Reklama

Siedem wspaniałych – najlepsze remontady w ostatnich dziesięciu latach Ekstraklasy

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

04 lutego 2021, 16:02 • 19 min czytania 24 komentarzy

Ekstraklasa jak koń – jaka jest, każdy widzi. Niemniej, nie ma sensu narzekać na brak emocji. A to ktoś kopnie w aut, a to ktoś pośle bombę z czterdziestu metrów, a to jakiś młodziak zrobi elastico, a to komuś uda się remontada najwyższej próby. Przykład widzieliśmy w ostatniej kolejce – mecz Wisły Kraków z Piastem, abstrahując od wyniku, był wizytówka Ekstraklasy, której nie balibyśmy się zostawić na biurku kibiców innych lig. 

Siedem wspaniałych – najlepsze remontady w ostatnich dziesięciu latach Ekstraklasy

Nie jest to odosobniony przypadek – dość powiedzieć, że takich boiskowych, efektownych powrotów widzieliśmy w naszej ukochanej lidze tak dużo, że trzeba było nasze poszukiwania ograniczyć do ostatnich dziesięciu lat, a i tak lista była dość pokaźna.

Co – w zasadzie ostatniej chwili – nie załapało się do głównego zestawienia?

  • Lechia Gdańsk 3:3 Zagłębie Lubin – 2018 – po hat-tricku Artura Sobiecha, wydawało się, że jest już po meczu. Nie minęło 30 minut, a gospodarze prowadzili już 3:0. Był to zresztą prawdopodobnie „najbrzydszy” hat-trick w ostatnich latach, bo napastnik Lechii za każdym razem pakował piłkę do pustej siatki. Bramek mógł mieć zresztą więcej, ale w dobrej sytuacji huknął głową w słupek. Później do pracy wzięli się goście – najpierw trafił Bohar, później po interwencji VAR-u Starzyński, a w 91. minucie wyrównał Mares, trafiając z jakichś trzech metrów obok bezradnego Kuciaka.
  • Arka Gdynia 3:2 Raków Częstochowa – 2020 – przez pierwsze 45 minut gospodarze nie istnieli. Podopieczni Papszuna cisnęli, cisnęli, cisnęli i prowadzili 2:0. A to wykorzystali błąd Steinborsa, a to ze stałego fragmentu znowu trafił Petrasek. Okazji było zresztą więcej – próbował choćby Tudor. Ostatecznie jednak liczy się to, co zrobiła Arka. Pierwszy strzał oddała dopiero w 50. minucie, a i tak zdołała z Rakowem wygrać. Dośrodkowanie Marciniaka wykorzystał niewysoki Młyński, a kilkanaście minut później asystował przy genialnym trafieniu Vejinovicia. Zrobiło się 2:2, co wkurzyło gości – zawiązali kilka ładnych akcji, ale znowu zaszwankowała skuteczność. O milimetry chybił Malinowski, o metry – w znacznie lepszej sytuacji – Schwarz. Ostatnie słowo należało do zespołu Aleksandara Rogicia – podanie z głębi pola, Nemanja Mihajlović wpada w pole karne, zupełnie nie przeszkadza mu Kościelny i Serb kapitalnym uderzeniem pakuje piłkę do siatki. Koniec końców był to mecz pełen złudzeń – wydawało się, że skrzydłowy pociągnie grę Arki, a sam klub nie spadnie z Ekstraklasy. Rzeczywistość nas zweryfikowała – gdynianie zajęli czternaste miejsce, a Mihajlović nie strzelił ani jednego gola więcej.

