Reklama

Fiorentina 1998/99. Eksplozja, kontuzja, karnawał i niespełnione marzenie o scudetto

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

24 stycznia 2021, 09:38 • 29 min czytania 14 komentarzy

7 lutego 1999 roku. Fiorentina, prowadząca w Serie A po dziewiętnastu ligowych kolejkach, podejmuje przed własną publicznością Milan. Drugi w tabeli włoskiej ekstraklasy. Spotkanie kończy się bezbramkowym remisem. Czyli  w miarę przyzwoitym rezultatem, patrząc z perspektywy ekipy z Florencji. Mimo to, gospodarze z murawy zeszli z minami tak nachmurzonymi, jak gdyby dopiero co przerżnęli 0:5. Na minutę przed upływem podstawowego czasu gry boisko z powodu kontuzji opuścić musiał bowiem najlepszy strzelec, kapitan i w ogóle największy gwiazdor Violi – Gabriel Batistuta. Jak się potem okazało, uraz argentyńskiego super-snajpera w praktyce zakończył sen Fiorentiny o mistrzostwie.

Fiorentina 1998/99. Eksplozja, kontuzja, karnawał i niespełnione marzenie o scudetto

Podwójnie frustrujące były okoliczności tego nieszczęsnego zdarzenia.

Batistuta po raz pierwszy oberwał w najmniej spodziewanym momencie – wyskakując do główki… we własnym polu karnym. Świetnie grający w powietrzu napastnik pomagał obrońcom w kryciu przy rzucie rożnym dla Rossonerich, wygrał pojedynek główkowy, lecz wylądował tak niefortunnie, że już kilka sekund później zwijał się z bólu na płycie boiska, prosząc gestem dłoni o interwencję lekarzy. Po paru chwilach zdołał się wprawdzie z murawy podźwignąć i nawet powrócił do gry, ale przy następnym starcie do prostopadłej piłki zbolałe kolano definitywnie odmówiło mu posłuszeństwa. Z murawy zniesiono go na noszach. Na twarzy argentyńskiego zawodnika wręcz wypisane było wielkie cierpienie.

Pamiętam, jak Batistuta ruszył do tej piłki, choć ewidentnie była zagrana za mocno – wspominał Giovanni Trapattoni, ówczesny trener Violi. – Krzyczałem mu, żeby odpuścił. Nie usłyszał, albo nie posłuchał. Zgubiło go zbyt duże zaangażowanie.

Reklama
Gabriel Batistuta prosi o zmianę

Koniec końców Batistuta przegapił tylko cztery mecze ligowe.

Ktoś może powiedzieć – niewiele. Ale kiedy pojawił się wreszcie na boisku w starciu Fiorentiny z Venezią, jego drużyna nie plasowała się już na pierwszej pozycji w tabeli. Odniosła tylko jedno zwycięstwo pod nieobecność dochodzącego do zdrowia napastnika. Na dodatek sam Batigol zwyczajnie nie zdążył przywrócić uszkodzonego kolana do stanu pełnej używalności. Zrobił wszystko, by wrócić do gry najszybciej, jak to tylko możliwe, no ale własnego organizmu i ciała oszukać przecież nie mógł. Na finiszu rozgrywek był zaledwie cieniem piłkarza, który rozstawiał obrońców po kątach w rundzie jesiennej sezonu 1998/99, zdobywając gola z golem.

Raz jeszcze potwierdziło się więc, jak ważną dla Violi postacią był argentyński napastnik. Nawet słowo „kluczowy” nie oddaje tutaj wszystkiego. Fiorentina z rozpędzonym Batistutą mogła realnie mierzyć w scudetto. Szła jak burza. Z kolei z Batistutą grającym na pół gwizdka, pozostała jej wyłącznie zajadła batalia o utrzymanie miejsca na podium.

Opuszczeni przez trenera

Jeszcze w sezonie 1997/98 Fiorentina spisała się w Serie A całkiem obiecująco. Zajęła piąte miejsce w ligowej stawce, imponując bardzo odważnym stylem gry. Szkoleniowiec klubu, Alberto Malesani, stawiał na ustawienie z trójką obrońców i wahadłami. Czyniło to z Violi ekipę podatną na ataki oskrzydlające, ale z drugiej strony, nadawało jej też niesamowity, ofensywny rozmach. Właśnie o to chodziło włoskiemu trenerowi, który głęboko fascynował się Ajaksem, dowodzonym przez Louisa van Gaala, a miesiąc miodowy spędził z żoną w Barcelonie, by tam obserwować z trybun Camp Nou słynny Dream Team, zbudowany przez Johana Cruyffa. Po jego Fiorentinie wyraźnie było widać te holenderskie inspiracje.

Na szpicy w zespole z Florencji najjaśniej błyszczał wspomniany Batistuta, jedna z największych gwiazd światowego futbolu w latach dziewięćdziesiątych. Dzielnie wspierali go także dwaj inni napastnicy. Może nieco mniej rozpoznawalni, ale również świetni. Wielokrotny reprezentant Belgii, Luis Oliveira. A w końcowej fazie sezonu również ściągnięty z Brazylii Edmundo, który w 1997 roku zatriumfował z reprezentacją Canarinhos w Copa America i przed przeprowadzką do Italii został też królem strzelców krajowej ekstraklasy.

Reklama
Statystyki napastników Fiorentiny w sezonie 1997/98:
    • Gabriel Batistuta: 31 meczów w Serie A, 21 goli
    • Luis Oliveira: 33 mecze, 15 goli
    • Edmundo: 9 meczów, 4 gole

A przecież na napastnikach ofensywne argumenty Fiorentiny się nie kończyły.

BOLONIA WYGRA Z JUVENTUSEM? KURS: 6,80 W TOTALBET!

Drugą linią rządził znakomicie dysponowany Rui Costa. Towarzyszyli mu tacy gracze jak Stefan Schwarz, Domenico Morfeo, Sandro Cois czy Anselmo Robbiati. Dość powszechnie wówczas twierdzono, że jeśli Malesani dostanie do dyspozycji jednego czy dwóch naprawdę klasowych obrońców, którzy będą pasowali do preferowanej przez niego taktyki, to Viola może się wkrótce z powodzeniem włączyć do wyścigu o mistrzowski tytuł. O obsadę bramki szkoleniowiec też nie musiał się martwić – między słupkami w toskańskiej ekipie szalał bowiem Francesco Toldo. Problem w tym, że po zakończeniu sezonu 1997/98 charyzmatyczny (i ekscentryczny) Malesani porzucił Fiorentinę.

