Reklama

W Anderlechcie obiekt gwizdów, w Rayo uciekinier. Kogo właśnie wziął Lech Poznań?

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

11 stycznia 2021, 08:51 • 11 min czytania 54 komentarzy

Lech Poznań na starcie przygotowań rundy wiosennej ma już prawie skompletowaną nową wersję defensywy. W sobotę ogłoszono transfer Bartosza Salamona, a dzień później piłkarzem „Kolejorza” został Antonio Milić z Anderlechtu, którego zatrudnienie media awizowały od kilku dni. Zdjęcie Chorwata z koszulką nowego klubu przedwcześnie na Instagrama wrzuciła jego siostra, więc oficjalna prezentacja stanowiła jedynie formalność i nikogo nie mogła zaskoczyć. Lech bierze gościa, który sroce spod ogona nie wypadł, ale przy którym nie brakuje znaków zapytania. I wcale nie jest ich tak mało. 

W Anderlechcie obiekt gwizdów, w Rayo uciekinier. Kogo właśnie wziął Lech Poznań?

Najważniejsza wątpliwość: kiedy Milić dojdzie do optymalnej formy? Nie ma możliwości, żeby obecnie się w niej znajdował. Na wypożyczeniu w Rayo Vallecano po lockdownie rozegrał zaledwie dwa mecze w Segunda Division – ostatni 20 czerwca. Jesień natomiast spędził w rezerwach Anderlechtu, który od dawna nie wiąże z nim żadnej przyszłości. W tym kontekście pozytywem jest fakt, że poznaniacy biorą go w miarę szybko, gdy do startu Ekstraklasy pozostały trzy tygodnie. Zaliczy obóz przygotowawczy, wystąpi w sparingach, pozna kolegów i sztab szkoleniowy. Mimo wszystko raczej nie zakładalibyśmy, że od pierwszej kolejki będzie brany pod uwagę przy ustalaniu wyjściowego składu.

ULGA W POPRZEDNIM KLUBIE

Kibice „Fiołków” jego odejście przyjęli z uśmiechem na ustach. W komentarzach dotyczących transferu do Lecha dominuje poczucie ulgi z pozbycia się drogiego balastu. Nic dziwnego, bo Milić miał jeszcze półtoraroczny kontrakt, który gwarantował mu 850 tys. euro za sezon. Początkowo zresztą wydawało się, że „Kolejorz” jedynie go wypożyczy, ale ostatecznie skończyło się na definitywnej zmianie barw i podpisaniu 2,5-letniej umowy z opcją przedłużenia o kolejny rok. Według chorwackich mediów klub z Poznania zapłacił za niego pół miliona euro, czyli wcale nie takie grosze.

Lech w sprzyjających okolicznościach zyska bardzo dobrego jak na ekstraklasowe warunki obrońcę, ale ma też sporo do stracenia. Dotychczasowe losy Milicia pokazują bowiem, że pewnego poziomu nigdy nie przeskoczy i niekoniecznie jest mentalnym kozakiem.

Reklama

Dość szybko opuścił on ojczyznę i w połowie sezonu 2014/15, po rozegraniu raptem 69 meczów w Hajduku Split, przeszedł do KV Oostende za taką samą kwotę, jaką teraz teraz uiścili Lechici. Jak na potrzeby belgijskiego średniaka, okazał się udanym nabytkiem. Przeważnie grał w wyjściowej jedenastce i miał spory udział w zajęciu piątego miejsca w edycji 2015/16 oraz czwartego rok później, co dało przepustki do eliminacji Ligi Europy. Tam Oostende nie miało większych szans z Marsylią (2:4, 0:0).

PIŁKARZ PREZESA?

Chorwat wyrobił sobie na tyle dobrą markę w Jupiler Pro League, że w tym samym okienku na celownik wzięli go ludzie z Anderlechtu i Club Brugge. Postawił na „Fiołki” (pisano o trzech milionach euro odstępnego), które latem 2018 brały wszystko, co się rusza. Do klubu wszedł nowy prezes i właściciel Mark Coucke, więc było z czego wydawać. Zakontraktowano wtedy aż piętnastu zawodników, w tym za 3,7 mln euro Kenny’ego Saiefa, obecnie reprezentującego barwy Lechii Gdańsk.