 

Reklama
  • Górnik Zabrze 3:3 Jagiellonia – 2014 – urzekająca była szczerość Michała Pazdana w pomeczowym wywiadzie. Obrońca zdecydowanie stwierdził, że Górnik mógł spokojnie prowadzić do przerwy czteroma, może pięcioma bramkami, co zamknęłoby białostoczanom drogę do powrotu. Tymczasem na przerwę piłkarze schodzili przy wyniku 3:1, bo błąd Bartka Iwana i Grzegorza Kasprzika przytomnie wykorzystał Adam Dźwigała. Górnikowi podcięło to skrzydła – na początku drugiej połowy znowu nie zrozumieli się obrońcy i zrobiło się 2:3. Zabrzanie oprzytomnieli, wrzucili drugi bieg, lecz Jagiellonia miała w tym meczu zbyt dużo szczęścia. No i Krzysztofa Barana w bramce. Golkiper uchronił swój zespół przed samobójem Martina Barana, dał radę sparować też uderzenie Nakoulmy. A kilkanaście minut później Boris Pandża zachował się jak uczniak, przewrócił Bekima Balaja w polu karnym i z jedenastu metrów nie pomylił się Dawid Plizga. Skończyło się 3:3, gospodarze dokonali remontady, ale trzeba uczciwie przyznać, że mieli masę farta. Jednak i jemu trzeba czasem pomóc.

A teraz część główna. Kolejność zdecydowanie nie jest przypadkowa.

Jagiellonia Białystok 4:4 Korona Kielce – 2014

To był mecz 36. kolejki w sezonie 2013/14. Jagiellonia miała już pewne utrzymanie, a więc trener Michał Probierz niespodziewanie dał szansę wówczas 17-letniemu Bartłomiejowi Drągowskiemu, dla którego był to debiut w Ekstraklasie.

– Tuż przed meczem, gdy zobaczyliśmy, że w bramce będzie stał debiutant, trener Pacheta kazał nam uderzać z każdej pozycji. Mieliśmy podejmować pełne ryzyko – wspomina w rozmowie z nami Przemysław Trytko, ówczesny napastnik Korony Kielce.

Zamiast bombardowania Drągowskiego, w pierwszej połowie kibice z Białegostoku byli świadkami festiwalu strzeleckiego swojej drużyny. Już w 7. minucie z rzutu karnego na 1:0 strzelił Dani Quintana. Goście nie zdążyli się jeszcze zorientować, co się stało, a dwie minuty później kolejnego gola zapakował im Maciej Gajos. Na domiar złego tuż przed zejściem do szatni autor pierwszego trafienia podwyższył prowadzenie – 3:0 do przerwy.

– W przerwie nasz szkoleniowiec był dość spokojny. Nie było wielkiej pompki. Wiedział, że krzyki w tej sytuacji nic nie dadzą. Tłumaczył, że mamy dużo czasu, by odrobić wynik i że musimy cierpliwie konstruować akcje. I już w 47. minucie strzeliliśmy bramkę kontaktową. Wydawało się, że jakoś to pójdzie, a z kolei zaraz dostaliśmy kolejnego strzała – relacjonuje Trytko.

Reklama

Na dobrą sprawę, w 58. minucie było już pozamiatane. Jaga prowadziła 4:1, ale członkowie dawnej „Bandy Świrów” nie mieli zamiaru rzucić ręcznika i uciekać do szatni. W ciągu trzynastu minut zdołali dopaść rywala.

–  Z dużą pomocą Drągowskiego udało mi się strzelić bramkę na 4:2 oraz gola wyrównującego. W międzyczasie Maciej Korzym pozwolił nam maksymalnie zbliżyć się do nich. W sumie to przy stanie 4:3 wiedziałem, że ich jeszcze ukłujemy. Oni byli zdezorientowani, a my niesamowicie nakręceni. Pamiętam, że zapytałem trenera, czy możemy przejść na trójkę z tyłu, a reszta graczy z pola miała iść już – bez względu na konsekwencje – do przodu. Z kolei szkoleniowiec powiedział, że przechodzimy na dwóch stoperów i wahadłowych. Dla mnie to był szczególny mecz. Miałem Jadze coś do udowodnienia i udało mi się zagrać bardzo dobre spotkanie – na koniec dodaje Przemysław Trytko.

To prawda – zdecydowanie nie był to debiut marzeń obecnego gracza Fiorentiny. Spalił się psychicznie. Po tak fatalnym meczu w jego wykonaniu, wówczas nikt nie spodziewał się, że młody golkiper już za kilka miesięcy będzie prezentował znakomitą dyspozycję i zostanie wybrany najlepszym bramkarzem edycji rozgrywek 2014/15.

