Reklama

Dwaj zgryźliwi tetrycy: 10 największych oczarowań dekady!

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

25 grudnia 2020, 11:20 • 31 min czytania 6 komentarzy

Jesteśmy świadomi, że wszystkie rankingi dekady powstały już rok temu, bo mało kto chciał poprawnie zaliczać rok 2020 do tej dekady. My jednak postanowiliśmy grzecznie zaczekać i chyba było warto. Dziesięć lat. Dziesięć długich lat, podczas których przeżyliśmy setki piłkarskich rozczarowań, ale też kilka rzeczy, które śmiało można nazwać oczarowaniami.

Dwaj zgryźliwi tetrycy: 10 największych oczarowań dekady!

„Dwaj zgryźliwi tetrycy” – tak nazywa się audycja, którą już od jakiegoś czasu wspólnie nagrywamy na Weszło FM. Dzisiaj narzekania, zgryźliwość i stetryczałość odkładamy na bok, oto nasz top oczarowań minionej dekady!

Dla porządku: nie ustalaliśmy kolejności. Nie ustalaliśmy kryteriów. Po prostu – co nas oczarowało w latach 2011-2020, a więc w całej minionej dekadzie. Zapraszamy. Tak do tekstu, jak i naszych cotygodniowych audycji.

Reklama

ROBERT LEWANDOWSKI

Leszek Milewski: Wyniki, sukcesy boiskowe, Złota Piłka, Liga Mistrzów, ściganie Gerda Mullera w Bundeslidze i miejsce w ścisłym czubie strzelców wszechczasów w Lidze Mistrzów… Nam, wychowanym na przeżywaniu tych mitycznych już meczów Niedzielana w Nijmegen, to nie mieści się do końca w głowie jakiego piłkarza doczekaliśmy. Pamiętam ten moment, gdy Brazylia w 2014 miała problem z napastnikami. Jak uderzało, że kiedyś ich osiemnasty snajper miałby u nas pewny plac, a teraz to oni, wielcy Canarinhos, mogą nam pozazdrościć. A przecież Robert od tamtego czasu tylko się rozwijał.

Piękne w historii Lewego jest to, że to nie jest ścieżka zawodnika, który wszedł na bardzo wysoki poziom i po prostu na nim pozostał. Samo to, każdy potwierdzi, jest trudne. Ale on, będąc na szczycie, cały czas szukał sposobu na to jak być lepszym. Dokładał kolejne cegiełki do swojego warsztatu, choć już tego warsztatu mogli mu zazdrościć wszędzie. Symbolem te rzuty wolne, których kiedyś nie strzelał, a potem wyjął je ku zaskoczeniu wszystkich z kapelusza i zaczął dziurawić bramkarzy. A był w wieku, w którym, według pewnego stereotypu, ten piłkarski arsenał już się tak nie zmienia.

Natomiast boisko boiskiem, za największą zasługę, jaką mam Robertowi, uważam zmianę świadomości polskich piłkarzy. Każdy młody dzisiaj patrzy na to co zrobił Robert i wie dwie rzeczy: po pierwsze, że w ogóle można. Nigdy nie znudzi mi się przypominać, że Robert  był w pewnym momencie pół roku od rzucenia futbolu. Że jak pojawił się w Zniczu, to wcale nie wszedł tam z buta, tylko byli lepsi. Przebijał się, cały czas podnosząc sobie poprzeczkę. Jadąc do Dortmundu chciał tam nie przepaść. Nie musieć wracać za chwilę do Polski. Po latach sam przyznawał, że nie sądził, iż może być aż tak dobry.

Po drugie, dał polskim młodym piłkarzom autentyczny wzór do naśladowania. Przyznajmy, wiele dawnych gwiazd polskiego futbolu go nie stanowiło. Lewy to wzór pracy, mądrej pracy. To dowód tego, że można doścignąć swoje ambicje. Ale to też mnóstwo tych szczególików, nacisk na dietę, prowadzenie się, nawet na spokojne życie prywatne, które ma wielki wpływ na karierę piłkarza. Rozmawiam wielokrotnie z młodymi zawodnikami i cóż: jak gadasz z weteranami, to te wywiady skrzą się od anegdot, również z imprez. U młodych tego nie ma i na pewno nie jest tak, że są święci. To młodzi ludzie, nie zakonnicy. Ale jednak lwią część ich życia zajmują im takie tematy jak optymalna dieta, jak analiza swoich meczów, jak troska o przygotowanie fizyczne na najwyższym poziomie. Lewy wyważył drzwi armii polskich piłkarzy, skauci chętniej też przez jego pryzmat – choć nie tylko – zaglądają na nasze boiska. Ale polscy piłkarze potrafią dziś z tej szansy skorzystać.

JO: Ach, chciałoby się po prostu przerobić pożegnanie Włodzimierza Szaranowicza dla Adama Małysza, nieśmiertelny hołd, który już na zawsze uwiecznił obu w kulturze internetowego memownictwa, ale też po prostu w historii polskiego sportu. Przecież tu prawie wszystko się zgadza. Fenomen społeczny. Fenomen socjologiczny. Powtarzalność sukcesów, a zaczynał przecież – i tu bardzo ważne słowa w kontekście Lewego – jako idol kryzysowy.

Dał nam wiele, bardzo wiele. Najwięcej chyba właśnie w sferze budowania czegoś więcej niż tylko boiskowej formy. Pamiętasz może skwaszoną minę Lewandowskiego po awansie na mundial w Rosji? Jak podszedł do niego ucieszony Nawałka, a Robert już się dąsał, że można było to wszystko zrobić lepiej, szybciej, wyżej, mocniej? Mam wrażenie, że to jest gość pokroju Ibrahimovicia w Milanie – roztacza wokół siebie taki kult pracy, wiary i pewności siebie, że rosną wszyscy. Rośnie Bayern. Rośnie reprezentacja. Ale rośnie też po prostu polska piłka, bo Robert co chwila zabiera głos w kluczowych tematach, szkolenia, świadomości, wychowywania kolejnych pokoleń.

Reklama

Nie zawsze go uwielbiałem, jak to się ładnie mówi – nie miałem jego plakatu nad łóżkiem. Ale no nie da się podważać zasług i osiągnięć dla polskiego piłkarstwa. Człowiek, który wprowadził nas w nową erę.

Za jakiś czas powiemy na pewno: było pięknie i coś się niewątpliwie zamknęło, ale miejmy nadzieję, że w sporcie będzie jakaś próba kontynuacji. Lewymanii już nie będzie nigdy. Natomiast ważne, żeby były sukcesy sportowe i żeby coś po Robercie trwałego, bardzo trwałego, zostało. 