Alberto Malesani

Na kilka tygodni przed końcem rozgrywek Viola pokonała na wyjeździe Parmę 2:1. Prezydent drużyny Gialloblu, Calisto Tanzi, był pod wielkim wrażeniem postawy ekipy z Florencji, więc po zakończeniu rozgrywek postanowił ściągnąć jej trenera do swego klubu. Miejsce na ławce trenerskiej musiał wtedy zwolnić rodakowi Carlo Ancelotti. – Podczas pracy w Parmie byłem mocno krytykowany. Zwłaszcza w moim drugim i ostatnim sezonie – opisywał Carletto w swojej autobiografii. – Przegraliśmy spotkanie z Fiorentiną prowadzoną przez Malesaniego, więc Tanzi – w nadziei na sukcesy – zatrudnił na moje miejsce właśnie jego. Oczywiście piłkarzy Fiorentiny nie kupił. Trochę za drogo by to wyszło.

Dla Violi był to poważny cios. Klub stracił trenera, w którym pokładano naprawdę duże nadzieje. – Nigdy nie zapomnę tłumu kibiców, który przyszedł pod mój dom, by namawiać mnie do pozostania – wspominał Malesani. – Zawsze będę też pamiętał dziesięć minut owacji na stojąco, jaką zgotowali nam widzowie na Stadio Artemio Franchi po zwycięstwie 3:0 z Juventusem. Magiczne chwile.

Prezydent Vittorio Cecchi Gori musiał zatem działać. Działać szybko. No i trzeba mu oddać, że zaszokował wszystkich, ponieważ nowym trenerem Fiorentiny został jeden z najwybitniejszych szkoleniowców w dziejach calcio. Giovanni Trapattoni.

Prezydent z kompleksami ambicjami

Trap w 1998 roku nie był już rzecz jasna u szczytu sławy, ale jego nazwisko wciąż wzbudzało spore poruszenie.

Włoch karierę trenerską rozpoczynał jeszcze w latach siedemdziesiątych w Milanie, a potem prowadził kolejno Juventus, Inter, znowu Juventus, Bayern, Cagliari i ponownie Bayern. Ze „Starą Damą” w sumie sześciokrotnie zatriumfował w rozgrywkach Serie A, dokładając do tego także Puchar Europy, dwa Puchary UEFA i Puchar Zdobywców Pucharów. Z Interem zdobył scudetto oraz kolejny Puchar UEFA. W Monachium został natomiast mistrzem Niemiec. Jako się rzekło, najbardziej udany etap jego kariery przypadł na początek lat osiemdziesiątych i wspaniałą, turyńską przygodę. Jednak we Florencji i tak wiele sobie obiecywano po współpracy z tak utytułowanym fachowcem. Co tu dużo mówić, Trapattoni miał zagwarantować Violi ligowy tytuł. Trzeci w dziejach klubu, a pierwszy od trzech dekad. Ambicje sięgały szalenie wysoko.

Istniały jednak wątpliwości, czy prezydent Vittorio Cecchi Gori aby na pewno jest w stanie zapewnić klubowi wystarczająco zasobne zaplecze finansowe, by Fiorentina mogła rzeczywiście powalczyć o scudetto. Lata dziewięćdziesiąte w Serie A były bezlitosne dla, mówiąc nieładnie, gołodupców. Marzyłeś o sukcesach? Musiałeś obsypywać złotem najlepszych piłkarzy globu. Ci chętnie dołączali do klubów z włoskiej ekstraklasy, jasne, nawet do takich z drugiego bądź trzeciego szeregu. Wręcz pchali się do Italii. No ale oczekiwali bajońskich wynagrodzeń.

Silvio Berlusconi, Gianni Agnelli czy też wspomniany Calisto Tanzi potrafili sprostać zachciankom topowych graczy. Mieli za sobą całą potęgę gigantycznych przedsiębiorstw. Dysponowali także znaczącymi politycznymi wpływami. Cecchi Gori z trudem za tym towarzystwem nadążał.

Vittorio Cecchi Gori lubił się otaczać pięknymi kobietami. – Mógł nam ich więcej przyprowadzać do szatni! – uskarżał się Francesco Toldo

Vittorio władzę w Fiorentinie przejął na początku lat dziewięćdziesiątych z rąk swojego ojca, Mario, który ciężko zachorował i zmarł na atak serca w listopadzie 1993 roku. Mario był znanym we Włoszech przedsiębiorcą i producentem filmowym. Sfinansował między innymi powstanie takich obrazów jak nagrodzona Europejską Nagrodą Filmową „Lamerica”, czy też nominowany do Oscara „Listonosz”. A mówimy tylko o dziełach, które premierę miały tuż przed, albo nawet tuż po przedwczesnej śmierci producenta. Ambitny Vittorio także wykazywał się aktywnością w branży filmowej. W 1997 roku premiery pod szyldem Cecchi Gori Group doczekał się chociażby film „Życie jest piękne” w reżyserii Roberta Benigniego. Nietuzinkowy komediodramat, który chwycił za serce miliony widzów na całym globie i został doceniony przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej trzema Oscarami: za najlepszy film nieanglojęzyczny, najlepszą pierwszoplanową rolę męską oraz najlepszą muzykę filmową.

Jednak Vittorio Cecchi Gori nie ograniczał się do działania w świecie kinematografii. Usilnie próbował również zaistnieć na rynku telewizyjnym, uderzając tym samym w interesy Berlusconiego. Nie ukrywał także ambicji politycznych. Dostał się do senatu z ramienia Włoskiej Partii Ludowej, która powstała w 1994 roku na gruzach Chrześcijańskiej Demokracji, ugrupowania doszczętnie skompromitowanego korupcyjnymi skandalami.

Na tym polu również zarysowała się rywalizacja prezydenta Fiorentiny z władcą Milanu.

„Wiecie, kim naprawdę jest Berlusconi? Powiem wam pewną historię. Kiedy zmarł mój ojciec, Berlusconi napisał do mnie piękny, wzruszający list. Na pogrzebie rzecz jasna również się pojawił, niósł nawet trumnę. A już następnego dnia pozamykał wszystkie wspólne, budowane latami interesy. Chciał mnie wyciąć i zagarnąć wszystko dla siebie”
Vittorio Cecchi Gori

Odniesienie sukcesu na arenie piłkarskiej stanowiło dla Vittorio w pewnym sensie sprawą honorową. Chciał on sprzedać bolesnego prztyczka w nos potężniejszym od siebie graczom, uszczknąć porcję chwały Mediolanowi i Turynowi. Przynieść ją do spragnionej sukcesu Florencji. Szybko się jednak przekonał, iż zarządzanie klubem to sprawa jeszcze bardziej skomplikowana niż wyprodukowanie kinowego hitu. W sezonie 1992/93 Fiorentina – choć miała już w składzie Batistutę, a także Stefana Effenberga czy Briana Laudrupa – zleciała z hukiem do Serie B, co z pewnością może uchodzić za jedną z najbardziej kompromitujących degradacji ostatnich trzydziestu lat w świecie calcio.

