Reklama

Nie tego się po nich spodziewaliśmy. Największe jesienne zjazdy w Ekstraklasie

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

22 grudnia 2020, 08:43 • 11 min czytania 23 komentarzy

Runda jesienna Ekstraklasy pod pewnymi względami nas oczarowała i pozytywnie zaskoczyła. Niektórzy piłkarze jednak mocno spuścili z tonu, ich notowania gwałtownie spadły. Przyczyny były różne – od spraw kontraktowych, przez problemy zdrowotne i… hazardowe, aż po zwykłe kwestie sportowe, bez drugiego dna. Co nie zmienia faktu, że każdy z poniższej jedenastki znajduje się dziś znacznie niżej niż jeszcze kilka miesięcy temu. Kto naszym zdaniem zjechał najbardziej?

Nie tego się po nich spodziewaliśmy. Największe jesienne zjazdy w Ekstraklasie

Mario Maloca

Gdyby do dziś kopał sobie gdzieś w Niemczech czy Chorwacji, byłby wspominany jako czołowa postać Lechii Gdańsk z sezonu 2016/17, która do samego końca miała szanse na mistrzostwo. Maloca jednak po dwóch latach spędzonych w Greuther Fuerth wrócił do klubu z Trójmiasta i… z rundy na rundę coraz bardziej rozmienia się na drobne. W poprzednim sezonie najpierw był rezerwowym, a gdy ze składu wypadł Błażej Augustyn i trzeba było tę lukę zapełnić, grał dużo słabiej niż jego kolega z obrony. Mimo to ciągle mogliśmy mówić o jakimś ligowym średniactwie, umiejscowieniu się o półkę wyżej niż ta z napisem „szrot”. No to właśnie na tę półkę zleciał. Ta jesień stanowi ostateczny dowód, że ksywka „Generał” dawno przestała być aktualna i nie przystaje już do rzeczywistości.

W 2. kolejce z Rakowem Maloca pod koniec pierwszej połowy wszedł na boisko po czerwonej kartce Michała Nalepy. Kompletnie nie ogarniał tego, co się dzieje. Po przerwie w sporej mierze przez jego błędy goście zdobyli trzy bramki i odwrócili losy spotkania. Tydzień później Lechia zagrała w Zabrzu, a chorwacki stoper znów dał „popis”. Pojechał na tyłku zanim Bartosz Nowak zdołał wykonać jakikolwiek zwód i pomocnik Gónika miał otwartą drogę do strzelenia gola, z czego skorzystał. To też Maloca niechlujnie wybił piłkę, co skutkowało trafieniem Ściślaka na 0:3. Zasłużona „dwójka” w notach i meczowy minus przy jego nazwisku.

Piotr Stokowiec tak się zraził do tego zawodnika, że już do końca sezonu nie dał mu ani minuty – nawet wtedy, gdy znów trzeba było kombinować z zestawieniem środka obrony. Szkoleniowiec biało-zielonych wolał wstawić do składu występującego wcześniej w pomocy Kristersa Tobersa, zamiast znów sięgać po Malocę. Z opinii solidnego nic nie zostało.

Reklama

Paweł Cibicki

Naprawdę fajnie się wprowadził do Ekstraklasy. W pierwszych pięciu meczach zdobył dla Pogoni trzy bramki, jego średnia not za ten okres wynosiła u nas 6.00. Mogło się nawet wydawać, że to właśnie on wypełni lukę w ataku po Adamie Buksie. Cibicki jednak nigdy już do swojego początku nie nawiązał i gasł w oczach, podobnie jak przez większość wiosny cały zespół. Różnica polega na tym, że „Portowcy” teraz odżyli i kończą rok na podium, zaś Cibicki od 19 września nie powąchał murawy. Ba, od końcówki października nie było go nawet na ławce. Tak drastyczny zjazd wydawał się niezrozumiały…

…aż do chwili, w której pojawiły się doniesienia ze Szwecji o grzeszkach sprzed kilkunastu miesięcy, gdy reprezentował barwy Kalmar. Otóż oskarżono go o wpływanie w niedozwolony sposób na przebieg meczu z Elfsborgiem. Miał celowo doprowadzić do pokazania mu żółtej kartki, za co otrzymał pieniądze. Sprawą szybko zainteresował się rzecznik dyscyplinarny PZPN, Adam Gilarski. Cibicki zaś w szwedzkich mediach wyparł się nieuczciwego zachowania, ale przyznał, że ma problemy z hazardem i przegrał mnóstwo kasy. Jeżeli wyjdzie na prostą – czego mu oczywiście życzymy – to już nie w barwach Pogoni.