EURO 2016

LM: Mecz z Irlandią Północną jaki był, taki był, raczej nie zapisze się w historii polskiego piłkarstwa jakimiś epokowymi zgłoskami. Ot, trafił się słabszy rywal, opędzlowaliśmy go bez szału jedną bramką i tyle. Ale siedziałem wtedy na stadionie w Nicei i uderzyło mnie, że to pierwsze finały z udziałem Polaków, w których pierwszy mecz nie jest porażką. Wcześniej zazwyczaj zaczynaliśmy od katastrofy. To 0:2 z Koreą, to 0:2 z Ekwadorem, to klęskowe 1:1 z Grecją, mimo remisu na tym samym poziomie. Porażka z Niemcami na Euro 2008 była wliczona w koszta, no ale jednak wciąż – porażka to porażka. Tutaj natomiast pierwsze spokojne otwarcie.

A przecież Irlandia Północna to był dopiero początek i nasz w sumie najsłabszy mecz.

Z dzisiejszej perspektywy widać jak udane było to Euro. Wtedy, tuż po odpadnięciu, mieliśmy pewne poczucie niedosytu, ale rozbijmy ten turniej na mecze. 0:0 z Niemcami po koncercie defensywnym? Może kibice gdzieś w Europie się wynudzili. Ale przecież, abstrahując od bagażu emocji, my zagraliśmy lepiej niż w 2:0 na Narodowym. Tam była obrona Częstochowy. Latający bramkarz, trochę farta, zdominowali nas, ale daliśmy radę. Na Euro z Niemcami zagraliśmy jak równy z równym, pozbawiając ich ofensywnych atutów. Wielka sprawa. Uzmysławiająca, jakiej sztuki dokonał Nawałka. Bo przecież w eliminacjach bazowaliśmy raczej na ofensywnych zrywach, tu nadrabiając. A na Euro stanowiliśmy synonim defensywnej rzetelności.

Albo taki mecz z Ukrainą, niby nic szczególnego. Ale przyprawmy go: dla nas trzeci mecz zazwyczaj oznaczał grę o honor. A tu mogliśmy nawet dokonać przeglądu wojsk.

Potem pierwsze za mojego życia spotkanie w fazie pucharowej, w dodatku wygrane. Niezwykłe emocje w karnych. Portugalia, prowadzenie, sen o półfinale. Znajomi nigdy mi nie zapomną, gdy przed strzałem Błaszczykowskiego z jedenastu metrów mówiłem, że teraz akurat spokój, bo kto jak kto, ale Kuba akurat na pewno strzeli. Za co pretensji nie mam, bo i tak miał fantastyczny turniej.

To była raz ogóln0narodowa frajda piłkarska zamiast ogólnonarodowej smuty. Piłka ma to do siebie, że w finałach, bez względu na wynik, mówi o tym cały kraj. I wtedy było pięknie – legendy o księżach mówiących z ambony jaki jest wynik. Wszędzie biało-czerwone chorągiewki, flagi. Futbol pokazał swoją siłę, także jednoczenia w naszym podzielonym wewnętrznie kraju.

JO: No piękny czas, co tu dużo dodawać. Ja bym zwrócił uwagę przede wszystkim na to, co się działo na finiszu, wspomniałeś o księżach, którzy przerywali kazania, by zapoznać wiernych z wynikami meczów. Natomiast dla mnie znamienna była akcja „Błąd Sędziego”. Nie chce mi się w to wierzyć, ale na długo zanim na twitterowe Julki zaczęto wołać „twitterowe Julki”, one zorganizowały gigantyczną akcję wymuszenia na UEFA i FIFA powtórzenia rzutów karnych w starciu z Portugalią z uwagi na fakt, że Rui Patricio oderwał nogi od linii bramkowej przy jedenastce Jakuba Błaszczykowskiego.

Możesz oczywiście mnie wyśmiać, wraz z czytelnikami, ale to mi utkwiło w pamięci jeszcze wyraźniej, niż mecz ze Szwajcarami czy nawet remis w grupie z Niemcami. Ta od początku skazana na niepowodzenie i wyszydzenie akcja, ten ułański zryw, ta iście husarska szarża polskich gimnazjalistek. Pamiętam słowa Tomasza Hajty: żeby zmarnować karnego w Lidze Mistrzów w barwach Schalke, to trzeba najpierw grać w barwach Schalke, potem z tym Schalke grać w Lidze Mistrzów, a do tego mieć tyle zaufania i umiejętności, żeby podejść do rzutu karnego.

Tutaj bym sparafrazował: żeby Julki tysiącami zalały konta UEFA prośbami o powtórzenie karnego, trzeba najpierw te Julki zainteresować piłką nożną, potem zapoznać z zasadami rzutów karnych, a następnie na tyle rozemocjonować, by przekuły swoją frustrację w działanie. Pomyślałem sobie wówczas: kurczę, futbol wrócił pod strzechy. Dyscyplina, którą trochę za sprawą kodowania Ekstraklasy, trochę za sprawą przejmowania coraz większej części rynku przez płatne telewizje, stała się odrobinę niszowa. Mało kto oglądał Ekstraklasę. Liga Mistrzów tylko we środę, Ligi Europy prawie wcale. Każdy oczywiście wiedział, kto to Lewandowski, ale jednak: Kucharczyka już znała wąziutka grupka specjalistów. A tu proszę. Narodowy zryw młodego pokolenia, jak za starych dobrych lat, gdy na czas mundiali niektóre szkoły przestawiały telewizor ze świetlicy do sali lekcyjnych. Turniej nie do zapomnienia i boję się, że nasi rówieśnicy będą nim żyli jeszcze i w 2032, jak nasi poprzednicy żyli Barceloną.

WZROST ZNACZENIA POLSKICH PIŁKARZY W EUROPIE

JO: Żeby dać spokój Andrzejowi Niedzielanowi w NEC Nijmegen, wywołam inną postać: Arkadiusz Radomski w NEC Nijmegen, już po powrocie do Holandii z Austrii Wiedeń. Aj, śledziło się losy tych naszych wszystkich stranieri, co? Okej, Radomskiego może nie tak dokładnie, ale przecież chodzi o pewną symbolikę, a ta jest jasna. Kiedyś Euzebiusz Smolarek, w barwach Borussii Dortmund, w dodatku o wiele słabszej niż ta z drugiej dekady XXI wieku, to już było COŚ. Gdy uciszał te trybuny Schalke w derbach Zagłębia Ruhry, czuliśmy, że robi coś ważnego.

