Reklama

Kiedy Bischofshofen nam sprzyjało. Polskie triumfy na koniec TCS

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 stycznia 2021, 12:57 • 13 min czytania 2 komentarze

Jedenaście. Tyle razy Polacy stali na podium konkursów Turnieju Czterech Skoczni w Bischofshofen. Ale tylko czterokrotnie wygrywali. Zawsze wtedy, gdy zwyciężali też w całym Turnieju. Konkursy na skoczni imienia Paula Ausserleitnera nierozłącznie wiążą się więc z jednymi z największych triumfów w historii naszych skoków. Adam Małysz, Kamil Stoch i Dawid Kubacki stawiali tam kropkę, przyklepywali swoje triumfy. Zawsze we wspaniałym stylu.

Kiedy Bischofshofen nam sprzyjało. Polskie triumfy na koniec TCS

Dziś ostatni dwaj dostaną kolejną szansę na przejście do historii. Największą – Stoch. To on prowadzi w 69. edycji Turnieju Czterech Skoczni i to ze sporą przewagą. Wydaje się też jednym z faworytów do triumfu w Bischofshofen. Możliwe więc, że doda kolejny rozdział do księgi polskich zwycięstw na koniec tej imprezy. Zwycięstw, które warto przypomnieć.  

Pionierzy

Zanim jednak o wygranych, oddajmy nieco sprawiedliwości dziejowej tym, którzy w Bischofshofen przecierali szlaki Małyszowi i spółce. Jak powiedzieliśmy: polskich podiów na tej skoczni było jedenaście. Sześć z nich oglądać mogliśmy już w XXI wieku – w tym wszystkie zwycięstwa. Pozostałe jednak to czasy odleglejsze, gdy jeszcze nie byliśmy światową potęgą w skokach, ale zawodników miewaliśmy naprawdę niezłych.

Paradoks polega jednak na tym, że zacząć wypadałoby od człowieka, który… na podium nie stanął. Józef Przybyła w sezonie 1963/64 walczył o zwycięstwo w całym Turnieju Czterech Skoczni. I po pierwszej serii w Bischofshofen nawet prowadził w „wirtualnej” klasyfikacji. Zapisał się zresztą w historii tamtejszego obiektu – jako pierwszy oddał na nim skok co najmniej stumetrowy. Wylądował dokładnie na tym punkcie.

Druga seria nie była już dla niego tak dobra. – Po pierwszym skoku […] dostałem wtedy już na zeskoku, specjalną odznakę „stumetrowca”, gdyż jako pierwszy w historii skoczek skoczyłem na tej skoczni „setkę”. Turniej był więc do wygrania. Drugi skok zakończył się moim upadkiem. Nie wiem, co się stało. Padłem jak skoszony. Prawdopodobnie najechałem na kamień lub jakąś przeszkodę, gdyż śnieg na skocznię w Bischofshofen był przywożony ciężarówkami z gór. Sędziowie za upadek odjęli mi 30 punktów. W całym Turnieju wygrał Fin Kankkonen. Ja byłem siódmy – wspominał w wywiadzie z Wojciechem Szatkowskim. Na pocieszenie został mu tylko nadany przez miejscowych dziennikarzy przydomek – Polnischer Rekordjäger. Polski łowca rekordów.

Reklama

Na pierwsze podium w Bischofshofen polscy skoczkowie musieli więc poczekać. Dokładnie 12 lat. Ale jak już się rozszaleli, to w ciągu dekady zaliczyli takie cztery. Trend zapoczątkował Stanisław Bobak. To on w 1976 roku zajął na austriackiej skoczni drugie miejsce, a całą ówczesną edycję TCS skończył na szóstej lokacie – czyli wyżej, niż Przybyła w sezonie 1963/64. Dla Bobaka było to niejako pocieszenie po tym, co stało się rok wcześniej. Wtedy w Bischofshofen latał świetnie (na treningach bił nawet rekord skoczni, choć w nieustanych skokach), jednak w decydującym momencie podparł próbę, która mogłaby mu dać podium klasyfikacji generalnej Turnieju. Tu więc akurat od Przybyły się nie różnił. A szkoda.

Bobak karierę zakończyć musiał szybko, bo w wieku 25 lat. Zresztą niedługo po swoim największym sukcesie – trzecim miejscu w klasyfikacji końcowej Pucharu Świata (to był pierwszy w historii sezon rywalizacji w tym formacie, a Bobak zapisał się w nim jako pierwszy w historii polski triumfator konkursu PŚ). Polacy mieli już wówczas jednak innego skoczka, który stawać na podium w Bischofshofen umiał. I w trakcie swojej kariery zrobił to aż trzy razy – zawsze na jego najniższym stopniu. Mowa o Piotrze Fijasie, któremu ta sztuka udała się w 1979, 1980 i 1985 roku.

