Reklama

100 najlepszych piłkarzy ostatniej dekady. Druga odsłona rankingu!

Mateusz Rokuszewski

Autor:Mateusz Rokuszewski

21 grudnia 2020, 13:48 • 44 min czytania 27 komentarzy

Wczoraj mogliście przeczytać pierwszą część naszego rankingu, w którym sklasyfikowaliśmy 100 najlepszych piłkarzy kończącej się dekady. No, przynajmniej naszym zdaniem najlepszych, gdyż – jak wspomnieliśmy w zapowiedzi – wszystkich i tak nie zadowolimy. Nie może być inaczej, gdyż nawet w wąskim redakcyjnym gronie mamy takich, którym skład i kolejność zestawienia się nie do końca podoba.

100 najlepszych piłkarzy ostatniej dekady. Druga odsłona rankingu!

No ale lecimy dalej. Choć zostajemy w Madrycie. Skończyliśmy na Isco, pora zajrzeć do sąsiadów z Wanda Metropolitano.

Wychowanek klubu, który do występów w pierwszym zespole z opaską na ramieniu doszedł przez drużynę juniorów i granie w rezerwach. One-club man to gatunek na wymarciu, ale dzięki takim jak Koke powinien przetrwać. Gdy w 2017 roku przedłużał o kolejne pięć lat kontrakt (poprzedni kończył się w 2019 roku, więc od razu machnięto umowę do 2024 roku), pojawiły się łzy w oczach i jasna deklaracja dotyczącą tego, że chce grać dla Rojiblancos do końca kariery.

Wierność ta jest godna docenienia tym bardziej, że nie wynika z braku innych opcji i wygodnej posadki w rodzinnym mieście (choć na warunki narzekać nie może). Nie, Koke mógłby być wzmocnieniem dla każdego klubu na świecie i podpisać bardziej intratny kontrakt niż ten, który obowiązuje go w Madrycie.

Reklama

Trudno wyobrazić sobie drugą linię Atletico bez niego – niezależnie od tego, czy jest centralną postacią, czy Cholo Simeone ustawia go bliżej linii bocznej. Dwa finały Ligi Mistrzów, dwie wygrane Ligi Europy, mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Hiszpanii, dwa Superpuchary Europy – jego gablota też wygląda bardzo w porządku, w zasadzie zabrakło tylko puenty w postaci wygranej w Champions League. Albo sukcesu z kadrą, bo nie załapał się przecież na Euro 2012 będące ostatnim podrygiem wielkiej reprezentacji Hiszpanii. Ostatnio wrócił do drużyny narodowej po dwóch latach przerwy, więc w przyszłym roku będzie miał okazję, by przykryć dwa przeciętne mundiale i Euro we Francji, na którym był głównie rezerwowym.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

To tylko wysoko wygrany mecz ligowy z Las Palmas, strzelał i asystował Koke w dużo ważniejszych spotkaniach, a przecież zdarza mu się błyszczeć też bez konkretów w ofensywie (patrz rozgromienie Niemców w niedawnym meczu Ligi Narodów, był najlepszy na placu). No ale uroda tych trafień jest taka, że polecamy właśnie to spotkanie z sezonu 2017/18.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Dzięki swoim 475 występom w barwach Atletico Koke już dziś zajmuje trzecie miejsce na klubowej liście wszech czasów. Niedługo skończy dopiero 29 lat, więc śmiało można założyć, że przebije zarówno Tomasa Renonesa (483 występy), jak i Adelarda Rodrigueza (553 gry).

Gość wygrał w poprzednim sezonie Ligę Mistrzów (po raz pierwszy w karierze), występując w każdym meczu edycji i waląc dwa gole w ćwierćfinale, więc może trochę dziwnie to zabrzmi, ale jednak mogła lepiej toczyć się w ostatnim czasie kariera Brazylijczyka. Transfer do Barcelony prawdopodobnie był błędem, czego nie da się przykryć nawet zdobywanymi trofeami. Bo i owszem – od jego momentu do dorobku Coutinho wpadła wspomniana wygrana w Champions League, a także dwa mistrzostwa Hiszpanii, jedno Niemiec i puchary tych krajów (plus triumf z kadrą w Copa America), ale przecież trudno mówić, by chłop podnosił te rzeczy jako gwiazda drużyny. Bardziej jako przepłacony piłkarz, który nie spełnia do końca oczekiwań lub człowiek wypchnięty z klubu z nadzieją na odzyskanie części zainwestowanych środków. Zresztą dziś też Barca otwarcie deklaruje, że wysłucha wszelkich ofert.

Reklama

Najlepszy był w Liverpoolu pod wodzą Juergena Kloppa – tu nie ma żadnych wątpliwości. Runda jesienna przed transferem? 12 goli i 8 asyst w 20 meczach, choć gość myślami był już w Katalonii – został tylko dlatego, że mający problem z kontuzjami klub z Anfield poprosił go o to i zapewnił pójście na ustępstwa w kolejnym oknie. Zresztą nie tylko wtedy, gdyż na myśl o tej przeprowadzce przebierał nogami od dłuższego czasu. Biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej nie poszło mu też w Interze Mediolan, można przykleić mu etykietę piłkarza specyficznego, do którego trzeba znaleźć właściwy klucz.

Ale raz, że komuś się to w tej dekadzie dość spektakularnie udało. A dwa – ma dopiero 28 lat, więc trudno wykluczyć, że ktoś ten klucz jeszcze znajdzie.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Najlepszy był u Kloppa w Liverpoolu, ale tak generalnie. Bo najlepszy mecz rozegrał chyba całkiem niedawno, jakiś rok temu. 3 gole i 2 asysty. I prócz pierwszego trafienia, gdzie tylko dołożył nogę, była to bijąca po oczach jakość.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Coutinho strzelał bramki we wszystkich czterech najsilniejszych ligach Europy. We Włoszech dla Interu, w Hiszpanii dla obu klubów z Barcelony, w Anglii rzecz jasna dla Liverpoolu, no i dla Bayernu Monachium w Bundeslidze. Piłkarzy, którzy dokonali tej sztuki, można policzyć na palcach i wystarczy do tego jedna dłoń.

Był taki moment na początku mijającej dekady, gdy Juan Mata spokojnie mógł uchodzić za jednego z najlepszych playmakerów na świecie. Hiszpan w wieku 23 lat przeniósł się z Valencii do Chelsea i w Londynie niemal natychmiastowo wkroczył w swój piłkarski prime time. Pierwszy sezon – sześć bramek strzelonych oraz trzynaście wypracowanych w samej tylko Premier League. Drugi? Jeszcze bardziej udany z indywidualnego punktu widzenia. Jedenaście ligowych goli, siedemnaście asyst. The Blues wygrali w tym czasie Ligę Mistrzów, Ligę Europy i Puchar Anglii, a Mata dorzucił też do tego triumf na mistrzostwach Starego Kontynentu. W finale przeciwko Włochom zdobył zresztą gola, choć trzeba pamiętać, że w całym turnieju zagrał tylko trzy minuty. Właśnie w tym finałowym starciu.

Miał pecha. Trafił na pokolenie Iniestów, Xavich, Silvów i Fabregasów. W takim towarzystwie niełatwo było się przebić do wyjściowej jedenastki hiszpańskiej drużyny narodowej, nawet będąc jedną z największych gwiazd Premier League.