Niby dla nas był to mecz o pietruszkę, ale czułem się strasznie źle po tym spotkaniu. Było nam wstyd. Nie mieliśmy dużych pretensji do Drążka. Wiedzieliśmy doskonale, że ma ogromny potencjał, a to był debiut. Ale młody musiał potem nasłuchać się od kibiców: co z ciebie za bramkarz, dupa nie bramkarz. I co? Pokazał wszystkim niedowiarkom na co go stać. Natomiast ja nie przypominam sobie, abym w późniejszym czasie grał w meczu, w którym moja drużyna w kwadrans straciła trzybramkową zaliczkę – wspomina Adam Waszkiewicz, wówczas obrońca Jagielloni Białystok.

Śląsk Wrocław 3:3 Jagiellonia – 2012

Eh, co to były za czasy! Trenerem Śląska Wrocław był sympatyczny Stanislav Levy, który objął zespół dwa miesiące wcześniej, po tym, jak zwolniono Oresta Lenczyka. Wojskowi byli wówczas aktualnym mistrzem Polski, a w ich brawach występowali między innymi: Sebastian Mila, Przemysław Kaźmierczak czy Waldemar Sobota. Kultowa paczka.

Natomiast na boisku nie było już tak sympatycznie. Tydzień wcześniej Śląsk przegrał 0:1 z Wisłą Kraków, choć powinien w cuglach wygrać to spotkanie. Mecz z Jagą miał być powrotem na właściwe tory, ale finalnie okazał się jeszcze większą wpadką, mimo że zakończył się remisem.

Dlaczego? Otóż wrocławianie w ciągu ośmiu minut pozwolili odebrać sobie trzy punkty. Ale wszystko po kolei.

Spotkanie zaczęło się idealnie dla gospodarzy. W 9. minucie Waldemar Sobota wykorzystał jedenastkę, a kilkanaście minut później Przemysław Kaźmierzczak wpakował piłkę do bramki strzeżonej przez Jakuba Słowika. Sebastian Mila dośrodkował z rzutu rożnego, a były pomocnik FC Porto na raty pokonał golkipera gości.

Śląsk grał koncertowo, z kolei Jagiellonia po prostu człapała na boisku. Pressing i doskok do przeciwnika był dla jej piłkarzy pojęciem zupełnie obcym. Najlepszy przykład? W 58. minucie Piotr Ćwielong wjechał sobie w szesnastkę gości jak do garażu. Mógł zrobić ze trzy pompki i dwa przysiady – miał tyle czasu i miejsca – a na koniec zapakował gola uderzając w górną część bramki. 3:0 po godzinie spotkania. No nie byli w stanie podopieczni Stanislava Levego tego spierniczyć.

Okazuje się, że byli.

Najpierw Amir Spahić pomylił dyscypliny i niczym zapaśnik powalił we własnym polu karnym Ebiego Smolarka. Bośniak dostał od Szymona Marcinka asa kier i w idiotyczny sposób osłabił swój zespół, a Kupisz pewnie strzelił z wapna. Za chwilę Dawid Plizga zaliczył kontaktowe trafienie i zaczęło być gorąco. W 78. minucie było już 3:3. Fantastyczną asystą popisał się wspomniany wcześniej Plizga. Posłał mięciutkie dośrodkowanie do Ebiego Smolarka, który bez przyjęcia, uderzeniem z woleja pokonał Mariana Kelemena.

Niesamowity zwrot akcji. Przecież do 70. minuty Jaga kompletnie nie istniała, a tu proszę – w efektowny sposób odwróciła losy rywalizacji. Ależ to było meczycho! Sześć bramek, piękne akcje, udany pościg. Na dodatek Śląsk kończył mecz w dziesiątkę, a Jaga w dziewiątkę.  To była Ekstraklasa w starym, przaśnym, ale i dobrym wydaniu.

Korona Kielce 2:4 Legia Warszawa – 2016

Jedno z najdziwniejszych spotkań na tej liście, bo chociaż pod względem piłkarskim było raczej przeciętnie, to emocje towarzyszyły nam od pierwszej do ostatniej minuty. Sześć bramek, remontada i dwie czerwone kartki? Bierzemy w ciemno.