Anderlecht za jednym zamachem poza Miliciem wyciągnął też z Oostende skrzydłowego Knowledge’a Musonę. Problem w tym, że kibice i lokalne media dość szybko zaczęli im wypominać taką przeszłość. Sugerowano, że zwyczajnie gra dla ich zespołu to dla nich zbyt duże wyzwanie i gdyby nie osoba właściciela, nie doszłoby do tych transferów. Skąd te sugestie? Mark Coucke w latach 2013-2017 miał w swoich rękach… KV Oostende, ale sprzedał klub, by na przełomie 2017 i 2018 roku zainwestować w Anderlecht, a po następnych trzech miesiącach zostać także jego prezesem. Niedługo potem ściągnął dwóch zawodników, których wcześniej wziął do Ostendy, czyli dla wielu wniosek był oczywisty: znajomości. Zresztą, Milicia Anderlecht chciał już pół roku wcześniej, gdy finalizowano przejęcie klubu przez Coucke, ale wtedy wstrzymano się z transferem, żeby właśnie uniknąć takich oskarżeń. One jednak po fakcie i tak się pojawiały.

Chorwat musiał się w tym kontekście sporo nasłuchać i chwilami miał tego dość. Po meczu Ligi Europy z Dinamem Zagrzeb, pożalił się dziennikarzom. – Rozumiem, że Musona i ja musimy wyjechać, ponieważ przyszliśmy z Ostendy, tak? Czytałem w gazetach, że mamy transfery na poziomie Ostendy, zainicjowane przez prezesa już wtedy, kiedy sprzedawał KVO. Takie gadanie to jest wina mediów, czyli również was. Jestem przekonany, że tej zimy zostanę w Anderlechcie. Korekty są koniecznie, ale udowodnię kibicom, że warto tu grać. Chcę walczyć o swoje i doczekać w tym klubie lepszych czasów – komentował.

TRANSFER DLA OJCA

To był raptem początek października 2018, a przecież na wejściu Milić tryskał humorem i optymizmem, jednocześnie dzieląc się trudnymi przeżyciami z życia prywatnego. – Transfer do Anderlechtu był moim marzeniem. Jako młody chłopak, z belgijskich klubów znałem jeszcze tylko Club Brugge. Wciąż pamiętam mój pierwszy mecz z Ostendą przeciwko Anderlechtowi. Wygraliśmy 3:1, poczułem jednak wtedy, że kiedyś mógłbym w nim zagrać. Szkoda, że mój tata tego nie doczekał. Był trenerem piłkarskim w małych chorwackich klubach i to od niego nauczyłem się wszystkiego, co pokazuję na boisku. Z pewnością byłby bardzo dumny, widząc, gdzie trafiłem. Nie było mu to dane. Walczył z rakiem przez dziewięć lat, ale dopiero ostatnie pół roku stało się dla niego okrutne. Z tego względu jego śmierć była trochę łatwiejsza do zaakceptowania. Odliczaliśmy dni. Teraz wychodząc na mecz, zawsze myślę o nim – mówił z przejęciem.

Swojego rodaka komplementował napastnik Ivan Santini, który w tym samym okienku przyszedł do Anderlechtu z francuskiego SM Caen. – To najlepszy lewy stoper w lidze belgijskiej – zachwalał.

Reklama

GWIZDY OD SWOICH

Milić na początku otrzymał duży kredyt zaufania. W pierwszych dziewięciu kolejkach sezonu 2018/19 rozegrał osiem meczów, z czego siedem w pełnym wymiarze czasowym. Nie do końca przekonywał, więc szansę zaczęli otrzymywać inni. Na boisko wrócił w 14. kolejce i meczu z Waasland-Beveren nie dokończył – po przerwie w dość krótkim odstępie otrzymał dwie żółte kartki i musiał opuścić boisko. Gdy wrócił po krótkiej pauzie, Anderlecht spisał się fatalnie, przegrywając 2:4 z St. Truiden. Od tego momentu jego akcje zaczęły systematycznie spadać, a przyjście nowego trenera Freda Ruttena jeszcze ten proces pogłębiło. Czarę goryczy przelał incydent z marca 2019. Milić w końcówce meczu z KV Kortrijk zmienił kontuzjowanego Ivana Obradovicia (tak, tego, który potem wydoił Legię nawet nie debiutując) i został wygwizdany przez własnych kibiców. Relacje z trybunami już wcześniej nie były najlepsze, a wówczas nastąpiła eskalacja. Wszystko to w dniu jego 25. urodzin.

Obradović wziął w obronę klubowego kolegę. – Kiedy to usłyszałem, było mi przykro. Antonio jest moim dobrym przyjacielem. Trenuje sumiennie i daje z siebie wszystko dla klubu. W ostatnich miesiącach zrobił duże postępy. To smutne, że został tak potraktowany – komentował.

„Nie ma sensu go wygwizdywać, to może utrudnić zarobek na jego transferze”.

Ten twitterowy komentarz jednego z kibiców najlepiej pokazuje, jak go już wtedy postrzegali. Byleby sprzedać i przynajmniej zminimalizować straty.