Wydawać się zatem mogło w 2013 roku, że Mata to idealny materiał wręcz na legendę The Blues. Grał pięknie, grał skutecznie, grał odważnie. Uwielbiali go kibice, rok po roku typując go na piłkarza sezonu. Ale potem na Stamford Bridge pojawił się Jose Mourinho i nagle dla Hiszpana zabrakło miejsca w wyjściowym składzie Chelsea. Portugalczyk ani myślał opierać swojej ekipy na Macie, a wychowanek Realu Madryt nie umiał się odnaleźć w nowych realiach taktycznych, gdzie gra całego zespołu nie była już skupiona wokół niego. – Mój styl nie pasował do wizji futbolu, którą miał Jose. Tak się czasami dzieje. Grałem w Chelsea, gdzie przez dwa lata otrzymywałem tytuł dla najlepszego piłkarza sezonu. Wszystko szło gładko, a później przyszedł Mourinho i miał inne podejście. Szanuję to, bo nie ma tylko jednej drogi w futbolu – mówił Hiszpan.

Mata trafił zatem do Manchesteru United, gdzie gra zresztą do dziś. Na Old Trafford miał sezony lepsze i gorsze, zdarzało mu się rozgrywać dla „Czerwonych Diabłów” mecze prawdziwie wielkie. Ale do poziomu z lat 2011-2013 już nigdy nie powrócił, a przynajmniej nie na stałe. Przebłyski wielkiej formy przeplatał z tygodniami przeciętności. Jego motoryczne niedostatki we współczesnych realiach taktycznych stały się niemal niemożliwe do zatuszowania. – Klasyczne dziesiątki są gatunkiem wymarłym – powiedział niegdyś Mata.

Pozostaje się zatem cieszyć, że Hiszpan zdążył nas jeszcze na początku dekady zachwycić.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

2012 rok, Mata u szczytu formy. Dwa gole i asysta w derbowym starciu z Tottenhamem. Szkoda, że Hiszpan na topie utrzymał się tylko przez kilka lat, bo naprawdę potrafił zaczarować.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Juan Mata pomylił się w serii rzutów karnych w finale Ligi Mistrzów z 2012 roku, co sprawia, że generalnie rzadko bywa wymieniany w gronie bohaterów tamtego starcia, podobnie jak całej pucharowej kampanii The Blues. Trzeba jednak pamiętać, że to Hiszpan asystował Didierowi Drogbie przy golu na 1:1. Gdyby nie jego wrzutka z rzutu rożnego, nie byłoby triumfu londyńczyków.

Marco Verratti to od jakichś siedmiu-ośmiu lat jeden z najlepszych środkowych pomocników na świecie. Piłkarz absolutnie nietuzinkowy. Widzi wszystko, znakomicie reguluje tempo gry, świetnie odnajduje się w tłoku. Jednym podaniem albo dryblingiem umie zrobić przewagę w centralnej części boiska. Zarzucić można mu chyba tylko to, że nieco za często zdarza mu się zaatakować przeciwników w ostry, a nawet brutalny sposób. No ale nie ma przecież zawodników idealnych.

Verrattim zachwycali się wielcy piłkarskiego świata:

  • Andrea Pirlo: – Gra na podobnej pozycji co ja, choć nasze style trochę się różnią. Marco częściej operuje krótkimi podaniami, częściej drybluje i dobrze chroni piłkę. Jest najlepszym włoskim piłkarzem na dziś i na jutro. Napisałem mu: „teraz to ty jesteś numerem jeden, ponieważ ja jestem o krok od zakończenia kariery”. 
  • Xavi: – Ze wszystkich zawodników najbardziej przypomina mnie Verratti. Jest świetny technicznie i podejmuje właściwe decyzje pod presją. To czołowa postać swojego obecnego klubu, ale prawdą jest, że chciałbym go kiedyś zobaczyć w Barcelonie. 
  • Iniesta (na sugestię ze strony Matuidiego, że Verratti jest najbardziej odpowiednim piłkarzem, by go zastąpić): – Też tak uważam.

Trudno nam jednak wyzbyć się wrażenia, że 28-letni obecnie piłkarz nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Dla Paris Saint-Germain jest oczywiście żywą legendą. Wywalczył z ekipą ze stolicy Francji siedem tytułów mistrzowskich, kolejne zapewne przed nim. Krajowych pucharów dorzucił do kolekcji tak wiele, że pewnie sam już stracił w nich rachubę. Nie udało mu się jednak poprowadzić PSG do długo wyczekiwanego triumfu na europejskiej arenie. I można mieć wątpliwości, czy Verratti kiedykolwiek okaże się tym liderem, który zatriumfuje z paryżanami w Champions League. Z prostej przyczyny – jak przychodzi co do czego, Włoch albo jest kontuzjowany, albo akurat wraca do formy po kontuzji. Tak było choćby w poprzednim sezonie, gdy Verratti w kluczowych starciach Ligi Mistrzów pełnił rolę zmiennika.

Nowym Pirlo czy Xavim już raczej Verratti nie zostanie. Ale klasy i tak odmówić mu nie podobna.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Trudno uchwycić geniusz Verrattiego w pomeczowych skrótach, ponieważ nie jest to zawodnik słynący ze zdobywania pięknych goli czy nawet notowania efektownych asyst. Jego boiskowe zadania nie skutkują wpisami do klasyfikacji kanadyjskiej. Lepiej będzie zatem rzucić okiem na kompilację jego zagrań z niedawnego starcia z PSG w Lidze Mistrzów z Basaksehirem.

Pełna profesura w wykonaniu Włocha.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Marco Verratti, pomimo licznych kontuzji, kroczek po kroczku wspina się na szczyt listy zawodników z największą liczbą występów w barwach Paris Saint-Germain. Obecnie Włoch plasuje się w tym rankingu na piątej lokacie, do podium pozostało mu jeszcze siedemnaście spotkań. Bardzo możliwe, że Verratti karierę zakończy na szczycie tego zestawienia.

W pewnym momencie swojej kariery Francuz znalazł się w centrum uwagi opinii publicznej, ale nie był to rozgłos, na którym przesadnie mu zależało. Bramkarza Tottenhamu krytykowano, podkreślając, że swoje miejsce w kadrze Francji zawdzięcza tylko i wyłącznie słabej konkurencji, natomiast jego drużyna klubowa cierpi z powodu popisów wychowanka Nicei. Około 2016 roku Lloris zaczął przekonywać wszystkich, że to wierutna bzdura – dotarł do finału Euro, zdobył mistrzostwo świata, został też wybrany drugim najlepszym bramkarzem na świecie w 2018. A przecież jeszcze za czasów Lyonu dał się poznać jako wybitny specjalista.

Lloris w barwach Les Gones spędził cztery sezony z drobnym okładem i aż trzykrotnie był wybierany do jedenastki sezonu Ligue 1. Rywalizował o to miano z takimi specjalistami jak Mandanda i Ruffier, którzy może nie zawojowali areny międzynarodowej, ale na krajowym podwórku mają opinię naprawdę konkretnych bramkarzy. A jednak piłkarz Tottenhamu przerasta ich o głowę, bo nie dość, że to właśnie on zamurował pozycję numer jeden w kadrze, to jeszcze jako jedyny z tego grona dał radę poza Francją. Wspomniany Mandanda skompromitował się w Crystal Palace, natomiast Lloris od lat strzeże bramki Spurs, będąc przy okazji jednym z najlepszych bramkarzy Premier League. 