Te podia Fijasowi raczej się jednak zapomina. Nic jednak dziwnego. Ten w swoim CV ma bowiem większe i bardziej doniosłe sukcesy – rekord świata w długości lotu, trzecie miejsce na MŚ w lotach czy trzy triumfy w konkursach PŚ. W Turnieju Czterech Skoczni na podium jeszcze w Oberstdorfie – tam też był trzeci. W klasyfikacji generalnej za to cztery razy wkradał się do czołowej dziesiątki. Dwa razy był siódmy, raz ósmy i raz dziesiąty. Osiągnął więc poziom Józefa Przybyły.

Blisko niego był też ostatni z tych Polaków, którzy zaliczyli podium w Bischofshofen jeszcze w XX wieku. Zwał się… Adam Małysz. W edycji 1996/97 na austriackiej skoczni był drugi, a w całym TCS – ósmy. I o tym też się zapomina. Ale czy kogoś to dziwi, skoro cztery lata później zaczął się jeden z najwspanialszych okresów w polskim sporcie?

Małyszomania

To była wyjątkowa edycja Turnieju Czterech Skoczni. Z wielu względów. Poprzedzające ją miesiące były naprawdę ubogie w konkursy. Na europejskich skoczniach brakowało śniegu, ostatnie zawody Pucharu Świata zorganizowano przez to 26 dni przed startem TCS. Forma zawodników była więc zagadką. Choć raczej nikt – mimo że trenerzy po cichu mówili o tym między sobą – nie zadawał pytań o to, czy Adam Małysz będzie w stanie wygrać całą imprezę.

A przecież wygrał. I to w jakim stylu! Stał się pierwszym w historii skoczkiem, który triumfował w kwalifikacjach do wszystkich konkursów. Równocześnie pierwszym, który przekroczył łącznie 1000 punktów w całym Turnieju. I gdy już odniósł pierwszy triumf – w Innsbrucku – to konkurencję zostawił wręcz o lata świetlne w tyle. Tam, gdzie on lądował, nie doskakiwał nikt. Małysz odstawał od reszty. Skakał w swojej lidze.

Reklama

Owszem, Małyszomania zaczęła się tak naprawdę w Innsbrucku, a już konkursy w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen stanowiły jej prolog, ale to po Bischofshofen zapanowało absolutne szaleństwo. Polak wreszcie wygrał na skoczni imienia Paula Ausserleitnera – z ogromną przewagą niemal 32 punktów, a warto pamiętać, że był to wówczas obiekt K-120 – ale co ważniejsze: Polak wreszcie wygrał w całym Turnieju Czterech Skoczni. Przybyła, Bobak i Fijas musieli być dumni.

 – Bardzo bym nie chciał, żeby moje życie stało się inne tylko dlatego, że wygrałem kilka konkursów w narciarskich skokach. Na przykład nie chciałbym być w roli Martina Schmitta, którego obserwuję z bliska od kilku lat. Nigdy, może poza swoją sypialnią, nie jest sam, zawsze ma wokół siebie jakichś ludzi. Jedni go pytają, inni poklepują, jeszcze inni pokazują palcami. Jeśli mogę wybierać, to chciałbym skakać jak na Turnieju Czterech Skoczni, a żyć jak przed tym Turniejem. To znaczy chciałbym żyć skromnie. Ale jeszcze nie wiem, czy będzie to możliwe – mówił Małysz na łamach „Rzeczypospolitej”* już po zawodach.

Szybko miał się przekonać, że nie będzie to możliwe, a jego dom w Wiśle stanie się wręcz jedną z atrakcji turystycznych (tym bardziej, że tuż obok przebiegała droga prowadząca na górskie szlaki). Zapowiedzią tego były nawet telefony – po konkursie w Bischofshofen dzwoniło do niego pół kraju. W tym prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Jerzy Buzek. Gdy ten pierwszy dodzwonił się do Apoloniusza Tajnera, ten miał nie zorientować się, że to prezydent i rzucić „Jaki Kwaśniewski?” do słuchawki. Dotarło dopiero po chwili.

Wróćmy jednak do samego konkursu.

