoro już mówimy o archetypie. Nie było panu trudno w latach 70.? Nie należał pan do dzieci, które ganiały za piłką.

Było mi ciężko, bo nie miałem poważania u kolegów. Szybko je jednak zdobyłem tym, że pisałem im wypracowania i opowiadałem dowcipy. Wszystkie te erotyczne kawały, które się słyszy, gdy ma się 14-15 lat, to ja przynosiłem. Podsłuchiwałem je u wujka i taty, a część nawet sam wymyślałem. Jednak przyznam się panu do czegoś, co jest dla mnie ważne jako dla faceta. To był duży błąd – ze strony moich rodziców, mnie, losu – że bardzo późno trafiłem do męskiej szatni.

Dlaczego?

To jest silniejsze ode mnie. Jestem feministą, mam lewicowe zapatrywania, szanuję współczesne problemy genderowe, ale jest we mnie jakaś odrobina tradycjonalizmu. Dopiero jak osiem lat temu pierwszy raz znalazłem się w męskiej szatni, poczułem się w moim własnym przekonaniu pełnowartościowy. Nic na to nie poradzę. Mogę się wypowiadać w radiu na temat terroru męskiej szatni. Że tam nawet wrażliwi mężczyźni zmieniają swoje poglądy i dostosowują je do ciśnienia wzorców. Gdy ktoś powie coś seksistowskiego, to oni też od razu: yhehehe. Tak na szczęście nie mam, ale jest w tym jakaś pierwotność, której mi brakowało. Mnie była ona bardzo potrzebna. Poczułem się tam dobrze, poczułem się akceptowany.

Został zaspokojony wewnętrzny egoizm mężczyzn, którzy potrzebują akceptacji ze strony innych facetów.

Tak, tego się nie da wyrugować. Sam namawiam moich kolegów, żeby zaczęli coś robić ze sobą, pod kątem fizycznym. Od kiedy zacząłem ćwiczyć, czuję się mniej zmęczony. Seks jest po sporcie lepszy, a w dodatku ma się mniejszą ochotę na alkohol i narkotyki. Niemniej, trochę się wykręcają, szczególnie, jak mają tam iść pierwszy raz. Boją się oceniania, zwracania na nich uwagi. Ja tego nie dostrzegam, przecież tam jest mnóstwo melepet, takich jak każdy inny. Mamy na przykład pana, który od ośmiu lat jeździ na rowerku stacjonarnym, a jego brzuch nie maleje. No i co w związku z tym? Nic! Jest przez szatnię akceptowany, sam czuje się dobrze. Pewnie ktoś w pana wieku ma mniejsze problemy z przełamaniem tej bariery wstydu.

Niekoniecznie. Nasze pokolenie też nie potrafi uporać się z wyrzuceniem myśli o braku akceptacji ze strony innych. Boimy się tego, tak samo jak starsi, młodsi.

W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dalej zachęcać. Sam przekonałem się, jakie są obyczaje. Warto pójść, warto się ruszać i zrobić coś dla siebie.

Słowem końca – jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobi Mariusz Szczygieł po pandemii?

Ale ja nie zakładam, że ona się skończy. Ewentualnie trochę odpuści, a wtedy pojadę do Pragi, bo już tęsknię. Odwiedzę przyjaciółkę we Włoszech, a może wyskoczę do Budapesztu. Przede wszystkim wyjadę dla samego siebie. Chciałbym sam poza Warszawą pewne rzeczy zresetować.

Rozmawiał JAN PIEKUTOWSKI

Fot. Paweł Volens

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

35 komentarzy

Loading...