Z londyńskim klubem nie zdołał zdobyć jakiegokolwiek trofeum, lecz to w żaden sposób nie przeszkodziło mu w wyrobieniu sobie marki na Wyspach. Francuz brnął ku temu od samego początku. Najpierw zakończył niewyobrażalną serię Brada Friedela – Amerykanin do momentu debiutu Llorisa wystąpił w 310 meczach z rzędu – a później spisywał się tak dobrze, że już w swoim pierwszym okresie na White Hart Lane został nominowany do nagrody dla najlepszego piłkarza miesiąca. Dalej zazwyczaj było jeszcze lepiej, bo bramkarz nawet na moment nie oddał miejsca między słupkami, odstraszając każdego konkurenta, zaliczył już 97 ligowych meczów na zero z tyłu, Mauricio Pochettino powierzył mu opaskę kapitańską, a sam Francuz wszedł w minionym sezonie do elitarnego klubu „300”. Pod względem liczby występów dla Tottenhamu, zajmuje zaszczytne 28. miejsce. Najwyższe spośród piłkarzy spoza Wysp Brytyjskich. 

Rysą na wizerunku jest rzecz jasna prowadzenie po kilku głębszych, ale też nie jest to ranking 100 najrówniejszych kolesi w światowym futbolu.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

W drodze do finału Champions League Lloris obronił rzut karny w wykonaniu Sergio Aguero w 1/4, a także pozostałe strzały The Citizens. Argentyńczyka z strzelającego z jedenastu metrów zatrzymał zresztą tez kilka lat wcześniej w meczu ligowym.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

W wypadku Llorisa wypada docenić przede wszystkim karierę reprezentacyjną. Francuz nie zawodzi w najważniejszych momentach, kilkukrotnie zresztą ratował swój zespół podczas wspomnianego Euro i rosyjskiego mundialu. Jednak czymś, co najdobitniej podkreśla wkład Hugo w sukcesy piłki znad Sekwany, jest liczba jego występów w kadrze narodowej. Na ten moment 120 – więcej ma tylko Thierry Henry (123) oraz Lilian Thuram (142). Coś nam mówi, że 33-latek może łyknąć obu. 

Dość często w pierwszej połowie naszego rankingu pojawiają się zawodnicy, o których możemy napisać: „gdyby nie urazy, pewnie byłby wyżej”. Radamel Falcao to kolejny piłkarz z tej kategorii. Pamiętacie jeszcze jaką bestią był kolumbijski napastnik po przenosinach z FC Porto do Atletico Madryt na początku dekady 2011 – 2020? W 2012 roku Falcao uplasował się nawet na piątym miejscu w wyścigu o Złotą Piłkę. I nie było w tym absolutnie żadnej przesady. Snajper Los Colchoneros mógł wówczas uchodzić za najlepszą dziewiątkę na świecie. Boleśnie przekonali się o tym choćby obrońcy londyńskiej Chelsea, którym Kolumbijczyk zaaplikował hat-tricka w starciu o Superpuchar Europy.

Niestety, potem kariera El Tigre zaczęła się gmatwać.

W 2013 roku Falcao przeniósł się do AS Monaco, gdzie zagwarantowano mu zarobki sięgające przypuszczalnie nawet 20 milionów euro za sezon. Kilka miesięcy po transferze Kolumbijczyk zerwał jednak więzadła w kolanie i tak naprawdę już nigdy nie odzyskał dawnej eksplozywności.

Zaliczył kompletnie nieudane przygody w Premier League, najpierw na wypożyczeniu do Manchesteru United, a potem do Chelsea. W tym pierwszym klubie Falcao otrzymał gigantyczną tygodniówkę, oczekiwano po nim naprawdę wiele, lecz to wcale nie przeszkodziło to Louisowi van Gaalowi w tym, by spychać słynnego zawodnika do drużyny U-21. – Nie chciałem upokorzyć Radamela – zapewniał „Żelazny Tulipan”, ale wielu ekspertów na wyspach twierdziło, że jest dokładnie odwrotnie. Falcao ponownie złapał wiatr w żagle dopiero w sezonie 2016/17, gdy jako kapitan powiódł AS Monaco do mistrzostwa Francji i półfinału Ligi Mistrzów. Dojrzał piłkarsko i przedefiniował swój styl gry na tyle skutecznie, by stać się znów gwiazdą Ligue 1. No ale to już nie był ten sam El Tigre co przed laty.

Warto też wspomnieć, że w 2014 roku Falcao z powodu kontuzji przegapił mundial w Brazylii. Można się dzisiaj zastanawiać, jak mocna byłaby wówczas reprezentacja Kolumbii, gdyby nie straciła przed turniejem swojej największej gwiazdy. Wielce prawdopodobne, że na ćwierćfinale by się tamte mistrzostwa dla Los Cafeteros nie zakończyły.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Wspomniany wcześniej mecz o Superpuchar Europy z 2012 roku. Falcao był wtedy w sztosie.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Falcao to nie tylko dwukrotny triumfator, ale i dwukrotny król strzelców Ligi Europy. W sezonie 2010/11 zdobył w tych rozgrywkach aż osiemnaście bramek dla FC Porto, rok później jego dorobek wyniósł zaś dwanaście trafień. Oczywiście kolumbijski snajper strzelał gole w obu finałach LE. Jest też jedynym graczem w dziejach tych rozgrywek, który zdobył cztery bramki w jednym spotkani fazy pucharowej.

Ależ on był wtedy dobry.

Ciągnęła się za nim łatka brutala. Nie to, żeby w ogóle nie zapracował na jej przyklejenie, nic z tych rzeczy. Gdy w trakcie mundialu w Brazylii wyleciał z boiska za cios w szczękę Thomasa Muellera i poprawkę z bani, gdy Niemiec siedział na glebie, jego kartoteka liczyła już mniej więcej tyle pozycji co świąteczna lista zakupów w statystycznym polskim domu. Jasne, niektóre dotyczyły poprzedniej dekady, ale nie było też tak, że chłop któregoś dnia wstał i po prostu coś mu w głowie przeskoczyło, dzięki czemu nagle nabrał szacunku dla zdrowia rywali.

No nie. Ale mówimy też o piłakrzu, który spędził 10 lat w wielkim klubie, od którego odbijali się w teorii lepsi piłkarsko obrońcy. Sam Pepe mówił, że to było „cmentarzysko stoperów”, niejako podkreślając swój wyczyn. Tylko w tej dekadzie Portugalczyk zgarnął z Królewskimi trzy Ligi Mistrzów, dwa mistrzostwa, dwa Puchary i Superpuchar Hiszpanii, dwa Klubowe Mistrzostwa Świata i dwa Superpuchary Europy. Odchodził z klubu w średniej atmosferze, krytykując wszystkich jak leciało. Po pierwsze – sam Real za styl negocjacji nowej umowy i brak wsparcia w walce z fiskusem. Po drugie – Zinedine’a Zidane’a, nazywając lepszym trenerem Rafę Beniteza. Po trzecie – kibiców Królewskich, którzy nie potrafili zmotywować piłkarzy (w przeciwieństwie do fanów na przykład Besiktasu). No ale kawał fajnej historii napisał, grając niezwykle pewnie i dodając drużynie charakteru.