Gospodarze plan na ten mecz mieli prosty – stałe fragmenty gry. Bite konsekwentnie przez całe spotkanie z nadzieją na to, że coś wpadnie do bramki strzeżonej przez Arkadiusza Malarza. No i z ręką na sercu trzeba przyznać, że to nie było złe podejście. Kielczanie już w szóstej minucie objęli prowadzenie, po tym jak bramkarz Legii pomylił głowę Bartka Rymaniaka z futbolówką. Do siatki z jedenastu metrów trafił Miguel Palanca – największy showman tego spotkania.

Kilka minut później było już 2:0 dla Korony, która znowu postraszyła ze stałego fragmentu gry. Dośrodkowanie, fatalnie w polu karnym zachowuje się Hamalainen, piłka trafia do Rafała Grzelaka, a ten na spokojnie pakuje ją do siatki obok bezradnego Malarza i rozpaczliwie interweniującego Pazdana. Legia przez kilkanaście minut nie potrafiła zrobić nic – plan Sławomira Grzesika obnażał wszelkie słabości drużyny Jacka Magiery.

Na swoje szczęście, szkoleniowiec dysponował wtedy Guilherme. Brazylijczyk stał się motorem napędowym naprawdę przeciętnie wyglądających gości. Co prawda najpierw z asysty okradł go Zbigniew Małkowski, który świetnie wyczuł Radovicia, ale tuż przed trzydziestą minutą bramkarz Korony okazał się kompletnie bezradny. Brazylijczyk przyjął piłkę w polu karnym, nawinął dwóch defensorów gospodarzy, a później zapakował takie widły w okienko bramki, że nie było czego zbierać. Sytuacja nie była łatwa, bo strzał skrzydłowego próbowało zablokować… sześciu piłkarzy! A jednak Gui znalazł idealny kąt.

Czy to napędziło Legię? Niby tak, ale nie do końca. Warszawiacy cały czas pozostawali wrażliwi na stałe fragmenty gry – w 34. minucie z jakichś czterdziestu metrów próbował Jacek Kiełb, ale Malarz zdołał interweniować. Tyle szczęścia doświadczony bramkarz nie miał sekundy później, bo znowu zaliczył okropne piąstkowanie i przed szansą stanął Palanca. Głową Hiszpan grać jednak nie potrafił i mimo że miał do pokonania tylko Moulina ustawionego na linii, przeniósł piłkę nad poprzeczką.

Nic nie zapowiadało tego, co miało niebawem nastąpić. Nie będziemy was oszukiwać – legioniści pewnie by to spotkanie przegrali, gdyby skrajną nieodpowiedzialnością nie popisał się… Palanca. Mając już żółtą kartkę na koncie sfaulował Guilherme i wyleciał z boiska. Legia w końcu mogła ruszyć z buta. No i ruszyła.

Najpierw do siatki trafił tyleż niezawodny, co wówczas niewidoczny Nikolić. W 63. minucie do siatki – bardzo szczęśliwie – trafił Prijović. Szwajcar nieczysto uderzył piłkę, ale ta jeszcze odbiła się od głowy Rymaniaka i wylądowała centymetry za linią bramki. Ten cios posłał Koronę na łopatki, chociaż Legia rzuciła koło ratunkowe.

Na 20 minut przed końcem nie popisał się Michał Pazdan – wykonał straszny wślizg dwiema nogami. Gdyby trafił rywala, pewnie skończyłoby się kontuzją. Nie było zatem innego wyjścia, jak usunąć obrońcę z boiska. Zrobiło się 10 na 10, ale Legia była wtedy zbyt charakterna. Miała jeszcze dwie dobre okazje – obie Prijovicia – i koniec końców wygrała 2:4.

To nie był jej najlepszy mecz w tej dekadzie, co do tego nie ma wątpliwości. Jednak był to jeden z tych meczów, gdy pokazała charakter. Niby bzdura i ogół, ale wtedy w Kielcach wystarczyło, by zgarnąć trzy punkty, które walnie przyczyniły się do zdobycia kolejnego mistrzostwa Polski.