Kurczę, kto mógł wtedy przypuszczać, że za moment inny Polak w barwach tego samego klubu załaduje cztery gole Realowi Madryt? Tercet w Borussii to była zresztą wersja demo, pełnoprawną wersję otrzymujemy w ostatnich latach, gdy do weteranów europejskich boisk – Lewandowskiego, Glika, Krychowiaka czy Grosickiego, dołączają młode wilczki. Sebastian Walukiewicz wychodzi na Ronaldo czy Lukaku i ani nie odstaje, ani nie widać po nim kompleksów. Bednarek jest przymierzany do największych klubów, bo szefuje defensywie niezłego klubu ligi angielskiej. Mieliśmy Glika w półfinale Ligi Mistrzów, mieliśmy Krychowiaka z golem w finale Ligi Europy, mieliśmy Milika i Zielińskiego walczących o tytuł w Serie A, mamy Szczęsnego w największym włoskim klubie, mamy Fabiańskiego od lat pokazującego się od dobrej strony w Premier League. Gdy zestawimy to z czasem wyjątkowej ekscytacji towarzyszącej Kuszczakowi na ławce Manchesteru United…

Pozmieniało się. Pozmieniało się na lepsze i pozmieniało się na dobre, w tym sensie, że ciężko będzie z obecnej sytuacji się wycofać. Akademie polskich klubów pracują pełną parą, dostarczają Moderów i Karbowników do Brighton, ale też cały nieoczywisty drugi szereg, od Białka przez Klimalę po Jóźwiaka i Bielika. Wielu wróci z podkulonym ogonem, wielu się nie przebije, ale zdaje się, że już nie wrócą czasy, gdy szukamy w telegazecie, ile minut zagrał Niedzielan. To jedna z największych zmian w stosunku do pierwszej dekady XXI wieku. Taktownie przemilczę, że mamy w ekipie najlepszego piłkarza świata, żeby nie zanudzać czytelników takimi banałami.

LM: Ja zawsze przy takich okazjach wyciągam z kieszeni skład reprezentacji Polski na Euro 2008. Boruc z Celtiku, czyli fajnie, mocno. Fabian z Arsenalu, czyli też dobrze, ale we dwóch nie zagrają. Mariusz Lewandowski też miał dobry moment, a Szachtar szanuję bardzo. Ale dalej? Żurawski, nasz as ataku, przyjeżdża z Larissy. Krzynówek wycinany przez Magatha w Wolfsburgu. Dziadek Bąk z Austrii Wiedeń. Golański ze Steauy, Jop z FK Moskwy, Żewłakow z Olympiakosu. Smolarek odpalany w Santander. A to te najmocniejsze karty.

Albo jak liczono dni od ostatniego polskiego gola w Lidze Mistrzów. Przełamał to chyba Saganowski w barwach Aalborga. Jak śledziliśmy popisy Frankowskiego na zapleczu Hiszpanii i Anglii. Gdy Dudka szedł do Levante. Irek Jeleń – fajny zawodnik, ale jeśli uchodził swego czasu za najmocniejszą polską kartę z graczy z pola, to wiesz, że jest umiarkowanie dobrze. Serie A? Kiedyś nikogo. I to nie mówię tylko o czasach, gdy calcio trzęsło światem. Teraz ze trzy, cztery polskie mecze w kolejce. Był taki moment, kiedy nawet Bundesliga obraziła się na Polaków i nasza kolonia mocno się skurczyła.

Dzisiaj polscy piłkarze są pożądani, wyjeżdżają w różnych kierunkach, na młodych się stawia. Zaledwie pół roku potrafi wystarczyć, by ktoś się wypromował i poszedł w fajnym kierunku. Nasi grają praktycznie wszędzie. Kiedyś taki Sebastian Szymański radzący sobie fajnie tej jesieni w Rosji byłby na ustach wszystkich. Teraz ja sam narzekam, że nie potrafi tego pokazać w kadrze, poza tym jest problem, że rzadziej gra na skrzydle. Albo jak długo za zupełnie niedostępna dla polskich piłkarzy z pola uchodziła Premier League. Dzisiaj Bednarek rośnie w siłę, a jest i Klich. Za chwilę szansę dostaną Moder i Karbownik.

To po prostu fajne, że kibic polskiej piłki 2020 nie musi włączać kartoflisk, pipidów, klubów szóstej kategorii, by zobaczyć jak radzą sobie nasi za granicą.

ZMIANA ŚWIADOMOŚCI MŁODYCH ZAWODNIKÓW

LM: Ach, wywiady wspominkowe. Tu ustawiony mecz. Tu wyjazd na bombie. Tutaj od kogoś zionie wódą w szatni. Tu trener na bombie. Tam wyjazd nocą by przegrać w kasynie pół miliona. Tu reprezentacja Polski kilka dni witająca się na zgrupowaniu poprzez nocne Polaków rozmowy. Tam papierosy wypalane w szatni albo podczas wyjazdu na trening, bo jak tak można 80km na zajęcia bez dymka. Obcokrajowcy z przeszłością dający przykład, czyli Oleg Salenko wynajmujący sobie w Szczecinie panienkę, . Generalnie, wspominki ciekawe, ale zastanawiające: jak oni mogli przy takim prowadzeniu się grać w piłkę? Ja rozumiem, że są te mityczne biegi po górach, na Giewont i z powrotem, ale wszystkiego wypocić nie można.

Te historie przetrwały dłużej, niż się wielu wydaje, może nie w takim wymiarze, ale to nie tylko zaszłości z XX wieku. Tylko ci, którzy byli blisko Wisły Płock w połowie zeszłej dekady, wiedzą jak ta szatnia – pełna późniejszych kadrowiczów – potrafiła się bawić. Ale to w dużej mierze się już skończyło. Mnie po prostu cieszy, że dzisiaj młodzi piłkarze są nastawieni na to, by osiągnąć sukces.

Jeszcze kilka lat temu w lidze panowała choroba zwana „syndromem pierwszego kontraktu”. Młody, jak go dostał, jak się nachapał, to już aż tak mu nie zależało i często obniżał loty. Teraz widać po tych chłopakach, że mają głód. Rozmowa z młodym bramkarzem Bieszczadem, wypożyczonym z Zagłębia, dziś broniącym w Chrobrym? Bez kompleksów – chce iść do najlepszych klubów świata. I wie, że życzeniowe myślenie go tam nie zaprowadzi, tylko praca, troska o każdy detal.