Również na niwie reprezentacyjnej, bo na francuskim Euro w drodze po złoto opuścił tylko jeden mecz.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Pepe i El Clasico? To kilka razy kończyło się nie najlepiej, więc polecamy mecz z FC Barceloną, w którym Portugalczyk błysnął pod bramką rywali. Zapakował z bani na 2-1, a Królewscy ostatecznie wygrali 3-1. Nie był to jego perfekcyjny występ w tyłach, ale też nic nie zawalił.

 

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Pepe, jak już wspomnieliśmy, może pochwalić się złotem mistrzostw Europy, ale czempionat Starego Kontynentu to generalnie jego najlepsze chwile. Trzy razy z rzędu lądował w oficjalnej jedenastce turnieju. W 2008 roku Portugalia odpadła w ćwierćfinale – mimo to znalazło się dla niego miejscu. Na boiskach w Polsce i na Ukrainie drużyna wykręciła półfinał, ale on znów dostał indywidualne wyróżnienie. Euro 2016 było w tym kontekście formalnością. Na przyszłoroczne – mimo tego, że w lutym skończy 38 lat – raczej pojedzie i… zobaczymy.

Gdyby ten ranking robili tylko kibice Manchesteru United, Belg w życiu by się tutaj nie znalazł. Ale jest inaczej, bo napastnik Interu to nie tylko kłopoty z przyjęciem piłki, wywracanie się na niej i pudłowanie w sytuacjach, gdy współczynnik xG dochodzi do granicy swych możliwości, ale przede wszystkim seryjne strzelanie. Lukaku w ostatniej dekadzie to synonim łowcy bramek – nieważne, czy to Anglia, czy to Belgia, czy Włochy. Indywidualnie Belg należy do ścisłej czołówki, a że West Brom jego czasów walczył o utrzymanie w Premier League, zaś Everton i Manchester United dalekie były od świetności, to już inna bajka.

Na wielką arenę 27-latek wkroczył w sezonie 2012/13, gdy szalał w barwach The Baggies. Był wówczas stosunkowo świeżo po bardzo dobrych występach dla Anderlechtu (16 bramek w 2010/11), ale też po odbiciu się od Chelsea, zatem wypożyczenie do ekipy Steve’a Clarke’a stanowiło dla niego szansę na pokazanie, że nie jest na Premier League za słaby. No i nie był. WBA zakończyło sezon na zaskakująco wysokim ósmym miejscu, zaś Lukaku strzelił aż 17 bramek – był pod tym względem szóstym najlepszym piłkarzem w lidze, wyprzedzając chociażby Daniela Sturridge’a czy Dimitara Berbatowa. Tym samym zapracował sobie na… wypożyczenie do Evertonu, bo w Chelsea wciąż nie widziano dla niego miejsca.

Tam napastnik ponownie nie zawiódł. Na Goodison Park występował ostatecznie przez cztery sezony, po tym jak Jose Mourinho sprzedał go bez cienia żalu. W trakcie tej przygody ani razu nie zszedł poniżej granicy 15 bramek we wszystkich rozgrywkach, rozbijając bank w sezonie 2016/17, gdy aż 26 razy pokonywał bramkarzy rywali. To przyniosło mu transfer do Manchesteru United i chociaż tam Belg zaliczył – w opinii fanów Czerwonych Diabłów – wielce przeciętny epizod, to Lukaku błyskawicznie odkuł się w Serie A. Dla Interu strzelił już 48 bramek w zaledwie 67 meczach. 

Nieco w międzyczasie swych klubowych podbojów stawał się coraz ważniejszą postacią kadry. Dla Belgii gra równą dekadę, stając się w tym czasie jej najlepszym strzelcem. Rekord należący do Bernarda Voorhoofa Lukaku pobił z palcem w nosie. Miał zaledwie 24 lata, gdy zdobył swą 31 bramkę w narodowych barwach. Na tym oczywiście nie poprzestał, bo w tym momencie – w grudniu 2020 roku – jego licznik wskazuje imponujące 57 bramek. W Europie więcej ma tylko siedmiu piłkarzy, a należy pamiętać, że Belg wciąż ma dopiero 27 lat. 

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Manchester United w swym ostatnim meczu pod wodzą sir Alexa Fergusona wygrywał z WBA już 3:0. A potem na boisko wpuszczony został Romelu Lukaku i właściwie w pojedynkę rozniósł defensywę Manchesteru, kompromitując Lingarda, Jonesa, Evansa i podstarzałego Ferdinanda. Strzelił trzy bramki, a mecz zakończył się najwyższym remisem w historii Premier League.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

W 2019 roku Lukaku trafił do Hall of Fame włoskiego futbolu. Został do niego wprowadzony w tym samym roku co Zbigniew Boniek i Andrea Pirlo, a wcześniej niż Alessandro Nesta, Gennaro Gattuso czy Gianluigi Buffon. Wszystko ma związek z nagrodą Fair Play imienia Davide Astoriego, którą Belg otrzymał za swój wkład w walkę z rasizmem na włoskich stadionach, a także… oddanie karnego swojemu klubowemu koledze – Sebastiano Esposito – dzięki czemu wychowanek Interu mógł strzelić premierowego gola dla Interu.

Gdy w 2011 roku po dekadzie spędzonej na San Siro odchodził z Milanu, chyba nikt się nie spodziewał, że zrobi jeszcze tak wiele. Przede wszystkim nie spodziewali się tego działacze i ówczesny trener klubu, bo mieli tak naprawdę wszystkie argumenty, by zatrzymać u siebie jednego z najlepszych pomocników w historii. – Milan zaproponował mi kontrakt na rok, a chciałem trzyletniej umowy, ponieważ byłem młodszy niż reszta doświadczonych zawodników. Jednak najważniejszym powodem mojego odejścia było to, że Allegri wolał wystawiać przed obrońcami Ambrosiniego i van Bommela, a ja nie chciałem zmieniać swojej roli na boisku – podkreślał później Pirlo.

Juventus dopieścił 32-latka zarówno pod względem długości kontraktu (który później był jeszcze przedłużany), jak i roli w zespole. Wygrał. Bo tak się jakoś złożyło, że to właśnie w 2011 roku, jeszcze z Pirlo na pokładzie, klubu z Mediolanu wywalczył ostatni tytuł mistrzowski. Później zdobywało go już tylko Juve. I nie sposób wymienić wszystkie wyróżnienia, które zgarnął w tym czasie Pirlo. Do spełnienia w tej dekadzie zabrakło tylko zwycięstwa w finałach Ligi Mistrzów i mistrzostw Europy. Albo przynajmniej w jednym z nich.

W pewnych kręgach stał się postacią kultową, lecz przede wszystkim jest punktem odniesienia dla wielu środkowych pomocników. Tych młodych, bo poszukiwania nowego to zajęcie chętnie podejmowane przez włoskich dziennikarzy (był Verratti, jest Tonali, a to tylko dwaj najważniejsi) i tych starszych, bo jego przykład pokazuje, że wraz z wiekiem i zmianą możliwości można poniekąd zdefiniować się na nowo i być w swojej robocie kapitalnym.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Pirlo nigdy nie zagrał na Wyspach, ale w Anglii jest wielce szanowany ze względu na występy przeciwko tamtejszej reprezentacji na wielkich turniejach. Tak na Euro, jak i na mundialu w Brazylii, zagrał świetne zawody z Synami Albionu. Zwróciliśmy uwagę na pierwszy występ. Kapitalna gra przez całe spotkanie, dwie setki wypracowane dzięki błyskowi geniuszu (obie zmarnował Balotelli) i w końcu seria rzutów karnych, w których strzelił jak Panenka, ośmieszając Joe Harta.