No, nie licząc naturalnie skandali korupcyjnych.

Początkujący w roli prezydenta Cecchi Gori narobił w klubie niesłychanego bałaganu w nadzwyczajnie krótkim czasie. Po trzynastu ligowych kolejkach sezonu 1992/93 drużyna spisywała się przyzwoicie. Ba, wręcz bardzo dobrze! Trzymała się blisko czołówki, na moment wskoczyła nawet na drugie miejsce w tabeli. Okej, miała na koncie trzy porażki, lecz zanotowała też kilka bardzo cennych zwycięstw. Żeby wymienić choćby 4:0 z Sampdorią, 2:1 z Romą oraz 2:0 z Juventusem. No i spektakularne 7:1 z Anconą. Naprawdę niezłą robotę na Stadio Artemio Franchi wykonywał wtedy trener Luigi Radice. A jednak prezydent Violi na początku stycznia 1993 roku zadecydował o zmianie szkoleniowca po nieco pechowej porażce 0:1 z Atalantą. Tuż po końcowym gwizdku Włoch wpadł do szatni i przed całą drużyną upokorzył trenera, obwiniając go za porażkę i krytykując przyjętą przezeń taktykę. Potem nieco spuścił z tonu w rozmowie z mediami, ale, jak się okazało, tylko na moment.

ACF Fiorentina 0:1 Atalanta BC (14. kolejka Serie A 1992/93)

Na razie nie zwolniłem trenera. Będę o tym myślał w nocy. Niech mnie Bóg oświeci – rzekł dziennikarzom wzburzony Cecchi Gori. Jeszcze tego samego wieczora Radice był już jednak oficjalnie bezrobotny. I jakoś nie chce się wierzyć, by decyzja ta zapadła za namową sił wyższych.

Skąd tak gwałtowny ruch prezydenta? Teorii jest aż pięć:
    • pierwsza, najbardziej oczywista: Cecchi Gori z natury był nerwusem, więc najzwyczajniej w świecie nie wytrzymał ciśnienia w kryzysowej chwili. Nie on pierwszy i nie ostatni. Taki urok niektórych działaczy piłkarskich.
    • jedną z nielicznych ligowych porażek Fiorentiny w tamtym sezonie były srogie baty (3:7) zebrane od Milanu, którym władał rzecz jasna sami-wiecie-kto. Podobno Vittorio po tamtym meczu tak się rozgniewał, że już nigdy nie zdołał odzyskać zaufania do szkoleniowca. No i przepędził go z klubu, gdy tylko znalazł po temu jakiekolwiek uzasadnienie.
    • Gigi Radice był w bardzo zażyłych relacjach z Cecchi Gorim seniorem. Vittorio zaś wolał posadzić na ławce trenerskiej swojego człowieka, w pełni zaufanego i lojalnego. Być może dlatego skorzystał ze sposobności, by pozbyć się Gigiego?
    • inny wariant opowieści głosi, że Radice zwykł dość wulgarnie komentować kobiece atuty ówczesnej małżonki prezydenta, pięknej, blondwłosej aktorki Rity Rusić. Cecchi Gori ponoć usłyszał o tym od jednego z usłużnych podwładnych-donosicieli, a wówczas uniósł się honorem i wyrzucił trenera z klubu na zbitą twarz.
    • wreszcie wersja piąta, najbardziej sensacyjna: wspomniana Rita Rusić miała się rzekomo wdać w namiętny romans z trenerem Fiorentiny. Gdy ozdobiony rogami Vittorio dowiedział się o tych miłosnych igraszkach, ogarnięty furią skorzystał z pierwszego-lepszego pretekstu do wywalenia Radice.

Jaka była prawda? Dzisiaj próżno zgadywać.

Jedno jest pewne – całej sytuacji towarzyszyło mnóstwo złych emocji. Dzień po rozstaniu z trenerem, prezydent toskańskiego klubu wystąpił na żywo w popularnym, poniedziałkowym magazynie ligowym. W pewnym momencie rozsierdził się tam do tego stopnia, że odrzucił mikrofon i opuścił studio. Koniec końców, w sezonie 1992/93 Fiorentinę poprowadziło jeszcze trzech szkoleniowców. Efekt? Klub stoczył się do Serie B. Dopiero w 1996 roku Viola zdołała powrócić do ligowej czołówki – uplasowała się na czwartym miejscu w Serie A i wywalczyła Puchar Włoch.

Trap wkracza do akcji

Stary lis Trapattoni naturalnie zdawał sobie świetnie sprawę, w co się pakuje, obejmując Fiorentinę latem 1998 roku.

Wiedział, że przyjdzie mu poprowadzić drużynę niespełnioną, ale o dużym potencjale. I to było dlań niewątpliwie kuszące – mógł stać się tym szkoleniowcem, który po kilkudziesięciu latach niepowodzeń przywróci Violi długo wyczekiwaną chwałę. Z drugiej jednak strony, praca u takiego szefa jak Vittorio Cecchi Gori była czymś w rodzaju spaceru po polu minowym z przepaską na oczach. Wydaje ci się, że wszystko jest w porządku, aż tu nagle – bum. Jeden fałszywy krok i cię nie ma. – Wiedziałem, że ryzykuję – wspominał Trap w swojej autobiografii. – Florencja. W całej Italii nie ma kibiców bardziej negatywnie nastawionych do Juventusu i wszystkiego, co z nim związane. No i prezydent. Współpracując z kimś takim jak Vittorio Cecchi Gori, mogłem mieć pewność, że czeka mnie więcej niespodziewanych atrakcji niż w poukładanym Bayernie. No ale skoro całe życie radziłem sobie z tak wieloma piłkarzami o trudnych charakterach, to czemu miałbym sobie nie poradzić z jednym krewkim prezydentem?

Jak się okazało – widać to zresztą na załączonym niżej obrazku – kwestię ewentualnej nieprzychylności kibiców Fiorentiny można było od razu wykreślić z lisy zmartwień. Toskańczycy przyjęli Trapattoniego ciepło. Przymknęli oko na jego turyńską przeszłość.