O sprawie zrobiło się dość głośno. Wypowiedział się na jej temat m.in. Ivica Mornar, były napastnik Anderlechtu. – Znam go dość dobrze, bo występował w „moim” Hajduku. To duży talent, ale jak wielu innych, zdecydowanie za wcześniej opuścił Split. W klubie walczącym o najwyższe cele, a takim jest Anderlecht, musi nauczyć się radzić sobie z presją – nie zamierzał tanio usprawiedliwiać rodaka w rozmowie z „Het Nieuwsblad”.

RAYO NIE BYŁO RAJEM

W lipcu 2019 trenerskie stery przejął Vincent Kompany i od razu stało się jasne, że nie widzi miejsca dla Milicia. Co jak co, ale on trochę pojęcia o grze w obronie miał, więc można mu wierzyć, że nie podjął decyzji pochopnie. Anderlecht stanął przed dużym problemem: jak tu pozbyć się niepotrzebnego zawodnika, który dużo zarabia i na dodatek ma długi kontrakt. Oferowano go kilku ekipom Serie A (Atalanta, Cagliari, Sampdoria), ale żadna się nie skusiła. Potencjalnych chętnych odstraszały jego zarobki, a także oczekiwania szefów „Fiołków”, którzy podobno na początku oczekiwali za Chorwata dwóch milionów euro.

Wreszcie stanęło na tym, że Milić odejdzie na wypożyczenie do Rayo Vallecano. Na nadmiar szczęścia tam nie narzekał. Już w drugim ligowym występie doznał kontuzji kostki i wypadł na miesiąc. Potem wrócił do składu i prezentował się w miarę poprawnie. Rayo z nim na boisku w okresie między grudniem a marcem (do lockdownu) przegrało jeden mecz Segunda Division na jedenaście.

Po odmrożeniu rywalizacji zagrał już ledwie dwa razy, ale po części na własne życzenie. Rayo chciało go zatrzymać na lipiec, Anderlecht też nie miał nic przeciwko, nie żądając nawet dodatkowych opłat. Sam zainteresowany nie był chętny – zwłaszcza że i tak w ostatnim meczu z Deportivo doznał kontuzji wykluczającej go z akcji na dwa tygodnie – i wyciął niezły numer. Nikogo nie informując poleciał na 10-dniowe wakacje, z których jakby nigdy nic wrzucał zdjęcia w mediach społecznościowych, a następnie stawił się z powrotem w Belgii. Hiszpanie rozważali rozpoczęcie starań o odszkodowanie. Niewiele jednak można było zrobić, bo według przepisów FIFA, do przedłużenia wypożyczenia o kolejny miesiąc potrzebna była zgoda wszystkich trzech stron, czyli również samego zawodnika.

RONALDO USŁYSZAŁ „NIE”

Szefowie „Fiołków” znów musieli liczyć, że ktoś się po niego zgłosi. I zgłaszali się, tyle że piłkarz – jak napisał chorwacki portal jutarnji.hr – wciąż miał wysokie mniemanie o sobie, dlatego odmówił nie tylko tureckiemu Rizesporowi, ale także zarządzanemu przez Ronaldo Realowi Valladolid – szesnastej drużynie hiszpańskiej ekstraklasy. Nadal liczył na transfer do większego i bardziej renomowanego klubu. Możliwe, że po czasie tego żałował, bo w letnim okienku nie wyjechał nigdzie i przekiblował rundę jesienną w rezerwach. Tyle dobrze, że we wrześniu w spokoju przeszedł zakażenie covidem i nie znajdował się pod presją szybkiego powrotu.

Anderlecht nadal musiał mu sporo płacić, a takich gagatków miał na utrzymaniu więcej, co w okresie koronawirusowych oszczędności musiało boleć podwójnie. – Bubacarr Sanneh i Milić nie chcieli odchodzić, ponieważ tak dobrze im tu płacą. Rozwiązanie kontraktu również kosztuje. Musimy jakoś żyć z tym brakiem równowagi, ale nigdy już nie zamierzamy oferować tak wygórowanych pensji – mówił rozczarowany dyrektor techniczny klubu Peter Verbeke.

Na Półwyspie Iberyjskim o Miliciu nie zapomniano. W grudniu zaczął być łączony z innym hiszpańskim drugoligowcem FC Cartagena, w którym na wypożyczeniu z PSG przebywa Marcin Bułka. Nie wiadomo, na ile konkretny był ten temat, ale perspektywa dłuższego kontraktu i walki o czołowe lokaty w Lechu tak czy siak wydawała się ciekawsza.

Jak widzicie, to nie jest tak, że Milić nigdzie sobie nie radził. W KV Oostende się sprawdził i osiągał tam historyczne sukcesy, bo takimi były wspomniane piąte i czwarte miejsce oraz finał Pucharu Belgii. W Rayo Vallecano nie mógł prezentować się tragicznie, skoro chciano go zatrzymać, a zaraz potem zgłosił się po niego Valladolid. No ale w Anderlechcie poległ z kretesem i to na każdym froncie, zarówno sportowym, jak i mentalnym. To o tyle niepokojące, że w normalnej rzeczywistości z kibicami na trybunach, presja w Lechu wcale nie będzie mniejsza.

