Jakub Treć: Czego się pan dowiedział nowego o sobie w rundzie jesiennej?

Piotr Tworek (trener Warty Poznań): Cóż…

Zaskoczyłem pana?

Trochę tak, bo szczerze mówiąc, nie analizowałem tej rundy pod kątem siebie, tylko zespołu. Natomiast zauważyłem, że z większą niecierpliwością czekałem na kolejny mecz w ekstraklasie niż w I lidze. Niezależnie od tego, jakim wynikiem zakończyło się spotkanie, to już czułem pozytywny stres związany z następnym. To były zupełnie inne emocje dla mnie, dotąd nieznane. Można powiedzieć, że czułem zachłyśnięcie się ekstraklasą.

Sama ekstraklasa pana czymś zaskoczyła?

W kilku elementach tak, ale to było pozytywne zaskoczenie. Mam swoje obserwacje, które razem z zespołem postaramy się wykorzystać w rundzie wiosennej. Ekstraklasę poznałem wcześniej, pracując w Koronie i Termalice, a także w rywalizacji sparingowej z drużynami z elity. Wiedziałem, jakie są w niej oczekiwania i jaka jest różnica w jakości zawodników w porównaniu do I ligi.

Potrafiłby pan wskazać najpiękniejszy moment rundy jesiennej?

Zdecydowanie mecz z Wisłą Płock. Nasze pierwsze zwycięstwo, na które mocno pracowaliśmy i na które czekaliśmy. Oczywiście były fajne mecze, jak wygrana ze Stalą Mielec w dziesiątkę. Cieszyła mnie też konsekwentna i skuteczna gra z Wisłą Kraków, ale jednak zwycięstwo w Płocku smakowało wyjątkowo. Po tym spotkaniu powiedziałem drużynie, że tę chwilę zapamiętamy na długo. Bardzo miło będę wspominał też derbowe starcie przy Bułgarskiej, zwłaszcza że było rozgrywane z udziałem kibiców, co również dodaje smaczku.

Jest coś, czego żałuje pan najbardziej?

Tak, bez wątpienia mecz z Jagiellonią Białystok. Mieliśmy przygotowaną zmianę, miała być dokonana, ale zawodnik drużyny przeciwnej szybko rozpoczął grę z autu i chwilę później straciliśmy bramkę po rzucie karnym. To była końcówka spotkania, był remis, a ta bramka sprawiła, że przegraliśmy. Teraz już wiem, że trzeba zrobić wszystko, aby w momencie, gdy zespół jest na linach, wybić rywala z rytmu. A my na nich byliśmy, bo Jagiellonia mocno nas przycisnęła. Wiedzieliśmy, w jakim celu chcemy zrobić tę zmianę, a niestety się nie udało. Ten moment do dzisiaj cholernie boli.

Sebastian Szałachowski szuka fundacji, która pomoże mu przeznaczyć piłkarskie pamiątki na cele charytatywne.

Były piłkarz Legii Warszawa Sebastian Szałachowski to o postać niezwykła. Niespodziewanie zakończył karierę w wieku 30 lat i całkowicie zwrócił się w stronę Boga. – Byłem na spotkaniu modlitewnym u ojca Daniela Galusa w Częstochowie. To pustelnik. Poczułem wtedy taki pokój, powołanie. Jakby Pan Bóg zaczął mówić do mojego serca, że czas na zmianę – tłumaczył swoją decyzję.

Jego nowa rola nie polegała jednak tylko na osobistych modlitwach, przez kilka lat był pomocnikiem księdza egzorcysty – w ciągu dwóch lat odprawił więcej egzorcyzmów, niż ma na swoim koncie meczów w ekstraklasie. A tych też było sporo. Wystąpił w 170 spotkaniach na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce. W tym czasie zdobył z Legią mistrzostwo i dwa razy wicemistrzostwo Polski. Teraz chciałby, aby tamte sukcesy sprawiły, że ktoś uzyska wymierną pomoc.

– Ostatnio przyszła do mnie myśl, by wystawić swoje medale na aukcję charytatywną. Szukam fundacji, która mogłaby się tym zająć. Przyszło mi do serca, że one bardziej przydadzą się potrzebującym niż mi. Najbardziej chciałbym pomóc dzieciom – Szałachowski tłumaczy, dlaczego chce oddać swoje trofea.

Jakub Stolarczyk już jeździ z pierwszym zespołem Leicester na mecze Premier League. A zaczęło się od nietypowej niespodzianki na Dzień Dziecka.

Rodzice chłopaka długo zastanawiali się, czy stać ich na taki wydatek. Nie zarabiają dużo, więc 250 złotych na prezent było kwotą, nad którą trzeba było się poważnie zastanowić. Wreszcie zdecydowali: płacimy, w końcu jest Dzień Dziecka. W taki sposób w 2014 roku Kuba wystąpił w Nowinach w pokazowym meczu zorganizowanym przez stowarzyszenie Football Trials. Udział kosztował, ale to właśnie wydane 250 złotych zapoczątkowało szereg zdarzeń, które doprowadziły Stolarczyka do miejsca, w którym jest teraz.

– To na pewno było kluczowe wydarzenie. W przeciwnym razie moglibyśmy się z Kubą nigdy nie poznać – przyznaje Wojciech Śmiech, skaut i współpracownik agencji GR Sport. To on wypatrzył w tamtym spotkaniu niespełna 14-letniego chłopca. – Szczerze mówiąc, nie zagrałem najlepiej. Z tego co pamiętam, byłem najmłodszy na boisku. Wojtkowi spodobał się mój charakter, bo już wtedy nie miałem kompleksów względem starszych kolegów. Jak mu dzisiaj zadaję pytanie, co jeszcze wtedy we mnie dostrzegł, odpowiada: „nic” – śmieje się Stolarczyk.

– Kuba rzeczywiście ma charakter. Byłem na jego pierwszym spotkaniu Leicester do lat 18. Pokrzykiwał wtedy na kolegów, instruował ich i nawet trener musiał go lekko hamować – opowiada Soczyński.