Louis Saha: „Podcinka Pirlo zrobiła różnicę. Była tak ważna jak interwencja Buffona, który chwilę później obronił uderzenie Ashleya Cole’a”. Valentino Rossi: „Po czymś takim po prostu nie mogliśmy przegrać”. 

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Po wspomnianym odejściu z Milanu Pirlo trzy razy z rzędu był wybierany najlepszym piłkarzem sezonu w Serie A. Nikomu w historii plebiscytu (ustanowionego w 1997 roku) nie udała się ta sztuka. Tylko Zlatan Ibrahimović potrafił obronić ten tytuł i zgarnąć trzy statuetki (na przełomie dekad), ale nie miał takiej ciągłości, gdyż w 2010 roku w paradę wszedł mu Diego Milito.

Edin Dżeko to napastnik bardzo niedoceniany. Może dlatego, że jest mierzącym przeszło 190 centymetrów dryblasem o trochę patykowatej sylwetce, a takich snajperów zwykło się stereotypowo traktować jako koczujących w szesnastce przeciwnika sępów, którzy lepiej się czują, gdy trzeba wygrać pojedynek główkowy z obrońcą, niż podać piłkę po ziemi do najbliższego partnera.

Bośniak stanowi jednak zaprzeczenie tego rodzaju stereotypów. Jasne, nie jest błyskotliwym dryblerem, ale jeżeli chodzi o technikę użytkową, to niewielu snajperów na świecie mogło się z nim w ostatniej dekadzie równać. Dżeko to pełen pakiet. Strzały z obu nóg, kapitalna gra głową, świetne przyjęcie piłki, smykałka do gry kombinacyjnej, umiejętność ochrony futbolówki pod presją. Jego szczytowym osiągnięciem w mijającej dekadzie był chyba sezon 2016/17. Snajper Romy zakończył wówczas rozgrywki Serie A z dorobkiem 29 goli i dziewięciu asyst. Dość dobitnie udowadniając swoją klasę wszystkim niedowiarkom. Rzymski klub nie sięgnął wówczas po scudetto, lecz brakowało naprawdę niewiele. Roma uplasowała się na drugim miejscu w tabeli, cztery punkty za hegemonami z Juventusu.

Potem zresztą Dżeko poprowadził też Romę do półfinału Ligi Mistrzów, a przecież do listy jego sukcesów w dekadzie 2011 – 2020 należy także dopisać dwa tytuły mistrzowskie w Anglii i udział w mistrzostwach świata 2014. Jasne, miewał też Bośniak słabsze okresy, ale generalnie ma za sobą bardzo udane lata. Dowiódł, że we współczesnym futbolu jest jeszcze miejsce dla klasycznych dziewiątek.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Starcie Romy z Villarrealem w Lidze Europy 2016/17. Dżeko zapisał na swoim koncie hat-tricka. Spójrzcie tylko – czy można zachować większy spokój w polu karnym niż Bośniak?

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Edin Dżeko ma na swoim koncie aż 59 bramek w meczach międzynarodowych. Tyle samo co David Villa dla Hiszpanii, więcej niż Samuel Eto’o dla Kamerunu i Wayne Rooney dla Anglii. Spory wyczyn, biorąc pod uwagę, że reprezentacja Bośni i Hercegowiny to nie jest europejski potentat.

Trochę w cieniu Luki Modricia, co wielką niesprawiedliwością nie jest, bo to o trzy lata starszy pomocnik Realu Madryt był ważniejszy i w przypadku historycznego wyniku kadry, i sukcesów swojego zespołu w piłce klubowej. Ale nie pomyli się też ten, który stwierdzi, że Chorwacja w doczekała się w XXI wieku dwóch wybitnych pomocników. Sam Rakitić do tych porównań zdążył zresztą przywyknąć i – choćby w trakcie udanego mundialu – nie obrażał się na werdykty, podkreślając, iż Modrić zasłużył na wszystkie nagrody, ze Złotą Piłką włącznie.

Choć – tak z drugiej strony patrząc – na mundialu też wykazał się heroizmem. Z Moskwy pisaliśmy o nim tak: „Gdy się uprze, nie ma poprzeczek, których nie jest w stanie przeskoczyć. Widać to było choćby na mundialu, gdy dzień przed półfinałem z Anglią leżał w łóżku z 39-stopniową gorączką i nikłymi szansami na występ. W trakcie kolejnego wieczoru przebiegł 14 kilometrów i zgubił cztery kilogramy. Był to jego 70. (!) występ w tym sezonie – w niedzielę zostanie najbardziej eksploatowanym graczem w tym roku na świecie. Wynik ten wykręcił pomimo tego, że w ostatnim czasie zdiagnozowano u niego celiakię (po dużym wysiłku miał ogromne problemy z regeneracją, przez co konieczna była całkowita zmiana diety), a po meczu z Romą w Lidze Mistrzów musiał poddać się operacji lewej dłoni. I gdy niemal wszyscy zakładali, że po tym zabiegu nie wróci na finał Pucharu Króla, spędził na boisku pełne 90 minut, gdy Duma Katalonii brutalnie rozprawiała się z Sevillą”. 

Sevillę jako kapitan poprowadził do wygranej w Lidze Europy, a w Barcelonie zapisał fajną kartę jako świetna egzemplifikacja drużynowej klasy średniej topowej drużyny.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Niecodziennie był na ustach wszystkich, ale na przykład otworzenie wyniku w finale Ligi Mistrzów to przecież coś. Bywał bardziej spektakularny, ale to najważniejszy gol w karierze Chorwata.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Gablotę ma zastawioną głównie trofeami z czasów Barcelony, ale jest w niej również Puchar Niemiec zdobyty z Schalke na początku dekady. A chyba każdy, kto słucha Tomasza Hajty, wie, jak ważne jest to wyróżnienie. To nic, że Rakitić zagrał tylko w czterech meczach tamtej edycji (w 2011 tylko w ćwierćfinale, ale z ważnym golem), bo w styczniu zamienił Gelsenkirchen na stolicę Andaluzji. Klejnot w koronie!

Dekada, w trakcie której dwa razy z rzędu był królem strzelców Premier League. Najpierw korona wylądowała na jego głowie, gdy grał dla Arsenalu, rok później niemal utrzymał skuteczność w barwach Manchesteru United. Lata 2011-13 to był jego szczyt, gdyż nie tylko dochodził w okolice trzydziestu bramek w samej lidze, ale też dokładał do tego po kilkanaście asyst. Nierzadko robił coś, po czym szczęka opadała do samej ziemi. Miał talent do efektownych trafień.

Oczywiście wspomniana przeprowadzka budziła wielkie kontrowersje, gdyż na Emirates Stadium Holender wypracował sobie już mocny status – jeśli nie legendy, to przynajmniej gwiazdy. Sam van Persie mówił wprost – chodziło o wygranie mistrzostwa, na co zdecydowanie większe szanse miał na Old Trafford. – Prezes w trakcie negocjacji pokazał mi zestawienie finansowe, argumentując jak dobrze prowadzony jest klub. Ale mnie nie obchodziły liczby, chciałem wygrać Premier League – wspominał.