20 lat temu, 6 stycznia 2001 roku, Małysz lądował na 127 i 134 metrze. W pierwszej serii nikt inny nie doskoczył nawet do 120(!), w drugiej najbliżej Polaka był Andreas Widhoelzl, który osiągnął 127,5 m. Tak ogromnej dominacji w obecnych czasach już nie uświadczymy, po prostu nie ma takiej możliwości. A jednak taki konkurs udowadnia, że da się wygrywać z wielką przewagą. Halvor Egner Granerud może się inspirować.

Oczywiście, Małysz wtedy nie gonił rywali. Już po Innsbrucku odsadził pozostałych skoczków, a ci mogli tylko bezradnie patrzyć na to, co wyczynia ten Polak, który nagle wystrzelił z formą (tu inspirować może się z kolei Kamil Stoch, choć on pewnie wcale tego nie potrzebuje). Podobnie jak patrzyli potem w Harrachovie, Sapporo, Willingen, Falun, Trondheim, Oslo… Małysz stał się niemal nie do zatrzymania. Wiadomo, jak to się skończyło.

A jednak nawet on nie osiągnął tego, co udało się dokonać innemu z naszych. I wy już dobrze wiecie, o kim mowa.

Stoch razy dwa

Czy to pod względem obrony tytułu, czy jeśli chodzi o wygranie czterech konkursów w ciągu roku – Kamil Stoch w Turnieju Czterech Skoczni dokonał rzeczy większych niż Adam Małysz. I wciąż dokonuje. Małysz w całej swojej karierze wygrał dwa konkursy TCS – właśnie w sezonie 00/01. Stoch już ma ich na koncie sześć. A licznik wciąż mu przecież bije. Możliwe, że dziś do listy swoich sukcesów dopisze kolejny.

My jednak nie o tym, a o historii. Jeśli chodzi o Stocha i Turniej Czterech Skoczni, to wygrywać zaczął w sezonie 2016/17. Wtedy triumfował tylko w jednym konkursie. Oczywiście w Bischofshofen. Przed tymi zawodami – a po loteryjnym, jednoseryjnym konkursie w Innsbrucku, gdzie wypadł poza podium – tracił ledwie 1,7 punktu do Daniela Andre Tandego. Innymi słowy: niecały metr. W mediach zapowiadano, że Kamil lubi atakować. I to dla niego całkiem komfortowa sytuacja. A on sam? Był spokojny.

– Czuję, że jestem w dobrej dyspozycji. Moje skoki są na stabilnym i wysokim poziomie. To mnie bardzo cieszy. Czuję radość z tego, co robię. Ostatni konkurs? Dla mnie to będzie normalna praca. Postaram się oddawać takie skoki, na jakie mnie będzie stać. Jestem bardzo zmobilizowany do pracy, jaką mam do wykonania – mówił na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Jak się okazało – miał powody, by spokój zachowywać, mimo że jeszcze w Innsbrucku upadł na treningu i nieco się pokiereszował. W Bischofshofen za to już po pierwszej serii wyprzedzał Norwega o 4,5 punktu. Zajmował drugie miejsce, wyżej był tylko – nieliczący się w walce o triumf w Turnieju – Jurij Tepes. Swój drugi skok Stoch oddawał z wielkim spokojem. Tande – przez źle dopiętą nartę – kompletnie bowiem zawalił własną próbę, wylądował ledwie na 117 metrze i spadł z trzeciego na 26.(!) miejsce w konkursie. A Kamil? Oddał skok idealny. 138,5 metra, pięknie wylądowane. Po chwili Tepes skoczył znacznie bliżej. I cieszyliśmy się z drugiego w historii triumfu w Turnieju Czterech Skoczni. A naszą radość potęgował tylko fakt, że drugi w klasyfikacji generalnej był Piotr Żyła.

O ile to przez długi czas był Turniej wyrównany, o tyle rok później Stoch pokazał rozmiary dominacji, jaką wcześniej widziano tylko raz – gdy w całej imprezie triumfował Sven Hannawald. Niemiec 16 lat czekał na kogoś, kto mu dorówna i wygra wszystkie cztery konkursy TCS w jednym sezonie. I wreszcie się doczekał. Stoch zrobił to w dodatku broniąc tytułu, co czyniło ten triumf tylko piękniejszym.

Kamil nie miał wtedy sobie równych. W Oberstdorfie atakował z czwartego miejsca i fantastycznym skokiem (137 metrów) wyprzedził Dawida Kubackiego, Richarda Freitaga i Stefana Krafta. Choć trzeba przyznać, że dwóch ostatnich skrzywdzili sędziowie, puszczając ich w bardzo złych warunkach. W Ga-Pa Stoch najlepszy był już w obu seriach. Choć Freitag wciąż trzymał się blisko, wywierając na niego presję.