Myślę czasem o tym, co będzie po Lewandowskim. Bo jestem zdania, że drugiego Lewandowskiego możemy nie dożyć. Ale – jak już wielokrotnie wspominałem – nie zostawia wyrwy. Pomógł odmienić tę świadomość w polskiej piłce i jakkolwiek odczujemy cios czysto jakościowy, gdy go zabraknie, tak dziś piłkarze wiedzą co zrobić, by doskoczyć do solidnego europejskiego poziomu. Nie czują się gorsi i myślę, że choć Lewego się nie dorobimy, tak dopływ pewnej rzetelnej jakości talentów już pozostanie.

JO: Też mi to wszystko imponuje, bo sam kojarzę obozy sportowe jako ciężką pracę przerywaną dość często integrowaniem drużyny. A mam wrażenie, że im wyższy poziom piłkarski, tym większa chęć, by część zajęć poświęcić w imię lepszego zintegrowania. Liczby przepitych i przegranych talentów, nawet i w pierwszych latach tej dekady, nie da się policzyć. Ale wystarczy rzut oka na piłkarską szatnię, by zobaczyć bardzo wyraźne zmiany. W tym tę zmianę kluczową – gdyby dziś ktoś rzucił hasło imprezy na dwa dni przed meczem, to zapewne większa część szatni spojrzałaby z wyrzutem, garstka z tzw. ogniem w oczach. Ci, którzy nie zdecydowaliby się na alkohol, nie spotkaliby się zaś z ostracyzmem, wręcz przeciwnie, to imprezowiczów mogłaby spotkać niechęć ogółu grupy.

To bardzo ważne, ważniejsze niż myślmy. Bo ilu przecież było takich, co nic, nigdy, pod żadnym pozorem, ale presja społeczna zrobiła swoje. Kto nie pije, ten kapuje. Kto nie z Mieciem, tego zmieciem. Teraz? Jeśli jest presja środowiskowa, to raczej na doskonalenie się, na przekraczanie barier, na podnoszenie poprzeczki. To rodzi oczywiście nowe zagrożenia i nowe ofiary, ale całościowo jest zmianą na duży plus.

Trzeba też dodać, że to nie tylko alkohol czy szeroko rozumiany profesjonalizm. Jasne, coraz mniej jest 19-letnich gwiazd, które więcej czasu niż treningowi poświęcają doszlifowaniu fryzury idealnej na sobotni podryw w modnym klubie. Ale przede wszystkim – coraz więcej jest zawodników, którzy doskonale wiedzą, że półtorej godziny treningu w klubie to za mało. Indywidualne plany rozwoju, konsultacje na własną rękę z dietetykami, psychologami, trenerami przygotowania motorycznego. Słynne są przykłady poznańskich talentów współpracujących z Luta Criativa. To przestaje być anomalia, to zaczyna być norma.

POLSKA – NIEMCY 2:0

LM: Nie miałem przed tym meczem cienia wiary w reprezentację Polski. Pamiętam, była wtedy taka dyskusja, która z perspektywy jest dość żenująca: czy odpuścić mecz z Niemcami, zagrać drugim składem, a wszystkie siły rzucić na Szkotów. Bo przecież z Niemcami i tak wyłapiemy w ryj. To nieuniknione. Przecież to Niemcy. Ci, którzy gnębią nas całe dekady. Bo ich – liczonych jako RFN – nie ograliśmy nigdy. Ani za Deyny. Ani za Bońka. Ani za Wilimowskiego czy Reymana.

Ale historia na bok, przede wszystkim nie dało się uwierzyć, że możemy coś tu urwać, bo to byli Niemcy od 7:1 z Brazylią na jej terenie. No jak. Gdzie. Dopiero co zdemolowali Canarinhos, zapewniając im nową dziejową traumę, dopiero co okazali się najlepsi na świecie. Mają fantastyczną drużynę, a my… Nie podobały mi się pierwsze miesiące pod Adamem Nawałką. Nie podobało mi się napraszanie się Polanskiemu, ujmujące godności selekcjonera. Sprawdzanie dziesiątek zawodników. Mecz z Litwą, oglądany w Gdańsku – na żywo nie wyglądało to nic a nic lepiej. Do przerwy 0:1 po golu zawsze groźnego Spalvisa. To my latem bijemy się ze Spalvisami, a oni pokonują wszystkich, z Messim w finale włącznie.

Ale to są te nieliczne, ale najpiękniejsze momenty w życiu kibica. Kiedy absolutnie nic nie wskazuje na sukces. A jednak go otrzymujesz. Manna z nieba. A może nawet znalezione w dzieciństwie dziesięć złotych.

Przyznam, że nie jestem fanem reprezentacyjnych popisów Wojciecha Szczęsnego, uwikłanego dość mocno w dwa z bardzo bolesnych dla mnie meczów, czyli porażek z Senegalem i 1:1 z Grecją. Ale tego meczu nie można mu zapomnieć. Cokolwiek się stanie, jak jeszcze ze dwa otwarcia finałów zawali, to tutaj stanął na wysokości zadania. Piłka jest taka, że zawsze najwięcej mówi się o graczach ofensywnych, o strzelcach, więc pamiętamy bramkę Milika, a jeszcze bardziej bramkę Mili, bo ona puentowała ten mecz. Zapewniała, że już go nie przegramy. Poza tym podkreślała czutkę Nawałki, bo Mila był wyciągnięty z dalekiego zaplecza. Ale jednak to Szczęsny był w tym meczu naszym najlepszym zawodnikiem i tu chylę mu kapelusza. Świetne jest też to, jak odrobił swoje grzechy Kuba Wawrzyniak – pamiętano mu poślizg z Niemcami w sparingu, dołożył taczkę cegieł w wygranej.

To, co działo się po meczu… Cały kraj świętował. Każda stacja mówiła tylko o tej wygranej. Sport ma wielką siłę oddziaływania, futbol w szczególności, tutaj kolejny raz pokazał swój pazur. Natomiast w tym zwycięstwie najlepsze, że to nie był wypadek przy pracy. Było już wiele takich kadencji, gdzie zdarzał się bardzo dobry mecz, ale na tym się kończyło. Daleko nie szukając, 1:1 Fornalika z Anglikami. Ale i Piechniczek miał swoje pechowo przegrane Wembley, i Wójt powiózł starzejących się, ale niezłych wtedy Bułgarów. I co z tego, jak na tym z grubsza się kończyło. U Nawałki natomiast ten mecz był kamieniem węgielnym, mitem założycielskim, na którym powstał mocny zespół, który dał jeszcze wiele radości.