CO Z TĄ LEWĄ OBRONĄ?

Pozytywnym punktem zaczepienia powinny być niektóre okoliczności jego transferu. Mógłby przecież przez kolejne półtora roku doić Anderlecht i co miesiąc cieszyć się dużym przelewem za samo bycie w treningu (o takie zamiary co poniektórzy go podejrzewali). Musiał wykazać choć trochę determinacji, by zdecydować się na przeprowadzkę do Polski. To obiecująco świadczy o jego ambicjach. W tym roku skończy dopiero 27 lat i jeszcze mogą go spotkać w karierze ciekawe rzeczy. Mowa przecież o zawodniku, który znajdował się w szerokiej kadrze Chorwacji na mistrzostwa świata w Rosji, zakończone dotarciem aż do finału. Występów dla drużyny narodowej posmakował już po turnieju. Jesienią 2018 zadebiutował w towarzyskim spotkaniu z Portugalią, a potem zagrał jeszcze w sparingu z Jordanią i na deser z Anglią na Wembley w ramach Ligi Narodów. W 26. minucie zmienił Sime Vrsaljko i wszedł na bok obrony.

I tutaj spory plus: mówimy o zawodniku uniwersalnym. Jego domena to środek defensywy, ale miewał okresy, w których rzucano go na lewą stronę. Incydentalnie występował także jako defensywny pomocnik.

W latach 2014-2016 był wiodącą postacią w reprezentacji Chorwacji U-21 i w niej w zasadzie grał wyłącznie jako lewy obrońca. W takiej roli potrafił nawet świętować wyjazdowe 3:0 nad Hiszpanią, w składzie której grały takie nazwiska jak Saul Niguez, Marco Asensio, Dani Ceballos, Kepa, Gerard Deulofeu, Oliver Torres czy Munir El Haddadi. Selekcjoner Nenad Graca po latach nie ukrywał żalu, że jego były podopieczny nie odczuwał większej sympatii do gry na boku, bo jego zdaniem szło mu naprawdę dobrze. – Całe życie występuję jako stoper, tutaj mam wszystkie automatyzmy i nawyki. Lewa strona? Jaki inny boczny obrońca na świecie ma 192 cm wzrostu i przez cały mecz robi sprinty od pola karnego do pola karnego? Nie takie parametry są tam poszukiwane. To prawda, że zaliczyłem bardzo dobry okres na tej pozycji w młodzieżówce, ale większe perspektywy rozwoju miałem jako środkowy defensor – komentował zawodnik.

HISTORIA NIE NAPAWA OPTYMIZMEM

Przy okazji prezentacji w Lechu deklaruje rzecz jasna, że również gra na lewej obronie nie będzie problemem, ale potwierdza, że jego domeną jest środek. Tomasz Rząsa reklamuje go jako stopera szybkiego, dobrze wyprowadzającego piłkę oraz grającego wysoko i agresywnie. Teoretycznie zatem nie należy spodziewać się chorwackiej wersji Crnomarkovicia, choć nie brak opinii na jego temat, że często miewa momenty zaćmienia, regularnie popełnia proste błędy i nie zawsze zachowuje kontrolę w swojej agresywnej grze.

Krótko mówiąc, ani nie jesteśmy podekscytowani tym transferem i nie tupiemy nogami, by jak najszybciej przekonać się, co ten gość potrafi, ani nie mamy poczucia, że to jakiś totalny złom. Gorzej, że „Kolejorz” sporo inwestuje w jego pensję, zapłacił też kwotę odstępnego, więc można mówić o niemałej inwestycji, która od początku ma kilka niepewnych punktów. No i Lech dotychczas nie zebrał dobrych doświadczeń z Chorwatami. W miarę sprawdził się tylko śp. bramkarz Ivan Turina. Pozostali, czyli Gordan Golik, Elvis Kokalović, Mario Situm (kolega Milicia z młodzieżówki), Karlo Muhar oraz sprowadzony latem Marko Malenica to były raczej większe niż mniejsze niewypały. W przypadku bohatera tego tekstu także nie postawilibyśmy dużych pieniędzy, że podbije serca poznańskiej publiczności, ale na tle powyższych nazwisk wyjściowo argumentów „za” znajdziemy najwięcej. Gorzej, że tych na „nie” jest co najmniej tyle samo.

Fot. Newspix
lechpoznan.pl/Przemysław Szyszka (Accredito)

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

54 komentarzy

Loading...