Giovanni Trapattoni

Nowy szkoleniowiec Violi mógł być również zadowolony z jeszcze jednej kwestii. Jego drużyny przed sezonem 1998/99 nie opuścił w zasadzie żaden z jej liderów. Pomimo licznych zapytań, udało się zatrzymać we Florencji takich graczy jak Batistuta, Rui Costa czy Toldo. Ba, na życzenie Trapattoniego zespół został wzmocniony. Celem transferowym numer jeden był Jorg Heinrich, w którym trener zakochał się podczas pobytu w Bundeslidze. Uniwersalny defensor, który w 1997 roku zatriumfował w Lidze Mistrzów jako zawodnik Borussii Dortmund, został ostatecznie wykupiony przez Violę za – w przeliczeniu – około trzynaście milionów euro. Co tylko przypomina, jakim statusem cieszyły się włoskie kluby w tamtym czasie. Facet dopiero co wygrał Champions League, a jednak, jak gdyby nigdy nic, przeprowadził się do piątego zespołu Serie A.

Do składu Fiorentiny dołączyli także inni ciekawi zawodnicy. Czeski defensor Tomas Repka, który w barwach Sparty Praga dał się poznać nie tylko jako boiskowy awanturnik, ale i wyjątkowo skuteczny obrońca. Do tego Guillermo Amor. 31-letni pomocnik, mający na swoim koncie ponad trzysta występów w hiszpańskiej ekstraklasie w barwach FC Barcelony. No i Moreno Torricelli, wieloletni gracz Juventusu. Jasne, paru piłkarzy równolegle opuściło Fiorentinę – Stefan Schwarz, Andriej Kanczelskis czy Michele Serena. No ale mimo wszystko można zaryzykować stwierdzenie, że drużyna po letnim okienku transferowym była kadrowo co najmniej równie mocna jak wcześniej. Albo i nieco silniejsza.

„Transferami takich zawodników jak Heinrich czy Repka podkreśliliśmy pozycję Fiorentiny na włoskim rynku piłkarskim. Klub udowodnił, że nie tylko nie ma zamiaru tracić kluczowych piłkarzy, ale chce sięgać po kolejne mocne nazwiska”
Giovanni Trapattoni

Niewątpliwie sytuacja kadrowa Violi wyglądałaby diametralnie inaczej, gdyby nie charyzma samego Trapa. Cecchi Gori, jak zawsze w gorącej wodzie kąpany, pałał bowiem żądzą rewolucji. Zaproponował trenerowi, że sprzeda Batistutę i Rui Costę, a w ich miejsce ściągnie inny duet super-gwiazd. Taki, który zdoła sięgnąć po scudetto. Trapattoni w żadnym razie nie chciał o tym słyszeć.

Vittorio miewał częste wahania humoru – opowiadał włoski trener. – Nigdy nie mogłeś wiedzieć, czego się po nim danego dnia spodziewać. Gdy był wesoły, zarażał wszystkich wkoło szalonym, wręcz naiwnym entuzjazmem. Kiedy zaś markotniał, wpędzał każdego w depresyjny nastrój. Mimo wszystko, odbierałem go jako prawdziwego, oddanego kibica Fiorentiny. Taką miał mentalność. To zresztą dość niebezpieczne podejście z mojej perspektywy. Tacy prezydenci często popadają w konflikty z trenerami. Kibicowska pasja odbiera im bowiem zdrowy rozsądek. Pod tym względem Vittorio był jednak wyjątkowy. „Trapattoni, tak bardzo przypominasz mi mojego ojca… Jesteś mniej więcej w tym samym wieku. Proszę, pamiętaj: zawsze będę cię darzył najwyższym szacunkiem” – powiedział mi kiedyś, gdy był akurat w nastroju do zwierzeń.

HELLAS WERONA WYGRA Z NAPOLI? KURS: 4,90 W TOTALBET!

Szacunek jeszcze się pogłębił, gdy Fiorentina pod wodzą Trapattoniego wygrała cztery pierwsze mecze ligowe w sezonie 1998/99. W tym szlagierowe starcie z Milanem na San Siro. Hat-tricka Rossonerim wpakował Batistuta. Trener Violi powiedział potem w jednym z wywiadów, że jego zdaniem Argentyńczyk to najlepsza dziewiątka na świecie. – Jest lepszy nawet od Ronaldo – zapewniał dziennikarzy.

AC Milan 1:3 ACF Fiorentina (3. kolejka Serie A 1998/99)

I widzisz! A ty chciałeś sprzedać Batistutę i Rui Costę! Bogu dzięki, że przemówiłem ci do rozumu – naigrywał się Trap z prezydenta Fiorentiny. Tę sielankową atmosferę nieco zakłócił jednak pewien pożałowania godny incydent, który wydarzył się 3 listopada 1998 roku. Viola rozgrywała tego dnia rewanżowe starcie ze szwajcarskim Grasshopperem w ramach 2. rundy Pucharu UEFA. Awans do kolejnej fazy rozgrywek miała właściwie w kieszeni, gdyż w pierwszym spotkaniu pokonała swoich oponentów 2:0. Na dodatek w Zurychu. Drugie starcie też układało się po myśli Włochów, lecz nieoczekiwanie narozrabiać postanowili kibice. Jakiś cymbał cisnął na płytę boiska petardę (czy wręcz bombę domowej roboty), a ta eksplodowała nieopodal nóg arbitra technicznego. Sędzia ucierpiał i został odwieziony do szpitala. Spotkanie zakończono po 45 minutach.

Szwajcarzy awansowali po walkowerze. Choć Viola w tamtej edycji Pucharu UEFA spokojnie mogła celować w końcowy triumf.

To zamach na ideę sportu – pieklił się Santiago Luna, dyrektor Fiorentiny. Podkreślając fakt, że drużyna nie mogła rozgrywać meczów pucharowych na własnym obiekcie. – Nasi kibice w ogóle nie zasiadali w tamtym sektorze, byli po przeciwnej stronie stadionu w Salerno! Petardę cisnął sympatyk Salernitany, który próbował nam zaszkodzić. Jestem rozżalony, że nie pozwolono nam dokończyć spotkania w innym terminie.

W lidze Toskańczykom również przytrafiło się kilka potknięć. I gdy już eksperci zaczynali pomału kwestionować mistrzowskie aspiracje Fiorentiny, podopieczni Trapattoniego w wielkim stylu wrócili na zwycięską ścieżkę. Od 22 listopada do 31 stycznia przegrali tylko jeden mecz ligowy, zwyciężyli zaś siedmiokrotnie, a zremisowali dwa razy. W pokonanym polu udało im się pozostawić między innymi pogrążający się w odmętach kryzysu Juventus, a także Inter i mocną w tamtym czasie Bolonię. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy taki bilans nie musi szczególnie imponować, ale znów trzeba przypomnieć o sile Serie A w tamtym okresie. To była liga, w której naprawdę każdy mógł wygrać z każdym.