JO: Jak zwykle byłem przekonany, że przegramy, jak zwykle byłem pewny, że nic z tego nie będzie. Wspomniałeś o tym, żeby rzucić siły na Szkotów – wydawało mi się, że z nimi też będzie kiepsko, bo generalnie jako kibic zawsze jestem gotowy na to, że będzie kiepsko. Ale ten mecz… Ujmę to tak: niewiele było w moim życiu chwil, gdy bardzo zazdrościłem kibicom innej drużyny. Na pewno w dzieciństwie zazdrościłem Wiśle mistrzostw, potem trochę zazdrościłem legionistom Ligi Mistrzów, ale poza tym – zawsze skupiałem się na trybunach, na oprawach i racach, więc i jakiejś ogromnej zazdrości nie mogłem odczuwać wobec piłkarskich sukcesów kogokolwiek i gdziekolwiek.

Ale wtedy, podczas meczu z Niemcami, zazdrościłem tym, którzy byli od zawsze wkręceni w kibicowanie reprezentacji Polski. Ja takim pełnoprawnym kibicem poczułem się dopiero na Euro 2016, gdy faktycznie zdarzało się wstać z krzesełka po golach. I tak nie był to poziom emocji, który miałem za małolata, gdy ograliśmy 3:2 Norwegów i latałem po całym mieszkaniu, ale mimo wszystko – wtedy coś tam w serduszku drgnęło. Z Niemcami jeszcze tego nie czułem i cholernie żałowałem, że tego nie czuję. Oglądałem późniejsze wypowiedzi Pawła Zarzecznego, czytałem jego teksty po tym spotkaniu. Dla niego, ale przecież i dla całego pokolenia ludzi to było jak derbowe 3:2 po golu w ostatniej sekundzie, jak mistrzostwo świata po siedmiu seriach rzutów karnych, gdy decydującego gola zdobywa ulubieniec trybun, w dodatku podcinką.

2:0 z Niemcami. Po golu Sebastiana Mili, czyli jednak w gruncie rzeczy zawodnika niespełnionego. Z Niemcami, którzy byli w ogromnym gazie. Dzięki drużynie, która dopiero budowała zaufanie, która dopiero zdobywała serca kibiców – ja sam najlepszym przykładem. No żałuję, po stokroć, że nie przeżyłem tego tak, jak mógłbym, gdyby to zwycięstwo zostało odniesione choćby na Euro 2016. Ale uznaję bez cienia wątpliwości – to jedno z największych oczarowań minionej dekady.

STADIONOWA I BOISKOWA REWOLUCJA

Jakub Olkiewicz: Jako że robimy całość pod sztandarem „Dwóch zgryźliwych tetryków”, miałem duży problem, by zaakceptować tę stadionową rewolucję jako oczarowanie. Bo wiesz, stara Galera, to był mój dom. Stary sektor gości na Łazienkowskiej to miejsce, w którym poznałem żywot wyjazdowicza, stara „Niciarka” na Widzewie to sektor, gdzie zaliczyłem jedne z lepszych derbów w życiu, razem z setkami kibiców ŁKS-u stojących tuż obok. Lubię sobie czasem jak stary dziad ponarzekać, że kiedyś to było, że ta ściana na GKS-ie Katowice, na której zawsze siedzieli goście, to był unikalny klimat. Lubię powspominać wyjazdy na ta gruzowiska dla zmylenia wroga nazywane stadionami.

Ale kurczę, no nie da się nie docenić tego, co się stało w tej dekadzie z polską infrastrukturą stadionową. Skoro nawet Łódź za moment będzie miała trzy nowoczesne stadiony oraz cztery nowoczesne bazy treningowe (doliczam do tych oczywistych żużlowy stadion Orła oraz bazę na RKS-ie), to znaczy, że jest już naprawdę dobrze. Zresztą, to jest dla mnie najważniejsze, że o ile pierwsza połowa dekady to nowe stadiony czy trybuny, które zaczynały powstawać nawet w kompletnie niespodziewanych lokalizacjach (Ostróda?! Ząbki?!), o tyle druga połowa to też intensywna budowa nowych boisk, w tym w akademiach piłkarskich. Przy dyskusji o stadionach gdzieś tam tkwi we mnie ten Janusz, za którego czasów Estadio Da Gruz przy al. Unii 2 robiło większe wrażenie, niż wrocławski 40-tysięcznik. Ale przy dyskusji o murawach…

Ech, aż się przypomina startowska Sahara, ełkaesiacka Kotłownia i szereg innych kultowych boisk, na których młodzi piłkarze mogli się nauczyć podstaw beach soccera oraz nabawić pylicy płuc. A kurczę, pamięta ktoś w ogóle świat bez orlików? Ja już chyba nie. I bardzo dobrze.

Leszek Milewski: Pamiętam czasy, gdy polskie stadiony były stawiane za modelowy przykład polskiego zapóźnienia. Z tego brały się między innymi kompleksy polskich piłkarzy, gdy wychodzili na tych, którzy grali na Zachodzie. Utkwiło mi w pamięci, jak Sebek Mila mówił, że jadąc na Manchester City czuł, że już osiągnął szczyt, bo w ogóle zagra na takim stadionie i z takim rywalem. Jak było później z tym meczem – wiadomo, natomiast troszkę pokazywało to moim zdaniem mentalność ówczesnych graczy. Dzisiaj młody piłkarz trafiając do ESA od razu trafia też na takie areny, które są, po prostu, wszędzie. Nie ma tego przeskoku. Zresztą, przecież jakże wymowne jest to, że tu nawet nie chodzi o Ekstraklasę. Jak tak dalej pójdzie, to i na zapleczu za chwilę pół ligi będzie miało ładne – a przynajmniej przyzwoite – areny. Euro nie zostawiło „białych słoni”, jak w Brazylii, gdzie w Manaus organizowano zajezdnię autobusów na stadionie, tylko napędziło koniunkturę.

To jest, de facto, jedna z największych zmian polskiej piłki, która po części była kołem zamachowym kolejnych. Jak już powstały te stadiony, to stają się fundamentem klubu. Widzę to po Widzewie: nie wiem gdzie byłby, gdyby nie ten obiekt. Widzę jak napędził środowisko. Może w Widzewie nie wychodzi to idealnie jeśli chodzi o wyciskanie potencjału, ale tak, stadion zachęca do inwestycji, stadion zaprasza kibiców. Nawet piłkarze z zagranicy, jakościowi, widząc ładny obiekt, tym chętniej tu przyjdą. Ile razy słyszałem, że Pogoń traciła szanse na fajnego zawodnika, bo nie chciał grać na starej Papricanie.