Niemiec odpadł w Innsbrucku. W pierwszej serii zanotował upadek, do drugiej już nie podszedł. Stoch znów za to wygrał obie serie, odskoczył reszcie rywali daleeeeeeeeko i mógł spokojnie podchodzić do ostatniego konkursu. Choć fani nie chcieli mu na to pozwolić, bo mieli swoje oczekiwania. Bo Hannawald. Bo historia. Bo przed rokiem Kamil wygrał właśnie w Bischofshofen. Wszyscy czekali na powtórzenie najwspanialszego wyczynu w historii TCS.

I się doczekali.

Tym razem w drugiej serii Stoch miał notę niższą od trzech rywali. Ale po pierwszej prowadził z wyraźną przewagą. Musiał tylko zrobić swoje. Wylądować za wyświetloną na zeskoku zieloną linię. Trafił idealnie w nią. Ale leciał pięknie. I jego noty za styl sprawiły, że spokojnie wygrał. Tak jak zresztą w całym Turnieju – w nim drugiego Andreasa Wellingera pokonał o 69,6 punktu.

W tym przypadku przewaga była jednak nieważna. Liczyło się to, że Sven Hannawald – który ze śmiechem obiecywał piwo komukolwiek, kto pokona w Bischofshofen Stocha – nie był już jedynym gościem w historii, który wygrał wszystkie konkursy za jednym zamachem. Kamil mu dorównał, a Niemiec wyszedł na skocznię by być pierwszym, który mu pogratuluje (choć musiał tu uznać wyższość kolegów Kamila z kadry). A że rok później do tej dwójki doskoczył pewien Japończyk, to inna sprawa.

– Nie myślałem o tym, żeby wygrać zawody. Chciałem należycie wykonać swoje zadanie i oddawać dobre skoki. Zdawałem sobie sprawę, iż jestem w dobrej dyspozycji i to mi wystarczy. Twierdzę, że tak powinienem myśleć, że nie zawsze wszystko będzie zależało ode mnie, bo skoki narciarskie to nieprzewidywalna dyscyplina sportu. Nie myślałem o rekordzie Hannawalda, gdyż im więcej pytań na ten temat padało, tym bardziej musiałem się od tego odcinać, aby sam się nie wplątać. Po co mi było więcej emocji, skoro i tak było ich dużo. Tak zamierzam dalej podchodzić do tego, co robię. Nie uwierzyłem w to, że mogę wygrać wszystkie konkursy, bo nie myślałem o tym. Chciałem czerpać radość z konkursu na każdej skoczni i być zadowolonym po każdym skoku – mówił Kamil po tamtym konkursie w rozmowie ze skijumping.pl.

Kto by się wtedy spodziewał, że ledwie dwa lata później do Małysza i Stocha dołączy kolejny z Polaków.

Trzeci król

To wszystko działo się ledwie rok temu i zapewne wszyscy doskonale pamiętają jeszcze kolejne konkursy. Dawid Kubacki wielką formę łapał już sezon wcześniej, ale wtedy królował Ryoyu Kobayashi. Choć Polakowi i tak udało się wydrzeć kilka rzeczy: najpierw pierwszy triumf w Pucharze Świata, a potem też tytuł mistrza świata, zdobyty po niezapomnianym konkursie w Seefeld.

Przed rokiem, w trakcie Turnieju Czterech Skoczni, Dawid nie schodził z podium. Zaczął od dwóch trzecich miejsc na niemieckich skoczniach. W Innsbrucku był drugi. Stawka była jednak wyrównana, znakomicie skakał Marius Lindvik, po pierwszych dwóch konkursach wydawało się, że wygrać może Karl Geiger, daleko odlatywał też Ryoyu Kobayashi, który triumfował w Oberstdorfie. Po Innsbrucku to Dawid jednak prowadził. I wciąż się rozkręcał. W Bischofshofen pokazał pełnię swoich możliwości.

Nerwy były. I to ogromne. Rywale wydawali się groźni, a Dawid nigdy wcześniej nie przystępował do tak ważnego konkursu w roli faworyta. Kubacki udowodnił wtedy jednak wszystkim, że już nie jest tym skoczkiem, o którym zawsze sporo mówiono, a on nie doskakiwał do celu. Wręcz przeciwnie. Wygrał we wspaniałym stylu, konkurencję zostawił z tyłu.