Edmundo, Batistuta, Torricelli, Rui Costa

Po dziewiętnastu ligowych kolejkach Fiorentina prowadziła w tabeli z trzema punktami przewagi nad drugim Lazio i pięcioma nad trzecim Milanem. Jej kolejnym oponentem mieli być właśnie Rossoneri. Dalecy od momentów swojej największej świetności w latach dziewięćdziesiątych. Już z Alberto Zaccheronim, a nie Fabio Capello u steru. Jednak wciąż bardzo groźni i z apetytem na scudetto.

Tymczasem Trapattoni nie mógł w stu procentach skoncentrować się na przygotowaniach do najbliższego spotkania i na rozpracowywaniu niebezpiecznego rywala. Miał bowiem do ugaszenia pożar wewnątrz zespołu.

„Zwierzak”

Sytuacja, co tu kryć, niespotykana.

W drużynach piłkarskich, owszem, regularnie dochodzi do rozmaitych tarć i kłótni, ale zazwyczaj mają one miejsce wtedy, gdy zespołowi nie idzie. Kiepskie wyniki sprzyjają toksycznej atmosferze. Tymczasem Fiorentina w Serie A spisywała się, jak już ustaliliśmy, znakomicie. Historyczny sukces znajdował się może nie na wyciągnięcie ręki, ale z pewnością w zasięgu. Mimo to, nie wszyscy zawodnicy klubu z Florencji byli zadowoleni z powierzonej im przez trenera roli. Grymasić zaczął Edmundo, nie bez powodu znany też pod ksywką O Animal. „Zwierzak”.

Reprezentant Brazylii, obdarzony bajeczną techniką i wątpliwym intelektem, w taktycznej układance Trapa pełnił, co dość paradoksalne, ważną rolę. Grał regularnie, zazwyczaj w pełnym wymiarze czasowym, chyba że akurat pauzował z powodu jakiegoś drobnego urazu albo nadmiaru żółtych kartek. No ale jego w żadnym razie nie satysfakcjonowało po prostu pewne miejsce w wyjściowym składzie Fiorentiny. Chciał być gwiazdą numer jeden. Zawodnikiem, wokół którego kręci się ofensywa zespołu. A takiego luksusu szkoleniowiec nie mógł mu przecież zapewnić. Odsunięcie Batistuty na boczny tor nie wchodziło w grę. Argentyńczyk jesienią 1998 roku zdobył aż czternaście bramek w Serie A. Prezentował się fenomenalnie.

Edmundo rzecz jasna również wykonywał kawał dobrej roboty w ofensywie, głównie jako kreator. Do siatki trafiał rzadziej, a jeśli już, to jego bramki zwykle nie miały kluczowego znaczenia dla losów meczu. Wyjątkiem zwycięski gol w doliczonym czasie konfrontacji z Udinese.

ACF Fiorentina 1:0 Udinese Calcio (4. kolejka Serie A 1998/99)

Im dłużej trwał sezon 1998/99, tym częściej Edmundo odwiedzał gabinet Trapattoniego, by przekonać go do przeprowadzenia zmian w taktyce. – Trenerze, ja wiem, że Batistuta i Rui Costa są świetni. Ale oni ciągle próbują na boisku budować akcje między sobą. A to ja jestem tutaj campeão [mistrzem], nie oni. Powinienem dostawać więcej piłek! – złościł się. – Dlaczego oni zawsze grają w najważniejszych meczach od deski do deski, trenerze? Dlaczego oni, a nie ja? W meczu z Sampdorią mnie ściągnąłeś, choć świetnie mi szło!

Trap próbował rozmaitych sztuczek, by podporządkować sobie niesfornego zawodnika. Bez skutku.

Piłkarz powinien rozumieć, co oznacza rotacja. Jeżeli profesjonalny zawodnik nie umie zaakceptować od czasu do czasu roli rezerwowego, to znaczy, że coś jest z nim nie tak. Wkładaj wysiłek w trening. Okazuj zaangażowanie i walcz o swoje – to jest jedna słuszna postawa. Jednak zaangażowanie nie należało do zalet Edmundo – opisywał trener Fiorentiny. – Cierpliwie tłumaczyłem mu swoje racje. Mówiłem: „Czy wiesz, jakie to trudne, zarządzać tyloma świetnymi zawodnikami? Nie mam nic do ciebie, ani do żadnego z twoich kolegów. Każdy z was od czasu do czasu musi usiąść na ławce albo przedwcześnie zejść z boiska. Przyjmij to z godnością. Jesteś campeão, czy nie, do jasnej cholery?”. Czasami wydawało mi się, że coś do niego dociera. Ale gdy dwa tygodnie później nie zaczął meczu w podstawowym składzie, dąsał się jak zawsze.

„Edmundo był odpowiednim facetem, jeśli szukałeś partnera do wyjścia na imprezę. Jeżeli jednak miałeś zamiar coś wygrać, lepiej było trzymać się od niego z daleka. Opuścił nas w kluczowym momencie, bo chciał się bawić. Miał w nosie drużynę”
Gabriel Batistuta

Trapattoni był do tego stopnia zdesperowany, by – mówiąc nieładnie – wytresować „Zwierzaka”, że złamał dla niego jedną ze swoich najświętszych reguł. Jesienią 1998 roku odwiedził Brazylijczyka w jego domu we Florencji i zjadł z nim tam kolację, choć raczej nie spoufalał się ze swoimi podopiecznymi aż do tego stopnia. Wizyta okazała się dla niego sporym szokiem. Znał Edmundo jako krewkiego, upartego, często tracącego nad sobą panowanie piłkarza. Donoszono mu też o imprezowych ekscesach z jego udziałem. Jednak w zaciszu domowego ogniska Brazylijczyk nie był wcale krwiożerczy, lecz potulny jak baranek. Cały wieczór bawił się ze swoimi dziećmi, angażując w to również szkoleniowca Violi. – Słuchał mnie tamtego wieczora z uwagą i pokorą. Byłem pewien, że teraz już wie, jak wielkim darzę go zaufaniem – opowiadał Trap.