No i wygrał już w pierwszym sezonie. Z 16 punktami przewagi nad czwartym Arsenalem.

Dwa lata później został wypchnięty z United – mimo ważnego kontraktu i mimo tego, że w zasadzie gwarantował dwucyfrową liczbę goli w sezonie. I to przez Louisa van Gaala, z którym chwilę wcześniej, jako bardzo ważny piłkarz, zdobywał brąz na mundialu w Brazylii. – Był bezwzględny – mówił RvP, gdy świat wciąż miał w głowie obrazek na którym panowie przybijają sobie piątki po kapitalnym szczupaku piłkarza i ośmieszeniu Hiszpanii. Trudno powiedzieć, czy szkoleniowiec się pomylił, czy nie, bowiem van Persie notował jeszcze przyzwoite sezony, ale tylko w Turcji i Holandii.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Jak kibice Arsenalu mieli za nim nie płakać, skoro potrafił zapakować hat-tricka lokalnemu rywalowi na jego terenie? W dodatku przechylając szalę zwycięstwa na stronę Kanonierów w samej końcówce.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Wspomniany gol z Hiszpanią to zdaniem samego van Persiego jego najpiękniejsza bramka w jego karierze.

Ale dzięki temu trafieniu stał się też pierwszym Holendrem, który strzelał bramki na trzech mundialach z rzędu. Niestety nie miał szansy dołączyć do grona takich graczy jak Pele, Cristiano Ronaldo, Miroslav Klose i Uwe Seeler, którzy trafiali na czterech turniejach tej rangi. Holandia nie zakwalifikowała się na mistrzostwa w 2018 roku, a nawet gdyby było inaczej, to nie wiadomo, czy van Persie na mundial by pojechał – w eliminacjach zagrał tylko przez 26 minut.

W sezonie 2019/20 Paulo Dybala został wybrany najlepszym piłkarzem Serie A i w pełni na to wyróżnienie zasłużył. Dla „Starej Damy” nie była to może szczególnie udana kampania, zwłaszcza na europejskiej arenie, ale akurat Argentyńczyk wreszcie ustabilizował formę na najwyższym poziomie. Strzelał, kreował, dryblował. Słowem – zachwycał. Można powiedzieć, że stanowił idealne uzupełnienie dla Cristiano Ronaldo, ale głównie przez szacunek dla dorobku Portugalczyka, bo prawda jest taka, że to CR7 uzupełniał Dybalę, a nie odwrotnie.

27-letni dziś Dybala za jednego z najlepszych piłkarzy włoskiej ekstraklasy może uchodzić od dawna. W barwach Juventusu już pięciokrotnie triumfował w Serie A, trzy razy w Pucharze Włoch. Dotarł też z Juve do finału Ligi Mistrzów. Całkiem przyjemny dorobek, tym bardziej że Argentyńczyk – nie licząc może mniej udanego sezonu 2018/19 – nie był nigdy w ekipie Bianconerich statystą. Przeciwnie, grał pierwsze skrzypce na drodze do tych sukcesów. W 2018 roku przekroczył nawet barierę dwudziestu goli w Serie A, choć trudno go przecież określić mianem goleadora, nigdy nie aspirował do roli typowej dziewiątki. Nie przeszkodziło mu to w zdobyciu aż trzech hat-tricków w sezonie ligowym.

Zapytacie może: skoro z tego Dybali taki kozak, to czemu nie załapał się nawet do TOP50?

Cóż, mimo wszystko czegoś Argentyńczykowi brakuje. Być może jest to sukces z reprezentacją? W barwach narodowych Dybali wiedzie się kiepsko, ponieważ kolejni selekcjonerzy nie potrafią zmieścić go na boisku razem z Leo Messim. A może chodzi o regularne popisy w Lidze Mistrzów? Na europejskiej arenie Dybali zdarzały się przebłyski, pewnie, ale nie stał się on nigdy dominatorem. Tymczasem jego styl gry tego właśnie niejako wymaga. Dybala najlepiej czuje się bowiem jako podwieszony napastnik, wolny elektron, kreator. Ale żeby otrzymać od trenera taką rolę w jednym z topowych europejskich klubów, trzeba błyszczeć zawsze i wszędzie, również w kluczowych starciach w Champions League.

Tego o Dybali powiedzieć jak na razie nie można.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Wiosna 2017 roku, Juventus miażdży Barcelonę w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Dybala zaaplikował wtedy Katalończykom dwa gole w wygranym 3:0 spotkaniu. Gdyby miał na swoim koncie więcej takich występów, poszybowałby w górę rankingu.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Dybala to jedyny piłkarz Juventusu, który trafiał do siatki w sześciu ostatnich sezonach Ligi Mistrzów. Sporo się w ekipie „Starej Damy” zmienia, działacze szukają kolejnych dróg do triumfu w LM, ale Argentyńczyka jak na razie transfer ominął. Choć niewiele brakowało.

Kilkanaście dni temu skończył 26 lat. To wciąż nie jest do końca opowiedziana historia.

Ale część, którą już znamy, jest imponująca. Przełomowy moment to chwila rozpoczęcia współpracy z Pepem Guardiolą. – On wraca do elementów, które trenowałeś jako ośmiolatek – mówił piłkarz, wyliczając przy tym drobne rzeczy, który poprawił w jego grze Hiszpan, co sprawiło, że wskoczył na wyższy poziom. No bo wcześniej Sterling był postrzegany jako piłkarz z potencjałem, szczególnie szybkościowym, ale też jako zawodnik, który ma ogromne problemy z podejmowaniem właściwych decyzji pod bramką i z samym aktem wykończenia. A teraz zwróćmy uwagę na liczby.

Cztery sezony przed Guardiolą (wszystkie rozgrywki): 2 gole i 6 asyst, 10 goli i 9 asyst, 11 goli i 10 asyst, 11 goli i 10 asyst.

Cztery sezony pod wodzą Guardioli: 10 goli i 20 asyst, 23 gole i 17 asyst, 25 goli i 18 asyst, 31 goli i 10 asyst.

Oczywiście można przekonywać, że rozwinąłby się tak czy siak (wszystko można), ale już mniejsza z tym, jak do tego doszło. Ważne, że Sterling stał się piłkarzem pełną gębą, a nie kolejnym lekkoatletą, choć absurdalne pudła ciągle mu się zdarzają. Staty już się zgadzają, więc jeśli jeszcze osiągnie coś z City w Lidze Mistrzów i/lub z Anglią na arenie międzynarodowej, poszybuje w takich rankingach bardzo wysoko.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Idziemy w liczby. W meczu z Atalantą Bergamo w poprzedniej edycji Champions League Sterling miał bezpośredni udział przy pięciu trafieniach (trzy gole, asysta, wywalczony karny). To wynik, którym często zadowalają się ofensywni gracze, ale po uzyskaniu go w trakcie całej edycji.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Nie jest to jednak jedyny hat-trick Sterlinga, na który warto zwrócić uwagę. Z sześciu takich dokonań na seniorskim poziomie w pamięci zapada również to z meczu z Brighton w poprzednim sezonie.

Chodzi o styl. Uderzenie zza pola karnego, gol z główki i założenie dziury bramkarzowi… również z dyńki, leżąc na murawie.

Nie mogliśmy mu uwzględnić wygranej w pierwszej edycji Ligi Europy i zdobycia Superpucharu po meczu z Interem w barwach  Atletico – w obu meczach był świetny, nawet obronił karnego Diego Milito, ale to jeszcze końcówka poprzedniej dekady.