Jeśli chodzi o bazę szkoleniową, to uważam akurat, że tu się spóźniliśmy. Nie jest dziś na szczęście tak, że w kwestii infrastruktury mamy wizytowe, reprezentacyjne stadiony, a dalej – gruzy, pustka, nic. Natomiast te zmiany wchodzą w życie dopiero teraz. Obiekt Legii – wzorowa sprawa. Akademie powstające w całym kraju – również. Ale przecież nie tak dawno byłem w Białymstoku, który trenował przy szkole w Pogorzałkach. To, podkreślam, i w Jadze już się zmieniło, ale zadaję sobie pytanie: co gdyby zmieniło się wcześniej? Skoro dzisiaj młody polski piłkarz jest tak – mówmy po imieniu – chodliwym towarem, to czy nie byłoby w szkoleniu jeszcze większego kopa na rozpęd, gdyby te akademie i bazy istniały od pięciu lat? Niemniej trend jest widoczny, może zaspaliśmy, ale całkiem nie przespaliśmy tego okienka.

JO: Bez wątpienia rozsądniejsze byłoby odwrócenie kolejności – 2011-2015 bazy treningowe, 2015-2020 stadiony. Ale powoli zbliżamy się do punktu, który powinien być celem w 2010 roku. Co daje nadzieję, że w 2030 roku będziemy narzekali trochę mniej niż obecnie.

AWANS DO FAZY GRUPOWEJ LIGI MISTRZÓW

JO: Nawet nie wiesz, jaka to była dla mnie ulga. 2016, Widzew już dawno na marginesie poważnej piłki, a jednak – co roku było słychać tylko „czy uda się pierwszy raz od czasów Widzewa”. Myślałem sobie wówczas, że choćby ŁKS grał osiem lig wyżej i był piętnaście razy lepiej zorganizowany, to i tak co roku jesienią będę słyszeć: „czy pierwszy polski klub od czasów Widzewa lat dziewięćdziesiątych awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów”?

Natomiast awans Legii na salony to przede wszystkim potężny bodziec dla nas wszystkich. Nie wiem jak wspominasz te czasy prywatnie, ale dla mnie to był okres jakiegoś gigantycznego hype’u. Najpierw super-udane Euro 2016. Potem poprawka fazą grupową Ligi Mistrzów. Tydzień intensywnej pracy się poszerzył, już nie było tak, że od poniedziałku do czwartku szyłeś jakimiś zagranicznymi historiami – nie, teraz nawet we wtorki wieczorem odpalałeś live’a na stronie i delektowałeś się obcowaniem Polaków z takimi zespołami jak Real Madryt czy Borussia Dortmund. Przyjąłem tutaj prywatną perspektywę, bo często nie docenia się długofalowego wpływu tego typu osiągnięć. Boisko? No tak, widzisz, że zremisowali z Realem, więc jest naprawdę wysoko, super, będzie co wspominać za 10 lat. Ale potem myślisz sobie, ile ludzi przypadkowo włączyło Legię w TVP. Ilu stołecznych kibiców nagle zaczęło sprawdzać, jak idzie im ulubieńcom w Niecieczy.

Sukces bez precedensu i można jedynie mieć pretensje o finisz tej całej imprezy. Fakt, że ćwierćfinał Euro i następujące po nim 3. miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów tak szybko roztrwoniono i w reprezentacji, i w Legii to po Euro 2012 największe zbiorowe trwonienie potencjału. Natomiast sam fakt, że Legia się tam doczłapała już zawsze da miejsce w historii, zwłaszcza ludziom odpowiedzialnym za organizację klubu. Bo też ten awans nie był łutem szczęścia, ale owocem wieloletniej ciężkiej pracy i budowy klocek po klocku – rankingów, wyników, drużyny, klubu.

LM: Ja w przypadku awansu Legii do Ligi Mistrzów najbardziej nie lubię kwestionowania tego dwumeczu z Dundalk. Owszem, zagrali z Dundalk, nie z Barceloną, Realem, Manchesterem United, co zdarzało się w przeszłości. Ale o jednym się zbyt często zapomina: Legia nie wylosowała Dundalk w chipsach. Legia na to, by trafić Dundalk, pracowała kilka lat. Dostała Dundalk, bo była rozstawiona w rundzie play-off o Ligę Mistrzów, a aby to wypracować, musiała pokonać szereg dużo mocniejszych rywali, regularnie punktować w Europie. Droga Legii do Ligi Mistrzów nie zaczęła się w tamtym sezonie, tylko długo wcześniej, Dundalk było ostatnim szlifem – nie najpiękniejszym, ale jednak skutecznym.

Sama faza grupowa – no cóż, zaczęło się tak, że człowiek się zastanawiał po co pchać się na takie salony. Bo umówmy się, nawet smak Ligi Mistrzów z polskim zespołem w stawce może być zepsuty, jeśli finalnie będzie sześć brutalnych oklepów. Ale sześciu brutalnych oklepów nie było. Legia zajęła w tej grupie trzecie miejsce i dała radę u siebie zatrzymać Real Madryt. Co prawda i tutaj pojawiło się klasyczne polskie marnotrawienie, bo mecz, który powinien być największym od sam nie wiem jak wielu lat świętem przy Łazienkowskiej, był grany bez obecności kibiców. Takie rzeczy tylko w Polsce, my potrafimy.

Cieszy mnie też zatrzymanie tego licznika. Powiem ci, że choć wyciągano z szafy zawsze Widzew, to już to po prostu męczyło. Mapa nacji, które po naszym awansie wprowadziły klub do Ligi Mistrzów, a wciąż nas tam nie ma, cały czas się powiększała. Bolało to ciągłe bycie odpędzanym spod drzwi bankietu, ten jawny dowód wieloletniego wykluczenia. Też żałuję, że nie było konsekwencji, że wręcz karykaturalnie później Legia dla równowagi zaczynała zbierać bęcki, ale cóż – dobre i to. Nawet bardzo dobre.

DWÓCH PUCHAROWICZÓW NA WIOSNĘ

JO: Najwięcej o tamtym wyczynie mówi fakt, że od czterech sezonów tylko raz mieliśmy puchary późną jesienią. O pucharach wiosną można zapomnieć, sukcesem, i to takim fetowanym na rynku w centrum miasta, stał się awans do fazy grupowej. A początek dekady? Kurczę, Legia Warszawa w fazie grupowej ogrywa Rapid i Hapoel, trafia wiosną na Sporting Lizbona. Wisła Kraków ma trudniejszą grupę i większe ciężary, ale tak przecież tworzy się historię – pamiętacie jeszcze nasłuchiwanie na stadionie Wisły wyniku Fulham? Ja w sumie nie pamiętałem, ale sobie przypomniałem na filmach – nawet teraz są delikatne ciarki. Grudniowe zwycięstwo nad Twente (nad holenderskim rywalem!) pozwoliło marzyć o tym, by z gry wypadli Anglicy (ANGLICY!).