Aleksander Buksa

Niby to nadal dopiero 17-latek, więc wiadomo: młodość ma swoje prawa, wahania formy są wtedy normalne itd.. Ale i tak się martwimy. Olek w poprzednim sezonie dawał już takie próbki swojego bez wątpienia bardzo dużego talentu (cztery gole, z czego trzy przedniej urody), iż można było zakładać, że być może powoli, ale systematycznie będzie szedł w górę. Tymczasem ostatnie miesiące okazały się dużym zjazdem. Buksa na inaugurację sezonu bardzo słabo wypadł w Białymstoku. Zagrał 65 minut, kompletnie nie radził sobie fizycznie, obrońcy Jagiellonii nakryli go czapką. Później albo nie grał, albo dostawał parominutowe ogony. Nie miał w tej rundzie ani jednego ciekawszego momentu. Nic. Cień chłopaka.

Zapewne nie bez wpływu na formę były drobne kontuzje i zamieszanie dotyczące jego przyszłości. W sierpniu Wisła poinformowała o przedłużeniu kontraktu do 2023 roku i wydawało się, że wszystko jasne. Tymczasem w listopadzie wyszło na jaw, że tak naprawdę obecna umowa obowiązuje do końca obecnego sezonu, a kontrakt do 2023 został tylko ustnie uzgodniony z piłkarzem i Buksą-seniorem, natomiast do złożenia podpisów miało dojść w styczniu 2021, gdy Olek uzyska pełnoletniość. Miało, bo odkąd interesy Buksy zaczął reprezentować Pini Zahavi i jego ludzie, nie jest to już takie oczywiste. Najważniejsze, żeby obie strony pamiętały, że na końcu najważniejsze jest dobro zawodnika.

Paweł Wszołek

Rok temu z przytupem wrócił do Polski, niemal z miejsca wyrósł na czołowego skrzydłowego ligi. Uzasadniona wydawała się teza, że jeszcze chwila i może Jerzy Brzęczek odkurzy go dla reprezentacji. Zaledwie 25 meczów wystarczyło mu na 6 goli, 8 asyst i 4 kluczowe podania. Co prawda wiosną zaczęły się pojawiać pierwsze sygnały świadczące o wahaniach dyspozycji Wszołka – po bardzo dobrym meczu potrafił zagrać bardzo przeciętny – ale w ujęciu generalnym nadal się wybijał ponad ligową średnią.

Reklama

Nowy sezon to jeszcze pogłębienie zjazdu i dalsza utrata błysku. Sześć z jedenastu spotkań tego zawodnika oceniliśmy poniżej noty wyjściowej. Tylko dwa występy były ponad nią i chodziło o szóstki, a nie siódemki czy ósemki. Jedynego gola strzelił Warcie Poznań, ledwo trafiając do pustej bramki po zagraniu Mladenovicia. Do tego cztery asysty. Jak na blisko 900 uzbieranych minut i fakt występowania w jednym z najbardziej ofensywnych zespołów ligi, to marne liczby. Okoliczności łagodzące? Ciężkie przechodzenie zakażenia koronawirusem, zwłaszcza jak na piłkarza. Ślad w organizmie Wszołka po chorobie pozostał na długo. Runda wiosenna da odpowiedź, czy głównie to było powodem zapaści, czy też problem jest szerszy i bardziej złożony.

Domagoj Antolić

W zeszłym sezonie osiągnął formę, której nigdy byśmy się po nim nie spodziewali. Stał się kluczowym ogniwem Legii i być może najlepszym środkowym pomocnikiem w Ekstraklasie. Ale to już przeszłość. Nowe rozgrywki Chorwat zaczął poniżej oczekiwań. W zasadzie jedynie z Jagiellonią w 2. kolejce wypadł dobrze, pozostałe występy były średnie lub słabe. A od meczu z Wartą Poznań (2 listopada) praktycznie zupełnie poszedł w odstawkę. W ostatnich sześciu kolejkach zagrał raz, wchodząc na końcówkę z Piastem Gliwice.

Nie bez znaczenia jest fakt, że jakiś czas temu wyklarowało się, że Antolić to na dziś za drogi biznes dla Legii i nie osiągnięto porozumienia w sprawie wygasającego 31 grudnia kontraktu. Zresztą, już we wrześniu interesowały się nim kluby tureckie i był temat transferu. Gdyby jednak znajdował się w takiej formie jak rok temu, najpewniej i tak zachowałby miejsce w składzie.