Był jedynym skoczkiem, który przekroczył 140 metrów (Karl Geiger w pierwszej serii wylądował idealnie na tym punkcie). Zrobił to w obu skokach. Piękna była jego pierwsza próba – 143 metry, przy nieco słabszym wietrze pod narty od tego, który mieli najgroźniejsi rywale. Już po niej oczywiste było, że tylko kataklizm mógł odebrać mu końcowy triumf. W drugiej serii znów wiało mu odrobinę słabiej. Ale on raz jeszcze skoczył najdalej. 140,5 metra sprawiło, że nawet nie trzeba było czekać na oficjalne wyniki – oczywistym stało się, że to właśnie Dawid wygrał i w Bischofshofen, i w całym Turnieju Czterech Skoczni.

Wyszło, że jeśli Polacy już tam triumfują, to w znakomitym stylu.

– Jestem po prostu szczęśliwy. Fajnie to wszystko wyszło, trzy super skoki, dzień nie mógł być lepszy. Nic mi w karierze nie przychodziło łatwo, ale byłem stanie ciężko pracować. Nie słuchałem, co inni mówią, nie zwracałem uwagi na to, co myślą. W tym turnieju czułem się lepiej z konkursu na konkurs, ale w skokach nic się nie kończy, dopóki ostatni skoczek nie przejdzie kontroli sprzętu. Dlatego skupiałem się tylko na zadaniach, tego się trzymałem – mówił Kubacki po konkursie na antenie Eurosportu.

Tak jak Stoch więc – powtarzał, że skupiał się na swoim zadaniu. Teraz obaj mogą to robić razem.

Kamil znów na szczycie?

Przed ostatnim konkursem 69. Turnieju Czterech Skoczni na szczycie klasyfikacji generalnej tej imprezy mamy dwóch Polaków. Zdecydowanym faworytem do zwycięstwa jest Kamil Stoch. Ma 15,2 punktu przewagi nad Dawidem Kubackim i 20,6 nad Halvorem Egnerem Granerudem. Czy taką przewagą, jaką ma Kamil nad Norwegiem, da się roztrwonić? Oczywiście, to sport. Wiele może się zdarzyć. Ale czy ktoś to już kiedyś zrobił?

Cóż… i tak, i nie. Dwukrotnie zdarzyło się, że zawodnicy, którzy mieli więcej punktów nad najgroźniejszym rywalem (w przypadku Stocha  mamy na myśli Graneruda, bo gdyby przegrał z Kubackim, nikt nie załamywałby rąk) ostatecznie przegrywali. W sezonie 1971/72 Yukio Kasaya przegrał TCS, choć po konkursie w Innsbrucku 50,4 punktu wyprzedzał konkurencję. 16 lat wcześniej 21,5 punktu przewagi nie wykorzystał Harry Glass z NRD. Sęk w tym, że obaj odpuścili ostatni konkurs (a Kasaya wygrał wszystkie trzy poprzednie!). Powód? Zbliżające się zimowe igrzyska. Japończyk szykował się do występów we własnym kraju, a na Glassa liczyli włodarze NRD, którzy uznawali, że IO są najistotniejsze.

W normalnych warunkach nikt nie zmarnował tak dużej przewagi, jaką ma Stoch. Rekordzista to Nikołaj Kamieński w sezonie 1957/58 – przegrał, choć liderował o 15,7 punktu. W teorii więc odrobienie takiej straty wystarczyłoby do zwycięstwa Kubackiemu. Granerudowi wciąż nie. Ogółem rzecz biorąc tylko jedenastokrotnie skoczkowie, którzy byli liderami Turnieju przed ostatnim konkursem, nie wygrywali całej imprezy. Dobrze widać to na poniższym opracowaniu, przygotowanym przez Adama Bucholza z ekipy skijumping.pl.

Oczywiście, Granerud odgrażał się, że jest w stanie nadrobić po 10 punktów w każdym skoku. Stoch jest jednak bardzo spokojny i wierzy w siebie. A Kamil spokojny, to Kamil, który skacze naprawdę dobrze. Po Innsbrucku po raz pierwszy od dawna widać go było po prostu zadowolonego z tego, jak skakał. W Bischofshofen też latać umie doskonale – wczoraj wygrał zresztą kwalifikacje. Więc naprawdę ze sporym optymizmem można podejść do oglądania dzisiejszego konkursu.

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, doczekamy się piątego w historii polskiego zwycięstwa w Turnieju Czterech Skoczni. Czwartego w ostatnich pięciu latach! A Stoch doskoczy do ledwie czterech skoczków, którzy co najmniej trzy razy wygrywali tę imprezę: Helmuta Recknagela, Bjoerna Wirkoli (jedynego, który wygrał trzy edycje z rzędu), Jensa Weissfloga i Janne Ahonena.

Całkiem niezłe towarzystwo, prawda?

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

*cytat za skijumping.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...