Kilka dni później doszło do starcia Fiorentiny z Romą. Napomniany żółtą kartką Edmundo opuścił boisko w 73 minucie gry. Kamery wychwyciły, jak rozjuszony Brazylijczyk wywrzaskuje coś w kierunku trenera, nie przyjmuje jego dłoni wyciągniętej w geście podziękowania, po czym z naburmuszoną miną schodzi bezpośrednio do szatni, a nie na ławkę. „Zwierzak” darł się rzecz jasna po portugalsku, lecz spece w dziedzinie czytania z ruchu warg szybko odszyfrowali na życzenie włoskich dziennikarzy sporą część tej wyjątkowo wulgarnej tyrady.

Jak nietrudno się domyślić – padło tam kilka cierpkich słów pod adresem Trapa.

Mało tego. Fiorentina, choć prowadziła do 89 minuty, ostatecznie przegrała w Rzymie 1:2. Dlatego Edmundo nie odpuścił swojemu trenerowi nawet po końcowym gwizdku arbitra. Awanturę kontynuował w szatni i z trudem udało się go okiełznać. – Gówno mnie obchodzi, że chciałeś mnie oszczędzać na puchary. Najpierw wygraj mecz w weekend, a dopiero potem myśl o środzie! – ryczał „Zwierzak”.

Luis Oliveira, Gabriel Batistuta, Edmundo

Charakter i ego Edmundo dość dobrze podsumowuje jeden z wywiadów, jakiego udzielił on brazylijskim mediom wiele lat po zakończeniu piłkarskiej kariery. Gdyby ktoś niezorientowany w futbolowych realiach trafił na tę rozmowę, mógłby dojść do wniosku, że Brazylijczyk to najlepszy zawodnik drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Niektóre z jego wypowiedzi wręcz ociekają megalomanią.

Uważasz, że w 1997 roku byłeś lepszy niż Ronaldo?

Nie tylko wtedy. Generalnie byłem lepszy od niego. Strzeliłem więcej bramek w karierze, zdobyłem więcej tytułów. Jedyna jego przewaga polega na tym, że lepiej mu się powiodło w reprezentacji narodowej. Wielu zawodników uważam za lepszych od siebie. Romario był lepszy. Zico, Rivellino, Paulo Cesar Caju. Ale Ronaldo? Nie chcę być niegrzeczny, ale on na pewno nie.

Kapitalna jest też anegdotka o tym, jak jeden z włoskich dziennikarzy zapytał Edmundo, komu dedykuje pierwszego gola zdobytego po przeprowadzce do Italii. – Sobie. Po tym, co w życiu przeszedłem, zasługuję na tę dedykację najbardziej – odparował „Zwierzak”.

Można się zatem domyślać, jak wielki był niepokój Trapattoniego, gdy we wspomnianym na wstępie starciu z Milanem bardzo poważnie wyglądającego urazu nabawił się Batigol. Szkoleniowiec Fiorentiny nie tylko musiał teraz wykombinować jakiś sposób, by jego zespół utrzymał się na pierwszym miejscu w stawce aż do momentu, gdy argentyński napastnik powróci do zdrowia i formy. Co samo w sobie stanowiło karkołomne zadanie. Ale co gorsza, czegokolwiek by tam sobie Trap w głowie nie poukładał kluczową rolę w jego planach musiał odegrać nieustannie nadąsany Edmundo. Oczywiście włoski trener wiedział, że stawianie wszystkiego na tak wątpliwą kartę zakrawa o szaleństwo.

Nie miał jednak wyboru.

Trwaj, karnawale!

Niepokój Trapattoniego potęgował fakt, że już kilka dni przed feralnym starciem z Rossonerimi w jego gabinecie po raz tysięczny pojawił się Edmundo. Brazylijczyk w sobie tylko znanym narzeczu, będącym kuriozalną plątaniną wyrażeń brazylijskich i włoskich, usiłował zakomunikować trenerowi, że potrzebuje kilku dni wolnego, by wybrać się na jakiś czas do ojczyzny. Trener zbaraniał. Sezon pomału wkraczał w decydującą fazę, a jego podopieczny chce wracać do domu? Z takim czymś się jeszcze Trapattoni w swojej długiej karierze nie spotkał.

Coś się stało? – zapytał Trap, w sumie dość troskliwie. – Problemy rodzinne, ktoś zachorował?
– Nie, to nie to! – uspokoił szkoleniowca Edmunda swoim łamanym włoskim. – Po prostu zaczyna się karnawał w Rio de Janeiro. Jestem szefem bardzo prestiżowego bloku karnawałowego, więc oczywiście muszę być na miejscu, by wziąć udział w przygotowaniach i zabawie.
Edmundo, chciałbym zwrócić twoją uwagę na fakt, że walczymy właśnie o scudetto.
– Spokojnie, trenerze! Batistuta i Oliveira wspaniale sobie przecież radzą…
– Wiem, jak sobie radzą – twarz Trapattoniego nabierała już pomału karmazynowej barwy. – Ale nigdy nic nie wiadomo. Przed nami ważne spotkania i potrzebuję wszystkich moich napastników do dyspozycji.

Edmundo jednak nie odpuszczał. I w końcu Trapattoni uległ.

Wspaniałomyślnie pozwolił Brazylijczykowi na krótki wyjazd, choć w gruncie rzeczy nie miał zbyt wiele do gadania, ponieważ umowa napastnika była skonstruowana w taki sposób, że pozwalała mu na podróż do ojczyzny w okresie karnawału. Trap dowiedział się zresztą, że Edmundo już raz narobił w klubie niezłego smrodu właśnie w związku z tym drażliwym tematem, a konflikt wewnątrz drużyny nie był mu przecież do niczego potrzebny. Ale oczywiście trener wycofał się ze swojej decyzji w momencie, gdy Batistuta uszkodził kolano.

ACF Fiorentina 0:0 AC Milan (20. kolejka Serie A 1998/99)

Jeszcze w trakcie spotkania z Milanem szkoleniowiec zakomunikował Edmundo, który tego samego dnia miał opuścić Italię, że z jego wyjazdu nici. Napastnik sprawiał wrażenie wstrząśniętego, lecz Trap nie miał czasu, by się tym przejmować. Martwił się o Batistutę. Dlatego zaraz po końcowym gwizdku nie zszedł do szatni razem z całym zespołem, ale towarzyszył lekarzom, którzy dokonywali wstępnych oględzin kolana argentyńskiego napastnika. Gdy trener Violi wreszcie powrócił do drużyny, spostrzegł z przerażeniem, że brazylijskiego napastnika nie ma już wśród kolegów.

Gdzie jest Edmundo? – zapytał Trap. Choć domyślał się odpowiedzi.
Jak to gdzie? Pojechał już na lotnisko – odparł Moreno Torricelli. – Co z Batim?