Jednak między innymi dzięki tym osiągnięciom nikt nie był specjalnie zdziwiony, że pojawiło się zainteresowanie ze strony silniejszych klubów. Najpierw Atletico sprzedawać swojego bramkarza nie chciało, nawet jeśli Manchester United gotów był wyłożyć okrągłą sumkę na następcę Edwina van der Sara. Przynajmniej nie przed Mistrzostwami Europy U-21. Turniej Hiszpania wygrała, a główny zainteresowany trafił do najlepszej jedenastki. Kariera na Old Trafford stanęła przed nim otworem – tym bardziej, że Anglicy nie wahali się wyłożyć blisko 20 milionów funtów. To nie jest historia pozbawiona trudniejszych momentów, bowiem De Gea miał pewne problemy z przystosowaniem się do reguł obowiązujących w Premier League. Przegrywał starcia powietrzne, dopadł go też syndrom maślanych palców, który boleśnie doświadczył Fabiańskiego czy Szczęsnego. Ferguson ufał Hiszpanowi, ale nie do przesady, bo w pewnym momencie między słupki wskoczył Lindegard.

Na swoje szczęście wychowanek Atletico znalazł flow. 

W sezon 2013/14 wkroczył odmieniony, przede wszystkim pod względem fizycznym. Niewiele zostało ze szczypiora, który przyjechał do deszczowego Manchesteru. Po dwóch latach de Gea był w pełni gotowy, by fizycznie sprostać Premier League. A gdy to się stało, Hiszpan zaczął momentami całą ligę przerastać. Do swojej pierwszej jedenastki sezonu został wybrany jeszcze w kampanii 2012/13, ale największy podziw budzi jego trwająca od 2015 do 2018 roku seria. Przez cztery sezony z rzędu, Hiszpan był nagradzany statuetką najlepszego bramkarza ligi, wygrywając przy okazji pięć plebiscytów na najlepszą interwencję. Od czasu debiutu na Old Trafford dorzucił kolejnych 419 występów i chociaż były różne zawirowania, to wydaje się, że Ferguson nie mógł po prostu wybrać lepiej. 

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Zastanawialiśmy się, który mecz wybrać. Czy ten z Liverpoolem z sezonu 2014/15, czy potyczkę z Tottenhamem sprzed dwóch lat. Wybór padł na klasyczną rywalizację z The Reds, głównie przez wzgląd na to, że de Gea grał w tym meczu, mając złamany palec. Mimo tego zdołał zaliczyć kilka spektakularnych wręcz interwencji, które pozwoliły wygrać Manchesterowi United do zera.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

David de Gea ma w swoim dorobku aż 116 czystych kont na poziomie Premier League. Spośród wszystkich aktywnych jeszcze piłkarzy więcej zaliczył jedynie Joe Hart (127/Tottenham) oraz Pepe Reina (136/Lazio). Wynik Hiszpana pozwala mu się uplasować na dwunastym miejscu w klasyfikacji wszech czasów zmodernizowanej angielskiej ekstraklasy. 

Wysoko, lecz w naszym przekonaniu zupełnie zasłużenie. W końcu Senegalczyk na światowym poziomie nie jest od sezonu czy dwóch, a w zasadzie już od ponad sześciu. Chociaż już w barwach RB Salzburg radził sobie lepiej niż dobrze, ustępując w strzeleckich popisach jedynie Jonathanowi Soriano. Nie jest jednak przypadkiem, że dla Hiszpana liga austriacka była w zasadzie szczytem możliwości, a dla Mane stanowiła jedynie trampolinę przed wielką karierą. 

Zresztą podobnie należy traktować czas Mane w Southampton, które ściągnęło go za niespełna 12 milionów funtów. Święci zrobili znakomity biznes, tworząc przede wszystkim ciekawy kolektyw, który pod wodzą Ronalda Koemana zajął siódme i szóste miejsce w lidze, trafiając nawet do europejskich pucharów. Istotną rolę odgrywał tam właśnie Mane, który w 75 meczach miał udział przy 39 trafieniach Soton. Takim wynikiem nie mógł się pochwalić ani Dusan Tadić, ani ówczesny superstrzelec – Graziano Pelle.

Nieprzypadkowo zatem żaden z wymienionej dwójki nie mógł się pochwalić jeszcze jedną kwestią – transferem do Liverpoolu. The Reds wydali na niego 34 miliony funtów – więcej, niż na jakiegokolwiek innego afrykańskiego piłkarza wydano historii (przynajmniej wtedy). Swoim pobytem na Anfield Senegalczyk udowodnił, że był wart tego rekordu. W ciągu dwóch minut strzelił dublet Tottenhamowi. Zaliczył decydujące trafienie w derbach Merseyside. Został najskuteczniejszym Senegalczykiem w historii Premier League (drugi Demba Ba wcale nie był taki słaby – 43 gole). Zdobył gola w finale Ligi Mistrzów. Dwukrotnie pokonał Manuela Neuera w jednym meczu. Trafił do jedenastki sezonu. Współdzielił Złotego Buta Premier League. Wywalczył karnego w kolejnym finale Ligi Mistrzów. Zajął czwarte miejsce w plebiscycie Złotej Piłki i jeszcze raz pomógł rozwalić Everton. Chyba wystarczy, a to przecież nie wszystko.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Można się z tych filmików delikatnie naigrywać, ale to naprawdę był mecz, który sprawił, że kibice Liverpoolu lekko zafascynowali się Sadio Mane, nie mówiąc już o Jurgenie Kloppie. Liverpool wygrywał 2:0 i wydawało się, że zgarnie komplet punktów. Ale wtedy Ronald Koeman wpuścił na boisko Senegalczyka i sprawy mocno się skomplikowały. Skrzydłowy wziął na siebie ciężar niemalże każdej akcji Southampton, bardzo często schodząc w okolice drugiej strefy boiska. Regularnie ośmieszał pomocników i obrońców, a mecz zakończył z dubletem, chociaż powinien mieć na koncie co najmniej trzy trafienia. 

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

2 minuty 56 sekund. Tyle wystarczyło, by Sadio Mane strzelił Aston Villi trzy bramki.

Poprzedniego rekordzistę – Robbiego Fowlera – zdystansował o blisko dwie minuty. Senegalczyk uczynił to w barwach Southampton, więc osiągnięcie jest jeszcze bardziej imponujące. Warto również odnotować, że w tym meczu dołożył asystę, a Święci wygrali wówczas 6:1. 

Dekadę rozpoczynał w Serie A i kończy ją w Serie A, ale status piłkarski Chilijczyka trochę się różni. W 2011 roku miał przed sobą rundę we Włoszech przed transferem bezpośrednio z Udinese do FC Barcelony. Potrafił w jej trakcie choćby walnąć cztery bramki Palermo. Dziś w barwach Interu ma tylko dwa trafienia w całym sezonie.