Piast Gliwice 3:3 Górnik Łęczna – 2016

Jakim cudem Radoslav Latal zupełnie nie zbzikował po końcowym gwizdku? Do tej pory się zastanawiamy. Jego podopieczni mieli wszystko pod kontrolą, nie pozwalali Górnikowi Łęczna na nic. Goście nie istnieli, byli tylko tłem. Po trzydziestu minutach mogliśmy się jedynie zastanawiać, ile bramek nawrzucają nieporadnemu Sergiuszowi Prusakowi:

Po pierwszych trzydziestu minutach mieliśmy już napisany pean pochwalny dla Radoslava Latala, już witaliśmy go chlebem i solą, już chcieliśmy publicznie dziękować za to, że znowu doda naszej lidze kolorytu. Piast – powiedzmy to sobie szczerze – zachwycał. Miażdżył. Jankowski szalał i raz za razem wygrywał pojedynki (Jankowski!). Pietrowskiemu nie przeszkadzało metr pięćdziesiąt w kapeluszu, by na luzaku walnąć główkę stojąc w centrum pola karnego. Bukata grał jak Vacek z najlepszych czasów, no i Mraz wyglądał dokładnie tak jak Mraz z poprzedniego sezonu. To była ta Piastelona, którą tak uwielbialiśmy w poprzednich rozgrywkach„.

Nie przesadzamy – ten sam Piast, który na tamtym etapie rozgrywek potwornie rozczarowywał, w lipcowe popołudnie był świetny. Cymesik. Prima sort. Jedyne co martwiło, to nieporadne interwencje Dobrivoja Rusova, który ledwo poradził sobie ze strzałem Piesia z około 35. metrów. Nikt się jednak tym specjalnie nie przejmował, Piastunki prowadziły 3:0! 3:0 z Górnikiem Łęczna! Domy można było stawiać na to, że spokojnie dowiozą zwycięstwo.

Gdybyśmy tak wówczas zrobili, to bylibyśmy bezdomni.

W końcu dał znać o sobie Rusov – Piesio oddał kolejny strzał ze znacznej odległości, ale tym razem piłka leciała i płakała. Złapałoby to większość bramkarzy na świecie. Tych z rocznika 2010. A jednak Słowaka interwencja przerosła. Zrobiło się 1:3 i Piast – zupełnie niepotrzebnie – pozwolił Górnikowi uwierzyć.

Skrzydła podciął gospodarzom arbiter tego spotkania – Tomasz Musiał. Najpierw nie podyktował ewidentnego rzutu karnego dla gliwiczan, a pod koniec meczu wyrzucił z boiska Michała Masłowskiego (tak, tak, był taki piłkarz). O ile druga sytuacja była zupełnie klarowna, o tyle w drugiej decyzja sędziego… ujmijmy to tak: mocno kontrowersyjna. Górnik miał dziesięć minut do końca i postanowił zrobić wszystko, by ten wynik uratować.

Ekipa Andrzeja Rybarskiego, która cudem nie spadła z Ekstraklasy w sezonie 2015/16, znowu dokonała małego cudu. Tym razem odpowiedzialny za niego był Javi Hernandez. I serio, w tamtym momencie pomocnika Górnika Łęczna łączyło z pewnym meksykańskim snajperem naprawdę dużo. Najpierw skompromitował Mokwę i zrobiło się 2:3, a w ostatniej akcji meczu wykorzystał fakt, że Piast miał już pełne gacie i przypieprzył z pola karnego prosto w okienko bramki.

3:3.

Ówczesny Piast Gliwice z Górnikiem Łęczna. Niech no ktoś tylko spróbuje na Ekstraklasę narzekać.

Lech Poznań 2:5 Wisła Kraków – 2018

Na Wisłę Kraków po drugiej stronie przyjdzie jeszcze w tym zestawieniu czas, ale najpierw rzeczy przyjemne. Niespełna trzy lata temu Biała Gwiazda sprawiła Lechowi Poznań tak tęgie lanie, że łapaliśmy się za głowę i to co najmniej z dwóch powodów.