Trapattoni nie odpowiedział. Natychmiast wybiegł z szatni, na złamanie karku popędził na parking i z piskiem opon ruszył spod Stadio Artemio Franchi. Prosto na lotnisko, gdzie miał nadzieję dopaść jeszcze Edmundo. I udało mu się to. Na kolanach błagał napastnika, by ten odpuścił sobie w tym roku ten przeklęty karnawał. Jednak Edmundo pozostał niewzruszony. – Czeka już na mnie cała rodzina! – odparł stanowczo. Po czym odleciał, a Viola w następnej ligowej kolejce przegrała 0:1 z Udinese. Z przodu zagrali Luis Oliveira oraz wyciągnięty z głębokiej rezerwy Carmine Esposito.

„To wszystko moja wina. Zgodziłem się na wyjazd Edmundo, co od początku było fatalnym pomysłem”
Giovanni Trapattoni

Kwestia wyjazdu Edmundo na karnawał jest oczywiście trochę demonizowana. Przez lata urosła w zasadzie do rangi punktu zwrotnego sezonu, przyćmiewając między innymi olbrzymie kłopoty Violi w organizacji gry defensywnej, które były prawdziwym powodem ligowego niepowodzenia. W sumie brazylijski snajper dość szybko wrócił do Italii i od 26. do 34. kolejki Serie A wystąpił we wszystkich meczach Fiorentiny. Batistuta, choć nie w pełni formy, także był do dyspozycji trenera na finiszu sezonu. No ale nie ma co ukrywać, że passa zimowych potknięć i towarzyszące jej okoliczności dość mocno popsuły atmosferę wewnątrz florenckiej szatni. Narosły antagonizmy między zawodnikami. – Edmundo zachował się niepoważnie. Przez pewien czas musieliśmy sobie radzić bez napastnika z prawdziwego zdarzenia – uważa Jorg Heinrich.

Brazylijczyk, co oczywiste, widzi tę sprawę inaczej.

Po pierwsze, jak twierdzi, Trapattoni wcale nie próbował go zatrzymać w Italii. – Nikt mnie nie prosił, bym został. Ale nawet gdyby tak było, poleciałbym do Rio. W ogóle nie miałem ochoty wracać do Włoch. Liczyłem, że Fiorentina pozwoli mi zostać w Brazylii.

SASSUOLO WYGRA Z LAZIO? KURS: 4,50 W TOTALBET!

– Żałowałem transferu do tego klubu. Vasco sprzedało mnie do Violi tuż po Copa America w 1997 roku – wspominał Edmundo. – Jednak do transferu doszło z opóźnieniem z przyczyn proceduralnych. W międzyczasie zgłosiło się po mnie wiele innych, mocniejszych klubów… Skoro już miałem się przenieść do Europy, chciałem wielkich zwycięstw i pieniędzy. Fiorentina nie potrafiła mi tego zagwarantować. Dlatego podczas negocjacji uparłem się, by zawrzeć przynajmniej w kontrakcie klauzulę, że będę mógł swobodnie podróżować do Brazylii w okresie karnawału. I prezydent Fiorentiny się na to zgodził! Jadł mi wtedy z ręki. (…) W czasie karnawałowym w 1999 roku wypłaty nie trafiały do nas na czas. Powołałem się więc na zapis w kontrakcie i wyleciałem do Brazylii. Pod moją nieobecność Fiorentina przegrała 0:1 z Udinese. Wkrótce wróciłem, lecz utraciliśmy pozycję lidera. Uznano mnie za głównego winowajcę, choć wiosną cała drużyna grała słabo.

Po sezonie odszedłem z powrotem do Vasco. Fiorentina nie wypłaciła mi wszystkich należności, więc potem musiałem pozwać tych skurwysynów do sądu – dodał Edmundo. Przejęty utratą szansy na scudetto równie mocno, co zeszłorocznym śniegiem.

W jednym trzeba mu wszakże przytaknąć. Runda wiosenna w wykonaniu Violi była katastrofalna.

Od nieszczęsnego remisu z Milanem na początku lutego podopieczni Trapattoniego wygrali zaledwie trzy z czternastu ligowych spotkań. Ostatecznie zajęli w Serie A dopiero trzecią pozycję, z zaledwie dwoma oczkami przewagi nad siódmym w tabeli Juventusem. Gdyby rozgrywki potrwały dwa-trzy tygodnie dłużej, zapewne Fiorentina nie załapałaby się nawet do europejskich pucharów, do tego stopnia posypała się jej forma. Po mistrzostwo Italii sięgnęli tymczasem Rossoneri. Silvio Berlusconi znów zatriumfował, Vittorio Cecchi Gori ponownie poległ. – Wiosną prezydent tracił nad sobą kontrolę. Wtrącał się w moje kompetencje, próbował wpływać na decyzje personalne. Chciał ustalać skład i taktykę. Apelowałem do dyrektorów, by jakoś go okiełznali, gdyż warunki pracy stały się dla mnie nie do wytrzymania. Ale sprawy wymknęły się spod kontroli – przyznał Trap.

ACF Fiorentina 1998/99

Doświadczenia z pracy w Fiorentinie kazały mi się jeszcze raz zastanowić nad zmianami zachodzącymi w futbolu – dodał włoski szkoleniowiec. – Pomyślałem wówczas, że znajduję się w zupełnie innym świecie niż ten, do którego wchodziłem kilkadziesiąt lat wcześniej. Nie było już czasu na budowanie przemyślanych, długofalowych projektów. Presja wyniku stała się dla mnie trudna do wytrzymania. Dlatego pomyślałem, że chyba najwyższa pora, by odejść z piłki klubowej i zacząć pracę z jakąś reprezentacją.

Patrząc w ujęciu historycznym – sezon 1998/99 w wykonaniu Fiorentiny był świetny. Od 1984 roku aż po dziś dzień ekipa z położonego u stóp Apeninów miasta tylko raz wskoczyła na ligowe podium. Właśnie wtedy. Jeśli się jednak wejdzie w szczegóły, trudno nie mówić o rozczarowaniu. Tym bardziej że Viola przedwcześnie pożegnała się też z Pucharem UEFA i poległa w finale Pucharu Włoch.

Nie wygrała więc niczego.

***

W XXI wieku Fiorentina zaczęła w bardzo szybkim tempie popadać w rozsypkę. Na starcie sezonu 2001/02 w klubie nie było już ani jednego z trzech wielkich liderów ekipy, która dwa lata wcześniej atakowała pierwsze miejsce w lidze. Gabriel Batistuta przeniósł się do Romy, Rui Costa wylądował w Milanie, a Francesco Toldo w Interze. Klub pogrążał się w długach i zawirowaniach organizacyjnych.