Rety, Wisła Kraków kończy fazę grupową Ligi Europy nad Fulham. To z dzisiejszej perspektywy, gdy polscy pucharowicze regularnie wykładają się na różnych Rygach czy innych Karabachach brzmi jak sen wariata. A to była nasza rzeczywistość sezonu 2011/12. Dwa kluby, które grają wiosną w 1/16 finału Ligi Europy. Dwa kluby, które potrafiły wyjść z grupy w Lidze Europy. Przecież żeby nastukać taki ranking, jaki złapaliśmy w tamtym pojedynczym sezonie, teraz musielibyśmy ciułać chyba z pięć sezonów. Nawet w czasach wybitnej hossy w Lechu Poznań i Legii Warszawa nie udało się do tego wyniku choćby zbliżyć. A przecież dokonał się w latach, gdy Wisła już była cieniem dawnej Białej Gwiazdy, gdy Legia dopiero wkraczała na drogę do wielkości.

Pomijając, że to wszystko świetnie wygląda w kronikach, to po prostu fajny czas pod względem atmosfery wokół piłki. Jeszcze przed kompromitacją na Euro. U niektórych jeszcze z wiarą we Franciszka Smudę. Ba, nawet ten finisz był wcale nie taki fatalny. Wisła dwukrotnie zremisowała ze Standardem Liege, Legia była w dwumeczu gorsza o jednego gola. Może dramatyzuję, ale takie czasy to chyba już prędko nie wrócą.

LM: Miejmy nadzieję, że jednak wrócą, chociaż jak czytam choćby wywiad z Marcinem Animuckim czy innymi mocodawcami polskiego futbolu… TAK, polski futbol się rozwija. Profesjonalizuje. Ale to by robiło różnicę, gdyby gdzie indziej stał w miejscu. A nie stoją.

Jeśli chodzi o tamten sezon, to kolejny przykład osiągnięcia, która rosło w oczach wraz z mijającym czasem. No bo jak nam, po trzecim sezonie z kolei, kiedy NIKT nie awansował do Ligi Europy, patrzyło się na tamto granie? W sezonie 18/19 nie mieliśmy nikogo NAWET W RUNDZIE PLAY-OFF. Wszyscy zdołali odpaść już wcześniej. Sam awans dwóch drużyn do fazy grupowej w tym kontekście to czyste science-fiction. A jeszcze wyjście obu drużyn z tychże grup? Brakuje mi słowa, by określić to z perspektywy lata 2018.

Przyznam, że wtedy, gdy Legia i Wisła przechodziły dalej, siedziałem sporo na zagranicznych forach piłkarskich. W wątkach o pucharach pisano, że polska piłka klubowa wstaje z kolan. Doceniano. Zauważano. Zastanawiano się – ruszą? Będzie jak z Rumunami swego czasu, którzy rozpychali się w Europie? Otóż, niestety, nie ruszyli. Ale i tak, przygoda fajna, z mocnymi akcentami po obu stronach. Wisła Kraków: tam już naprawdę nie wierzono, że to się może udać. Na puchary posyłany był Michał Czekaj. Grupa też dość trudna, a jednak piorunujący finisz. Chyba każdy kibic polskiej piłki ma te obrazki przed oczami, gdy Wiślacy chodzą po murawie, na ich twarzach maluje się to, że udźwignęli, dali honorowe zwycięstwo. A jednak dzięki dobremu wynikowi w drugim meczu nagle okazuje się, że mają to.

W Legii natomiast ten sezon to w ogóle kluczowa kwestia przed kolejnymi. Legia startowała do tamtych pucharów po kilku miernych sezonach, kiedy szybko zbierała bęcki. Nie miała żadnego klubowego rankingu, żadnych rozstawień. Ale Skorża dał radę zarówno Gaziantepsporowi, jak i Spartakowi, a potem jeszcze wyjść z grupy. Sytuacja rankingowa – a zawsze będę mówił, że w pucharach ranking to koń, na którym jedziesz – po tamtym sezonie zmieniła się diametralnie.

ODBUDOWA ŁÓDZKIEJ PIŁKI

JO: Kompletne wyniszczenie łódzkiej piłki w pierwszej połowie tej dekady to prywatnie moje największe rozczarowanie. Za dzieciaka nigdy nie przypuszczałem, że będę jeździł na mecze ŁKS-u w IV lidze, bardziej przypuszczałem, że sam w tej klasie rozgrywkowej zagram. Biegałem w końcu po boisku w trzech klubach okręgówki, trenowałem trochę z IV-ligowcami, a Łódzki KS wydawał mi się na stałe zespawany z poziomem centralnym. Minęło parę lat i okazało się, że Włókniarz Konstantynów Łódzki czy Ner Poddębice – drużyny, z którymi do niedawna goniłem się na murawie, teraz są rywalami ŁKS-u, czy to w okręgowym Pucharze Polski, czy to w lidze.

Ale tak jak upadek był spektakularny, tak i odbudowa była imponująca. Zacznę od Widzewa, bo to oczywiście przyjdzie mi o wiele ciężej. Sukces karnetowy, powtarzany wielokrotnie i w różnych okolicznościach, to kawał historii, którą po latach widzewiacy będą wspominać z dumą jako swój wielki wkład w odbudowę upadłego klubu.

Natomiast ŁKS… Ech, jakże to się oglądało. Jakże tym się żyło. W II lidze byliśmy przez sezon, w I mieliśmy zagościć na dwa lata, w pierwszym sezonie otrzaskać się z klasą rozgrywkową, w drugim przypuścić atak na awans. Tymczasem udało się coś, czego nikt nie planował, między przegranym meczem o II ligę z Ursusem Warszawa w sezonie 2016/17 a inauguracją w Ekstraklasie sezonu 2019/20 ŁKS zanotował pasmo sukcesów. Fartowny awans do II ligi kuchennymi drzwiami. Awans na zaplecze. Wygranie wraz z Rakowem promocji do Ekstraklasy. A wszystko ugrywane takimi fajnymi chłopakami. Zespół był napuchnięty od zawodników lokalnych, identyfikujących się z ŁKS-em. Rozwandowicz, Sobociński, Kołba, Pyrdoł. Dalej wybitny czarodziej Ramirez. Goście, którzy przeszli z nami od III ligi – Żenia Radionow, Patryk Bryła, Kamil Rozmus. Ofensywa, efektowna gra, Kazimierz Moskal jako wierny uczeń Marcelo Bielsy i Zdenka Zemana.