Bartosz Bida

Jeden z największych wygranych pierwszych miesięcy obowiązywania przepisu o konieczności wystawiania młodzieżowca. Bartosz Bida był wręcz jego wizytówką, bo bez tego wymogu prawdopodobnie znacznie dłużej czekałby na swoją szansę i nie wprowadził się tak odważnie do Ekstraklasy. W debiucie trafił do siatki Arki Gdynia, a parę kolejek później powtórzył to z Górnikiem Zabrze. Z czasem trochę spuścił z tonu, jego notowania zaczęły spadać, ale wiosna znów zapowiadała lepsze czasy. Już po covidowej przerwie strzelał gole Wiśle Płock i Cracovii, ponownie stał się ważną postacią Jagiellonii i całościowo premierowy sezon na najwyższym szczeblu mógł zapisać na duży plus.

Niestety, w tej rundzie prawie zdążyliśmy o nim zapomnieć. Siedem ligowych meczów, z czego zaledwie jeden od początku, raptem 180 rozegranych minut. Bida mógł przynajmniej udanie zakończyć rok, ale w niedzielę zmarnował sytuację sam na sam z bramkarzem Górnika, Martinem Chudym. Usprawiedliwieniem nie mogą być jakieś zawirowania zdrowotne, bo poza jednym wyjątkiem, chłopak zawsze znajdował się w meczowej kadrze. Tym bardziej jesteśmy rozczarowani.

Jewgienij Baszkirow

Trudno było nie zwrócić na niego uwagi w chwili przyjścia do Zagłębia Lubin. Niezłe CV (82 mecze w rosyjskiej ekstraklasie), ekscentryczny wąs, niebanalna osobowość. Nieczęsto spotyka się piłkarzy, którzy dyskutują o sztuce czy piszą wiersze i naprawdę głęboko siedzą w tych tematach. A taki właśnie jest Jewgienij Baszkirow. Przede wszystkim jednak w pierwszej części roku bardzo dobrze grał w piłkę. Robił swoją podstawową robotę w środku pola i potrafił dodać element ekstra. Z Koroną Kielce strzelił dwa piękne gole zza pola karnego. Jeszcze trochę ten mecz będziemy pamiętali, bo z kolei bramkę dla gości fantastycznym kopnięciem z rzutu wolnego zdobył Petteri Forsell.

W tym sezonie coś się popsuło. Rosjanin się skiepścił, zekstraklasowił, stał się elementem ligowej szarzyzny. Najpierw zawodnikiem czwórkowo-piątkowym, a w dalszej części rundy nawet bardziej dwójkowo-trójkowym. Doszło do tego, że po zawalonym golu w derbach ze Śląskiem Wrocław, usiadł na ławce z Pogonią i nawet nie wszedł w drugiej połowie. Do niedawna – nie do pomyślenia. Martin Sevela musiał być mocno zawiedziony postawą Baszkirowa, skoro po czerwonej kartce Jakuba Żubrowskiego trzymał go w rezerwie, a wpuścił Dawida Pakulskiego, będącego dotychczas w głębokiej odstawce.

Michal Pesković

To de facto bardziej sam zjazd w hierarchii niż jakiś drastyczny spadek formy, czego logicznym następstwem byłyby niższe notowania. Pesković do końcówki czerwca ubiegłego sezonu był numerem jeden w Cracovii i choć nie błyszczał już tak jak w swoim najlepszym krakowskim okresie, to nadal spisywał się w miarę solidnie. I nagle coś się zmieniło. W pięciu ostatnich kolejkach cztery razy bronił Lukas Hrosso, który stał też między słupkami przez cały Puchar Polski, z finałem włącznie. Po przyjściu Karola Niemczyckiego doświadczony Słowak miał już nawet problem, żeby siedzieć na ławce. Młodzieżowiec grał w wyjściowej jedenastce, a Hrosso został jego zmiennikiem.

W tej sytuacji wydawało się, że awaryjne przejście do Podbeskidzia – sfinalizowane już poza okienkiem transferowym ze względu na poważniejszą kontuzję Martina Polacka – pozwoli odżyć i Peskoviciowi, i jego nowej drużynie. Debiut faktycznie na to wskazywał. Bielszczanie zremisowali w Szczecinie w sporej mierze dzięki kilku udanym interwencjom 36-letniego golkipera. Później szczęśliwie udało się pokonać Zagłębie po fatalnym błędzie Hładuna i sielanka się skończyła. Beniaminek na finiszu 2020 roku doznał czterech z rzędu porażek, a Pesković wyciągał piłkę z siatki 15 razy! Jakichś spektakularnych błędów nie popełnił, ale też niewiele zrobił, żeby te mecze potoczyły się inaczej. Gdyby ktoś jeszcze pół roku temu powiedział mu, jaki będzie jego status w chwili wyjazdu na świąteczny urlop, na sto procent by nie uwierzył.