Po pierwsze – jakim sposobem zespół z Wielkopolski tak skandalicznie rozpieprzył dwubramkową zaliczkę? Po drugie – dlaczego taki kozak jak Martin Kostal był przez sporą część ówczesnego sezonu zupełnie niewidoczny?

Odpowiedź w jednym wypadku jest bardzo prosta i nazywa się Rafał Janicki. Ten sam Janicki, który ostatnio skompromitował Legię Warszawa, kilkanaście miesięcy temu rzucił Wiśle Kraków koło ratunkowe. Ba! To była cała szalupa, którą obrońca sam ciągnął przez pół morza, byle tylko uratować Białą Gwiazdę. Sam w konsekwencji tego zginął, ale czyn był bohaterski.

Poza strzałem Ondraska w 30. sekundzie meczu, goście po prostu nie istnieli. Przez pół godziny miotali się po boisku z nadzieją na to, że Lech będzie marnował takie okazje, jak ta Macieja Gajosa z czwartej minuty. No niestety, poznaniacy tyle litości nie mieli. Przynajmniej nie przez kilkanaście minut – Joao Amaral bez problemu przebiegł obok obrońców Wisły i huknął z dużego palca w kierunku bramki. Zanim Marcin Wasilewski się obrócił, żeby powstrzymać Portugalczyka, Mateusz Lis już wyciągał piłkę z siatki.

Podobny ruch golkiper wykonał 10 minut później, gdy musiał się schylić po udanym strzale Gytkjaera z jedenastu metrów. Wydawało się wówczas, że jest pozamiatane i jedyne, co Lis nadwyręży, to plecy. Lech miał bowiem okazje, by prowadzenie podwyższyć – Amaral nie trafił jednak w półpustą bramkę, posyłając uderzenie w boczną siatkę.

Czy ktoś się jednak przejmował? Ano niespecjalnie. Wisła nie była bowiem zupełnie groźna, miała problem, by przedostać się przez środek złożony z Cywki i Pedro Tiby. Wówczas jednak pojawił się Janicki.

W 23. minucie Lis wykopał piłkę na połowę Lecha Poznań. Do podania doskoczył Zdenek Ondrasek i przedłużył do tyłu. De facto podawał do nikogo, bowiem osamotniony napastnik Wisły nie mógł liczyć na wsparcie kolegów. Nie zmienia to jednak faktu, że z tym zagraniem Janicki sobie nie poradził. Futbolówka nieporadnie odbiła mu się od głowy i spadła za plecy. Na jego nieszczęście był ostatnim defensorem, a gonić musiał szybkiego Martina Kostala. Nie dogonił. Wisła złapała oddech.

I leciała na nim także w drugiej połowie, napędzana atakami skrzydłowego ze Słowenii. Pięć minut po przerwie urwał się – a jakże by inaczej – Janickiemu, posłał doskonałego passa w pole karne, tam przytomnie zachował się Imaz, który piętą odegrał do Ondraska i zrobiło się 2:2.

Powiedzieć, że Ivan Djurdjević był wówczas wkurwiony, to nie powiedzieć nic. Lech przystępował do tego meczu bez straty punktu, dominował w Ekstraklasie i prowadził 2:0 z Wisłą, która przez ponad 20 minut nie była w stanie zrobić sztycha. A to przecież był dopiero początek problemów.

W 54. minucie Biała Gwiazda krótko rozgrywa rzut wolny, Kostal ucieka Jóźwiakowi (!), posyła ostrą piłkę, a na linii dośrodkowania znajduje się Gytkjaer, który pakuje piłkę obok Buricia. Kolejny dowód na podtrzymanie tezy, że napastnik we własnym polu karnym zawsze oznacza kłopoty.

Kostal show ciągnęło się jeszcze przez kilkanaście minut, w trakcie których Wisła zdołała zdobyć czwartą bramkę. Tym razem defensywa Lecha została rozmontowana trzema podaniami. Bartkowski posłał długi wyrzut zza linii bocznej, piłkę zgrał Kostal, a wszystko wykończył Ondrasek. Co w tej sytuacji robiła defensywa Lecha? Prawdopodobnie to, co przez cały mecz – spała. Dzieła zniszczenia dopełnił jeszcze Marko Kolar. Żeby nikt nas nie posądził o pastwienie się nad biednymi poznaniakami, powiemy tylko, że trafił do pustej bramki.