Stało się jasne, że Vittorio Cecchi Gori nie tylko nie zdoła poprowadzić Violi do triumfu w lidze, ale lada moment ściągnie ją na dno.

– Każdy dzień z tych dziesięciu lat, które spędziłem we Florencji, był dla mnie najpiękniejszy – opowiadał Batigol, którego sprzedano do Romy tak naprawdę wbrew jego woli. Toldo i Rui Costa również nie marzyli o transferze. Marzyli o sukcesach z Fiorentiną. – Mogę opowiedzieć o tym pierwszym dniu. Uznałem, że Florencja jest… brzydka. Dojechałem tam z Rzymu i trafiłem do południowej części miasta. Pomyślałem sobie: „w co ja się wpakowałem?”. Pochodzę z Argentyny. Kiedy myślę o wielkim mieście, mam przed oczami szklane budynki, drapacze chmur. We Florencji poczułem się tak, jak gdybym przeniósł się w czasie o 500 lat. Nauczyłem się to jednak doceniać, traktować tę architekturę jak cud. Zakochałem się w tym mieście. Zrozumiałem jego mieszkańców, oni zrozumieli mnie. Połączyła nas wspólna, fioletowa misja. Bardzo chciałem wygrać mistrzostwo. Nie udało mi się, ale zrobiłem naprawdę wszystko, żeby to osiągnąć.

AC MILAN MISTRZEM WŁOCH? KURS: 3,75 W EWINNER!

W podobnym tonie wypowiadał się Toldo. – Fiorentina to moja pierwsza miłość. Uwielbiałem żyć wśród gór i oddychać powietrzem, w którym unosił się zapach sztuki – mówił golkiper. – Nie paliłem się do transferu, lecz taka była decyzja władz klubu. Najpierw prawie wykupiła mnie Barcelona. Wszystko było już właściwie dogadane, gdy nagle prezydent Cecchi Gori zerwał umowę. Barca chciała bowiem zapłacić za mnie w czterech ratach. On domagał się całej kwoty w jednej transzy, na dodatek chciał ją otrzymać w gotówce. Można się tylko domyślać, dlaczego. Kilka dni później sięgnąłem po poranną gazetę, a tam nagłówek: „Toldo odchodzi do Parmy”. Na to nie mogłem się zgodzić. Skoro już miałem odejść, to tylko do drużyny celującej w mistrzostwo i grę w Lidze Mistrzów. No i wtedy pojawiła się oferta z Interu Mediolan.

„Toldo jest dla mnie jak syn. Nigdy go nie sprzedam. Jak można sprzedać syna?”
Vittorio Cecchi Gori w 1995 roku

Niech głos zabierze jeszcze Rui Costa: – W 2000 roku opuścił nas Bati, a problemy finansowe klubu stały się już bardzo poważne. Na pieniądze czekaliśmy miesiącami. Nie ukrywam, że chciałem walczyć o scudetto, ale gdyby nie kryzys Violi, najchętniej jednak pozostałbym w tym klubie. Fiorentina ukształtowała mnie jako piłkarza i jako człowieka – stwierdził Portugalczyk na łamach portugalskiego Observadora. – Prezydent Cecchi Gori powiedział mi kiedyś, że woli sprzedać klub, niż mnie. Ale te deklaracje najwyraźniej straciły ważność.

W sumie cały wspomniany tercet nie wyszedł źle na wyprowadzce z Florencji. Batistuta w 2001 roku zdobył jedyne w swej karierze scudetto. Rui Costa po mistrzowski tytuł w Italii sięgnął dwa lata później, a w sezonie 2002/03 zatriumfował w Lidze Mistrzów. Toldo był zaś zawodnikiem Interu, gdy Nerazzurri wygrywali pięć tytułów mistrzowskich. Załapał się też na sukces w Champions League w 2010 roku.

Scudetto wywalczone w 1999 roku z Fiorentiną smakowałoby im jednak z pewnością inaczej.

Vittorio Cecchi Gori

W 2002 roku zrujnowana Fiorentina zajęła siedemnaste miejsce w Serie A. Po czym całkowicie się rozleciała i już z nowymi władzami zaczęła proces mozolnej odbudowy na czwartym poziomie rozgrywek. Vittorio Cecchi Gori przyznaje sobie jednak część zasług za scudetto, jakie udało się w sezonie 2000/01 wywalczyć… Romie. – Wiedziałem, że zaraz mnie wydymają. Mocno pracowano na to, żeby mnie oczernić, zniszczyć i zrujnować – użalał się Włoch, który w 2001 roku został zatrzymany przez policję w swojej rzymskiej rezydencji w związku z oskarżeniem o pranie brudnych pieniędzy. Co dość zabawne, śledczy mieli sporo problemów, by namierzyć tam właściciela Violi. Spał on bowiem ze swoją ówczesną partnerką w tajnym pomieszczeniu, zamaskowanym za ścianą. Kiedy wreszcie go capnięto, przy okazji udało się też odnaleźć w jego sejfie gigantyczną porcję bliżej niezidentyfikowanego proszku. Policjanci twierdzili, że to nielegalne narkotyki. Cecchi Gori dowodził, że to leczniczy szafran.

– We włoskim futbolu działa układ, który nie pozwolił mi zwyciężyć w Serie A. Nie boję się o tym mówić. Każdy ma prawo do wygłaszania swoich ocen, nie żyjemy w stalinizmie. Z tym samym problemem mierzył się zresztą przez lata Franco Sensi z Romy. Dlatego w 2000 roku powiedziałem mu: „Ja już nie dam rady, ty wciąż masz szanse na scudetto. Chcesz? Sprzedam ci Batistutę”. Bati poszedł do Romy i od razu wygrał z nią mistrzostwo Włoch kosztem Juventusu. Miałem z tego wielką satysfakcję – wspominał 79-letni dziś Cecchi Gori, który w lutym 2020 roku usłyszał wreszcie wyrok podsumowujący wszystkie jego numery. Osiem i pół roku pozbawienia wolności.

Sam Batistuta dowodzi natomiast: – Wbrew pozorom, uważam się za zwycięzcę. Przez wiele lat udawało mi się sprawić, by Fiorentina była równorzędnym rywalem dla klubów znacznie potężniejszych od siebie. To duży wyczyn.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. Wiki Media, La Gazzetta dello Sport, NewsPix.pl, Getty Images

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Damian Popilowski
1
Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Weszło

Komentarze

14 komentarzy

Loading...