Dusan Kuciak

We wcześniejszych latach w ciemno można go było brać pod uwagę w podsumowaniach dotyczących najlepszych bramkarzy. Za ubiegły sezon został u nas numerem jeden. Bardzo długo bronił na wysokim, równym poziomie, do 33. kolejki ani razu nie zszedł na Weszło poniżej oceny wyjściowej. Dopiero na koniec zawalił mecze z Cracovią i Lechem, ale i tak nie zmieniły one całokształtu.

Gdybyśmy natomiast podsumowywali noty za tę rundę, Kuciak z regularnie broniących golkiperów byłby… najsłabszy. Okej, średnia 4.75 to nie jest jakaś kompromitacja, ale tym razem nie oglądaliśmy aż takich „artystów” jak Thomas Daehne, Paweł Sokół, Damian Węglarz czy wczesny Mickey van der Hart, więc poprzeczka została zawieszona wyżej. I na tym tle Słowak z Lechii mocno spuścił z tonu. Nie zostawał co prawda antybohaterem – może poza spotkaniem z Pogonią, gdy w kuriozalnych okolicznościach przepuścił podanie Gorgonia – ale w zasadzie zupełnie przestał wybraniać mecze. Przez całą jesień raz zasłużył na coś więcej niż „piątka”, na mniej zaś trzykrotnie. W pozostałych przypadkach był w miarę poprawny i tylko tyle. Piotr Stokowiec najwyraźniej też dostrzegał tu problem, bo pod koniec listopada posadził Kuciaka na ławce ze Śląskiem i Piastem. Zlatan Alomerović dał jednak jeszcze mniej pewności i Kuciak wrócił do gry. Lechia miała poważniejsze zmartwienia niż jego forma, ale nie robił już żadnej różnicy na plus i nie emanował pewnością siebie. Nie spodziewaliśmy się tego.

Tymoteusz Puchacz

Nikt nie odbierze mu zasług w Lidze Europy. Strzelił gola w decydującym o wejściu do fazy grupowej meczu z Charleroi, a w samej grupie zaliczył znakomity występ w domowym starciu ze Standardem (dwie klasowe asysty). Jeżeli jednak oddzielimy Ekstraklasę od europejskich pucharów, to wyjdzie nam coś mocno niestrawnego. Nie znaleźlibyśmy wielu słabiej ocenianych lewych obrońców, którzy mogli liczyć na regularną grę. Co najwyżej byliby to Gach, Kirkeskov, Kiełb z Warty i Abramowicz.

Puchacz w zdecydowanej większości ligowych występów spisywał się znacznie poniżej swoich możliwości. Odkąd zawalił mecz na Legii, już ani razu nie dostał od nas choćby noty wyjściowej. Przez całą rundę poniżej „piątki” zagrał aż siedem razy, co stanowi połowę jego ocenionych spotkań. Trudno się jednak dziwić, bo popełniał dużo błędów w tyłach i niewiele dawał z przodu (żadnego ofensywnego konkretu). Nie znaczy to, że miał wywalone i skupiał się na czacie z Julią Wieniawą. Nie, zwyczajnie mógł być przemęczony. Licząc wszystkie fronty, rozegrał ponad 1920 minut, czyli niewiele mniej niż Jakub Moder. Trudno, żeby nie odczuł tego w kościach, mimo swojego niezaprzeczalnego profesjonalizmu w podejściu do zawodu. No ale wiadomo, kadra na trzy fronty i tak dalej.

Artur Jędrzejczyk

Olbrzymi zjazd, największy w lidze. Do niedawna jeden z kilku bezsprzecznie najlepszych stoperów ligi (najlepszy?). Dziś trzeba się spodziewać, że w każdej chwili może wywinąć jakiś numer. Nie chodzi tylko o te dwa karne ze Stalą Mielec, choć one stanowią idealne podsumowanie. Jędrzejczyk fatalnie grał również z Górnikiem Zabrze i Śląskiem Wrocław (prezent dla Fabiana Piaseckiego), a słabo z Piastem i Wisłą Kraków.

Przeważnie partnerujący „Jędzy” na środku obrony Igor Lewczuk kończy jesień ze średnią not 5.33, podczas gdy jego kolega z 4.07. Oczywiście Lewczuk nie rozegrał wszystkich spotkań, miał mniej okazji do wpadek, ale różnica i tak jest kolosalna. Minimalnie wyższą średnią ma nawet Marcin Flis ze Stali Mielec, o którym pewien przewodniczący kolegium sędziów mógłby powiedzieć, że jest przystojny i ładnie biega, ale nie to, że dobrze gra w piłkę. Na takim poziomie jest aktualnie 40-krotny reprezentant Polski. Chwilowy kryzys czy coś zaczyna się kończyć?

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

23 komentarzy

Loading...