To starcie właściwie zakończyło erę Ivana Djurdjevicia przy Bułgarskiej. Serb poprowadził Lecha jeszcze w dziewięciu ligowych spotkaniach, lecz najczęściej dostawał w łeb. Przegrał z Legią czy Lechią, skompromitował się z Górnikiem Zabrze i Arką Gdynia.

2:5 z Wisłą Kraków ciągnęło się za zawodnikami z Poznania niczym letni koszmar – dość powiedzieć, że żadnego z defensorów, którzy przyłożyli nogę do tej niezwykłej remontady, nie ma już w klubie. Dla piłkarzy Macieja Stolarczyka było zaś początkiem bardzo przyjemnej serii – po wygranej nad Lechem, Biała Gwiazda zdołała rozbić Śląsk Wrocław, Górnik Zabrze i Lechię Gdańsk, trafiając na fotel lidera Ekstraklasy.

Wisła Płock 2:3 Pogoń Szczecin – 2020

Było to pierwsze spotkanie obu drużyn po przerwie zimowej. W Szczecinie przed rozpoczęciem „wiosny” były dość duże oczekiwania i nadzieje. Pogoń znajdowała się na trzecim miejscu w tabeli, traciła trzy punkty do liderującej Legii Warszawa,  a więc mecz z Wisłą miał być kolejnym przystankiem w drodze do europejskich pucharów.

Dziewiąty dzień lutego. Słoneczna niedziela. Godzina 12.30. Pierwszy gwizdek sędziego Krzysztofa Jakubika. Ruszyli. Rozpoczęła się pierwsza weryfikacja styczniowych przygotowań.

Już w 9. minucie nadszedł historyczny moment. Sympatyczny Grek – napastnik Michaelis Manias strzelił wreszcie swojego pierwszego gola na boiskach ekstraklasy. Z tym że samobójczego. Była to jego pierwsza i ostatnia bramka na polskiej ziemi. Do przerwy Nafciarze prowadzili 1:0. W mediach społecznościowych  fani Portowców wyrazili swoje niezadowolenie z gry ich ulubieńców. Zresztą, całkiem słusznie. Ekipa Kosty Runjaica grała fatalnie. Zero pomysłu w ataku, ślamazarne bieganie, bez większego zaangażowania. Nie tak to powinno wyglądać w pierwszym spotkaniu po prawie dwumiesięcznej pauzie.

A jak wyglądało to w pierwszych minutach po przerwie? Pogoń dalej prezentowała się, jakby była zbieraniną przypadkowych ludzi, którzy w niedzielę za karę musieli wyjść na plac gry. W 72. minucie część kibiców Dumy Pomorza zrezygnowała z dalszych tortur i wyłączyła telewizory. Nie dość, że oczy bolały od patrzenia na granatowo-bordowych, to jeszcze dostali drugiego plaskacza. Zupełnie niekryty Jakub Rzeźniczak strzelił na 2:0. Jednak pięć minut później Wisła na własne życzenie wpakowała się w tarapaty. Cezary Stefańczyk zagrał ręką we własnym polu karnym, a Srdjan Spiridonović zamienił rzut karny na bramkę. Pogoń wróciła do świata żywych.

Świadkiem tego, co wydarzyło się w samej końcówce tej rywalizacji, był Daniel Trzepacz. Dziennikarz i fotoreporter portalu pogonsportnet.pl przebywał wtedy blisko murawy: –  Wybrać się na ten mecz do Płocka nie było łatwo. Zaplanowano go w niedzielę na 12:30, także ze Szczecina trzeba było wyjechać nad ranem. Mimo słonecznej pogody, pamiętam ogromny chłód w Płocku. Pogoń do tego meczu przystępowała po serii sparingów w Turcji, w których nie brylowała skutecznością po odejściu Adama Buksy i tu były największe obawy. Do tego, końcówka jesieni też nie była najlepsza, a oczekiwania były ogromne. Szybko stracony gol nie podciął skrzydeł i nie zabrał nadziei, bo przecież 1:0 można odrobić.