Kurczę, nawet nam, kibicom, wtedy wszystko weszło. Na początku sezonu oprawa, czarodziej patrzy w szklaną kulę i napis: za rok cię widzę w najwyższej lidze. Pomyślałem: oho, pobożne życzenia. A potem sam stałem na trybunach i współtworzyłem oprawę z tym samym czarodziejem, tym razem trzymającym kufel piwa. „Co rok temu przewidziane, dziś po meczu świętowane”. Tak, ta historia mnie po prostu oczarowała, nie zapomnę jej nigdy i nie zaćmi jej nawet tak spektakularny spadek z Ekstraklasy. Trasy z III ligi do elity nikt nam ze wspomnień nie wymaże.

LM: Każdy kibic Widzewa pamięta chyba moment, kiedy burzono stadion. To usunięcie górujących nad okolicą jupiterów. Nie chodziło tylko o to, że trudno pożegnać stare, dobrze znane ci miejsce, na którym było wiele dobrych chwil. Ale też mimo podpisanej umowy na stadion… Cóż, Widzew był gdzie był. Wyleciał w powietrze, a miano mu budować obiekt. Różne rzeczy widziała polska piłka, różne widziało budownictwo. Zastanawiano się wtedy patrząc na wyburzany obiekt:

A jeśli coś się zepsuje?

Wstrzyma?

A co jak to nie dojdzie do skutku?

Ostatecznie doszło i to największy sukces Widzewa. Sportowo, spodziewano się szybkiego marszu na szczyt, a do tego nie doszło. Nawet marsz do I ligi, czyli przez rozgrywki II i III ligi, gdzie marką i finansami Widzew przykrywał rywali o długość, były pełne gorzkich chwil. Awanse – robione w ostatniej chwili i to nie od razu. Niemniej Widzew jest już na zapleczu, a jakkolwiek wciąż sporo pracy przed nim, tak nie mam wątpliwości, że jego czas Ekstraklasy przyjdzie. Osobiście spokojnie zniósłbym, gdyby to nie było na zaraz, na kredyt, tylko na spokojnie, najpierw mając za priorytet poukładanie klubu. Ale też znam głód Ekstraklasy w Widzewie, tego że tutaj nie ma często odcieni szarości. Jak Widzew wejdzie do Ekstraklasy, to również będzie tylko postrzegane za etap. Od razu będzie się tu myśleć, kiedy Widzew będzie w czołówce. Kiedy będzie bił się o mistrzostwo. To fajne, że nie ma w Widzewie minimalizmu, ale też na pewnych etapach to może klubowi przeszkadzać.

VAR U NAS PRZED WSZYSTKIMI

LM: Coś nowego w futbolu? A komu to potrzebne? Trochę tak to funkcjonowało przez lata. Gdzie indziej już przestawiano się na odżywki, albo przynajmniej na to, by nie stawiać się przed treningiem na bombie, u nas zapóźnione realia. Przekonał mnie choćby ostatnio Adam Fedoruk opowiadając o taktyce. Janusz Wójcik? No, tam, chłopcy, grajcie. I motywacja. A Jurek Podbrożny jechał do byle klubu w Hiszpanii i był w szoku, że trenują przesuwanie strefą. Wójcik natomiast nie był żadnym wyjątkiem, my wtedy wierzyliśmy, że przygotowanie fizyczne i determinacja wystarczy, a taktyka to tam wiesz, zestawić 4-4-2 i dalej już pójdzie.

Prawo Bosmana? U nas jeszcze długo były takie historie, jak piłkarz na łańcuchu przykładowego Antoniego Ptaka, albo prywatni biznesmeni dostający karty zawodników w zastaw. Tymczasem VAR, spóźniony w futbolu ogółem o dekady, gdy jednak go w końcu zdecydowano się wprowadzić, pojawił się u nas błyskawicznie. Przed niejedną renomowaną ligą. Później jeszcze Polscy sędziowie jeździli po Europie uczyć innych jak z niego korzystać. Żadnego gadania – a, bo nie ma kasy, a, bo Zachód to ma możliwości. Nie, robimy, działamy, mamy.

Debiut miał miejsce na koniec sezonu 16/17 w Kielcach. W sezonie 17/18 nabierał rozpędu z każdym miesiącem, aż doszło do momentu w sumie wymownego. Ledwo się VAR pojawił, tyle lat go nie było, a jak przyszło do Multiligi, to trwała cała dyskusja, czy to sprawiedliwe, że VAR-u nie będzie na wszystkich meczach. Tak szybko wrósł w krwioobieg ligowy.

Oczywiście, że wciąż niedomaga, oczywiście, że nie jest z nim idealnie. Ale pamiętajmy, że to faktycznie pożyteczne narzędzie, z którego teraz trzeba umieć korzystać. Co do jego wykorzystania, interpretacji jego zapisów – bywa, że tutaj miewam różne opinie. Przeszkadza mi, że przez VAR dyktowane są aptekarskie karne, które wybronią się i to wszystko co można o nich powiedzieć. Natomiast jako narzędzie, i tak w każdej kolejce mamy przynajmniej kilka sytuacji, które ratują honor arbitrów.

JO: Wielkie futbolowe rewolucje jakoś niespecjalnie lubią się z Polską – teraz trwa statystyczna i analityczna eksplozja, a u nas dopiero uczymy się odróżniać xG od xD. Nie szliśmy w pierwszym szeregu szkoleniowej zmiany myślenia, nie wymyśliliśmy żadnej nowej futbolowej strategii, chyba tylko polski system rozgrywkowy od Johna Gordona mamy jako pierwsi, ale na razie głównie w fazie twitterowych testów.

A VAR? A VAR to inna historia. Że to jest rewolucja w futbolu – nikogo przekonywać nie trzeba. To jest skok w nową erę, epokowy wynalazek, który kasuje te wszystkie wielkie odkrycia pokroju „goal-line technology”. Dopuszczenie sędziów do powtórek to spóźnione, ale mocne wejście w XXI wiek. I faktycznie można jedynie cieszyć się, że tutaj od początku byliśmy na czele marszu, dopracowując to rozwiązanie, sprawdzając je w praniu, szlifując pewne algorytmy działań. Jest tu jeszcze ogrom pracy do wykonania, natomiast jak w każdej dziedzinie życia – kto zaczął wcześniej, ten ma większe szanse na szybsze osiągnięcie perfekcji.

Po spadku ŁKS-u do I ligi poczułem bardzo boleśnie, ile zmienia w piłce nożnej VAR. I nie będę kłamał, tęsknię za nim przeogromnie.

Leszek Milewski, Jakub Olkiewicz

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...