Reklama

KOM-PRO-MI-TA-CJA na Anfield. Burnley pokonuje Liverpool!

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

21 stycznia 2021, 23:19 • 4 min czytania 11 komentarzy

Jasne, Liverpoolowi ostatnio nie szło. Trzy remisy w trzech ostatnich meczach słabo świadczyły o dyspozycji The Reds. W związku z tym można było się nastawić, że z Burnley łatwo nie będzie. Ale tak szczerze mówiąc, to na kim się Liverpool miał przełamać, jeśli nie na The Clarets? 

KOM-PRO-MI-TA-CJA na Anfield. Burnley pokonuje Liverpool!

Podopieczni Seana Dyche’a dostali w łeb w dwóch ostatnich meczach. Co prawda były to porażki tylko po 0:1, ale gdyby Liverpool zdołał dzisiaj wykręcić taki wynik, to nikt by na nich psach nie wieszał. Dopisaliby trzy punkty, umocniliby się w tabeli, każdy za tydzień by zapomniał. Tymczasem starcie na Anfield okazało się być dla gospodarzy tak miłe, jak szorowanie gołym tyłkiem po asfalcie.

Trudno powiedzieć, żeby The Reds dominowali od początku do końca. Po pierwszych 45. minutach oba kluby miały tyle samo celnych strzałów! Na koniec meczu sytuacja też wcale nie premiowała urzędujących mistrzów Anglii, bo w statystyce uderzeń na bramkę było 6:4. Jasne, Liverpool miał przewagę – dłużej utrzymywał się przy piłce, konstruował bardziej przemyślane akcje. Ale nic z tego nie wyniknęło! Pope zaliczył świetną interwencję przy uderzeniu Salaha, lecz z drugiej strony to samo można powiedzieć o Alissonie, który kilkukrotnie samodzielnie zatrzymał napastników Burnley.

Gospodarze po prostu zawiedli, nie byli w stanie udźwignąć kolejnego meczu w tym sezonie. Remis byłby gorzką pigułką do przełknięcia, ale porażka pozostawia na języku jeszcze gorszy posmak. Liverpool z Burnley, tym samym Burnley, które strzeliło – uwaga, uwaga – 10 bramek w tym sezonie, zakończył swoją genialną serię 68 meczów bez porażki na Anfield. Są jednak winni tylko i wyłącznie sobie.

Nerwy w przerwie, nerwy na koniec

Pod koniec pierwszej połowy doszło do sytuacji, która zdefiniowała resztę spotkania. W środkowej strefie boiska Fabinho starł się z jednym z zawodników Seana Dyche’a. Sytuacja taka, jakich wiele, lecz wywiązała się z tego niezła afera. Piłkarze obu drużyn ruszyli do siebie, domagając się wykluczenia dla Brazylijczyka. Parę osób szarpnęło się za koszulki, ktoś kogoś obraził, ale i tak najważniejsza była reakcja Jurgena Kloppa.

Reklama

Niemiec w tunelu prowadzącym na Anfield starł się bezpośrednio ze szkoleniowcem Burnley. Wyglądał na wściekłego, a wszyscy doskonale wiemy, jak zachowuje się wściekły Klopp. Stracił panowanie nad sobą, a co za tym idzie meczem, bo w drugiej części jego podopieczni zagrali jeszcze gorzej. Uderzał w oczy brak polotu i pomysłu, w jaki sposób można przerwać zasieki gospodarzy. Liverpool stanął nad przepaścią i postanowił wykonać krok naprzód.

Zupełnie nie wychodziło im granie po ziemi. Piłki posyłane w ten sposób zazwyczaj kończyły pod nogami graczy Burnley lub akcje rozgrywali na tyle powolnie, że kończyło się na nieudolnych strzałach. Problem w tym, że nie potrafili w żaden sposób zareagować na tę patową sytuację. Nie można przecież za dobre rozwiązanie traktować dziesiątek dośrodkowań, z czego część… na głowę Shaqiriego. Ben Mee mógł się w tej sytuacji tylko zaśmiać.

W trakcie gdy Liverpool był pochłonięty tworzeniem akcji bez finalizacji, The Clarets raz po raz wysyłali ostrzegawcze sygnały. Często kończyło się tylko na strzelaninie za pomocą kapiszonów, ale w jednej sytuacji udało się im załadować ostrą amunicję i wykonać zabójczy strzał. Ashley Barnes uciekł Fabinho, wpadł w pole karne i wyprzedził Alissona w biegu do piłki. Brazylijczyk próbował ratować się padem pod nogi napastnika. Trącił jego stopę tylko w subtelny sposób, ale dał Mike’owi Deanowi podstawy do tego, by w 83. minucie gwizdnąć karnego. W konsekwencji twierdza Anfield upadła.

Pochwała przeciętności

Paradoksalnie Burnley nie zagrało wybitnego spotkania, nawet jak na swoje standardy. Po prostu starali się uprzykrzać The Reds do tego stopnia, że piłkarze Kloppa stracili nad sobą kontrolę, co zresztą też nie zawsze im wychodziło. Przecież nikt nie snułby aż tak negatywnej dla Liverpoolu narracji, gdyby Divock Origi w sytuacji sam na sam nie huknął w poprzeczkę. Belg miał dogodną szansę tylko i wyłącznie dlatego, że wspomniany Ben Mee zaliczył kiks i dał się wyprzedzić wychowankowi Lille.

Powinien wówczas paść gol, ale nie padł. Dyche i jego ludzie złapali pana Boga za nogi i polecieli najwyżej jak tylko się da. The Clarets z tą swoją przeciętnością, wybijaniem rywala z rytmu, murowaniem bramki i graniem najprostszego futbolu pod słońcem, pokonali drużynę, która kilka miesięcy temu sprawiała, że defensorom w całej Europie nogi robiły się jak z waty.

Zdobyli na Anfield trzy punkty, dorzucając kolejne zaskakujące zwycięstwo w tym sezonie Premier League. W połowie grudnia 2020 roku na The Emirates uległ Arsenal, ale tamta porażka nie mogła się równać pod względem sensacji z tym, co wydarzyło się dzisiejszego wieczora. Tam Kanonierzy byli skazywani na męczarnie, modlitwę o to, by uniknąć kompromitacji. Dziś Liverpool narobił w gacie, musząc się przełamać, jeśli chce poważnie myśleć o mistrzostwie.

Reklama

Jeśli istnieje spotkanie, które mogłoby figurować jako pochwała przeciętności, to byłoby to właśnie starcie The Reds z Burnley. Starcie, które dla obu drużyn może stać się definicją całego sezonu. Podopieczni Kloppa pogrążyli się w marazmie, podopieczni Dyche’a zaczynają wybierać szampana, po kolejnym oddaleniu się od strefy spadkowej.

Liverpool 0:1 Burnley

A. Barnes 83′

Fot. Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Anglia

Anglia

Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Damian Popilowski
9
Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Komentarze

11 komentarzy

Loading...