Po golu na 2:0 w 72. minucie nie liczyłem już, że cokolwiek będziemy w stanie ugrać. Pięć minut później dostaliśmy jednak karnego i sytuacja się zmieniła, wiara powróciła. Trzy minuty później? Gol Listkowskiego. Dwa cuda w jednym. Pierwszy gol „Listka” w meczu Pogoni i doprowadzenie do wyrównania. Jednak po golu Cibickiego, który padł w 82. minucie zapanowała euforia. Dawno nie widziałem takiej radości po golu. Ławka rezerwowych wybuchła. Sektor gości w Płocku chyba dawno nie był tak głośny. Już do końcowych sekund meczu na ławce nikt nie siedział. Wszyscy czekali i odliczali sekundy do szczęśliwego finału.

Zdecydowanie był to najlepszy comeback poprzedniego sezonu. Dzień po tym meczu osoby ze szczecińskiego klubu wydały na swojej stronie internetowej oficjalny apel do kibiców. A dokładnie to zaczęły ich pouczać, że nie mogą tracić wiary w zespół i aż tak bardzo go krytykować w momencie, gdy spotkanie jeszcze się nie skończyło. Wywołało to burzę na linii klub-kibice. Fani zwracali uwagę na to, że styl i gra Portowców, mimo trzech punktów, była znacznie poniżej oczekiwań. I rzeczywiście komplet oczek tylko przesłonił problemy drużyny. W następnych sześciu kolejkach Pogoń wywalczyła zaledwie trzy punkty – aż trzy razy remisując 0:0.

Wisła Kraków 3:4 Piast Gliwice – 2021

Nie mogliśmy podjąć innego wyboru. Były emocje, były piękne bramki, były kontrowersje, był po prostu kawał dobrego futbolu. Pełnokrwiste piłkarskie mięso, które wypełniło nas na tyle, że byliśmy w stanie siedzieć ukontentowani nawet podczas meczu Podbeskidzia z Legią Warszawa.

Gdyby Wiśle Kraków udało się utrzymać tempo z pierwszych trzydziestu pięciu minut, to spotkanie nie miałoby się prawa tutaj znaleźć. Hyballa tak przygotował zespół gospodarzy, że łapaliśmy się za głowę. Gliwiczanie nie mieli pojęcia, co się dzieje dookoła nich, wyglądali, jakby grali w zupełnie inną grę. Spóźnieni o kilka sekund, stłamszeni dookoła swojego pola karnego. Po dwudziestu minutach przegrywali 0:3, a ich bezradność podkreślało jeszcze posiadanie piłki – w tamtym momencie wynosiło 74% na korzyść Białej Gwiazdy. Zanosiło się na burzę, która zburzy gniazdo Piastunek.

Reszta jest już historią, o której kilka razy zdążyliśmy wcześniej napisać. Chwilę po meczu pisaliśmy tak: „Dramat i euforia w efektownym mariażu. Piasta ten mecz musi zbudować, coś takiego można zrobić pewnie raz na kilka, kilkanaście lat. Ale Wisła – choć teraz pewnie trudno przyjąć to do wiadomości – też nie powinna się załamać. Zabrakło niewiele, a na takich fundamentach coś można wybudować”.

Zdanie podtrzymujemy.

Po końcowym gwizdku Waldemar Fornalik zbił piątkę z każdym ze swoich zawodników, którzy jako grupa dokonali niemal niemożliwego. Do grupy, na której czele szedł Michał Żyro, powiedział: „No, panowie, pierwszy taki mecz w życiu„. Oby nie ostatni.

Jan Piekutowski & Piotr Stolarczyk 

Fot. FotoPyk/Newspix

 

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub: zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię…

Maciej Szełęga
5
Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub: zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię…
1 liga

Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu

Damian Popilowski
2
Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu

Komentarze

24 komentarzy

Loading...