No nie tak to miało wyglądać, nie tak – widywaliśmy piłkarzy, którzy starzeli się nieco ładniej (Sanchez właśnie skończył 32 lata). No ale nie ma co ukrywać – przez ostatnią dekadę Chilijczyk miał więcej niż tylko momenty. Nawet w Interze po pandemicznej przerwie imponował formą, a wróćmy do czasów Arsenalu (okres w United, gdy został jednym z najbardziej przepłaconych piłkarzy w historii Premier League, taktownie przemilczmy). 125 goli wypracowanych w 166 grach w barwach Kanonierów – imponujące. FC Barcelona? W Katalonii szukano czegoś więcej i rzecz jasna znaleziono, ale też trudno mówić o całkowitym rozczarowaniu. 20 goli, 25 goli, 37 goli – tyle trafień wypracowywał Chilijczyk w kolejnych rozgrywkach. W ostatnim meczu na Camp Nou mógł być zresztą klubowym bohaterem. Zdobył pięknego gola z Atletico, ale Los Colchoneros ostatecznie wyrównali i zgarnęli tytuł.

No i nie zapominajmy i o tym, że Sanchez dwukrotnie z reprezentacją Chile wygrał Copa America. W 2016 roku był MVP rozgrywanego w USA turnieju.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Hat-trick w meczu z Leicester City. Jeden z dwóch w barwach Arsenalu, ale dzięki temu Sanchez stał się pierwszym piłkarzem w historii, który strzelał trzy gole zarówno w lidze angielskiej, jak i włoskiej oraz hiszpańskiej.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Wróćmy do kadry – Alexis Sanchez jest zdecydowanie najlepszym snajperem w historii chilijskiej reprezentacji (45 goli). Ivan Zamorano i Marcelo Salas (odpowiednio – 34 i 37 bramek) mogą pozazdrościć. Sanchez zaliczył też najwięcej występów w kadrze spośród wszystkich chilijskich piłkarzy (136).

Basti-Fantasti. Ksywa przylgnęła do niego bardzo dawno temu, jeszcze w czasach, w których uchodził za błyskotliwego skrzydłowego, a nie odpowiedzialnego środkowego pomocnika, któremu zawsze można oddać piłkę, ale udźwignął jej wydźwięk. Był na swój sposób fantastyczny.

Weźmy nawet ten mundial, czyli największy sukces w jego karierze. Rozpoczął turniej na ławce rezerwowych. Z Portugalią na inaugurację nawet nie pojawił się na placu, w drużyna bez niego poradziła sobie świetnie (gładkie 4-0). I trudno było się dziwić – od Euro 2012 rozegrał w kadrze tylko siedem spotkań na 22 możliwe. No ale przeciwko Ghanie wszedł na ostatnie 20 minut, udało się Niemcom wyciągnąć remis, pomocnik Bayernu wskoczył do pierwszego składu i swojego miejsca już nie oddał aż do finału, w którym spędził na placu pełne 120 minut.

Tak, jakby chciał za wszelka cenę spuentować udaną karierę jako podstawowy piłkarz. Złoto dorzucił do wygranej rok wcześniej Ligi Mistrzów. Na tym zwycięstwie też zależało mu szczególnie, bo przecież to on pomylił się rok wcześniej w piątej serii, gdy Champions League wygrała Chelsea. O pozostałych trofeach zdobywanych razem z monachijczykami chyba nawet nie ma sensu wspominać. W barwach Manchesteru United zbyt wiele nie osiągnął, męczyły go już poważnie kontuzje, a karierę kończył Chicago Fire, ale w pierwszej połowie dekady był topowym pomocnikiem.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Na Euro 2012 w zasadzie wyrzucił – do spółki z Mario Gomezem – z turnieju reprezentację Holandii. Zaliczył asysty przy obu trafieniach.

 

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Osiem razy wygrał Bundesligę. Tylko Franck Ribery, Thomas Mueller i David Alaba mają na koncie więcej tytułów (po 9).

Kiedy James Rodriguez został królem strzelców mistrzostw świata w Brazylii i przeprowadził się do Realu Madryt za blisko 70 milionów euro, mogło się wydawać, że jest kwestią czasu, gdy kolumbijski pomocnik włączy się do rywalizacji o Złotą Piłkę z Messim i Ronaldo. Oczywiście James nie trafiał do ekipy „Królewskich” jako zawodnik anonimowy. Tylko w omawianej przez nas dekadzie zapisał na swoim koncie trzy triumfy w portugalskiej ekstraklasie, a do tego zwycięstwo w Lidze Europy. Potem za wielką kasę przeniósł się do AS Monaco. No ale Real to Real. Inna rozpoznawalność, inny prestiż, inne możliwości. Transfer Kolumbijczyka na Estadio Santiago Bernabeu w pewnym sensie przypominał galaktyczne czasy z początku XXI wieku. Florentino Perez zachwycił się wielką gwiazdą mundialu, więc po prostu ją kupił. Z jednej strony doceniając piłkarską wartość Jamesa, a z drugiej – również jego popularność w Ameryce Południowej.

I niby można powiedzieć – patrząc na suche fakty – że kariera Rodrigueza rozwinęła się właściwie.

Wygrał Ligę Mistrzów, nawet dwukrotnie. Dorzucił też do tego mistrzostwa Hiszpanii oraz Niemiec, a także szereg pomniejszych sukcesów. No ale nie ma przypadku w tym, że dzisiaj James jest zawodnikiem nie Realu czy Bayernu, ale Evertonu. Liczba trofeów w gablocie się zgadza, lecz indywidualnie Kolumbijczyk trochę pobłądził. Czy miał w Realu wielkie momenty? Jasne, że tak. Zwłaszcza sezon 2014/15 mu się udał, został wówczas nominowany do jedenastki roku UEFA. Czy sprawdził się w Bayernie? Raczej tak, zresztą działacze bawarskiej ekipy chcieli go ściągnąć do Monachium na stałe. Karl-Heinz Rummenigge przyznał potem, że to sam James poprosił, by Bayern nie aktywował opcji wykupu po zakończeniu dwuletniego wypożyczenia. Kolumbijczyk nie czuł się bowiem w Niemczech szczęśliwy.

Eksplozji talentu na mistrzostwach świata w 2014 roku nikt już Jamesowi nie odbierze. Podobnie jak fenomenalnych występów w Porto, Monaco, Bayernie czy Realu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tych naprawdę udanych sezonów Rodriguez uzbierał trochę mało. A już na pewno zbyt mało, by uplasować się w naszym rankingu wyżej.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Spotkanie, które definitywnie uczyniło z Jamesa światową supergwiazdę. Starcie z Urugwajem na mundialu w Brazylii.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

23 gole w 80 występach – tak obecnie wygląda bilans Jamesa Rodrigueza w narodowych barwach. Wiele można mu zarzucić, jeżeli chodzi o rozwój kariery w klubowej, ale w kadrze James od lat daje radę i jest liderem pełną gębą.

Facet przejdzie do historii. Tylko jako piłkarz, który znalazł wspólny język z Leo Messim, być może nawet najwidoczniej ze wszystkich boiskowych partnerów Argentyńczyka? Aż, bo klasa kolegi świadczy o tym, że hiszpański lewy obrońca jest piłkarzem ponadprzeciętnym, bycie godnym partnerem dla geniusza to niełatwe zadanie. Messi doskonale wiedział, jak podłączyć Albę do akcji ofensywnej, Alba odwdzięczał się znajdowaniem go w polu karnym lub zaraz przed szesnastką. Brzmi prosto, ale tylko brzmi.

Poza tym trochę niesprawiedliwe jest stawianie sprawy w ten sposób, że Alby bez Messiego nie ma. W samej Barcelonie gra od 2012 roku, bezpośrednio wypracował w tym czasie dla Dumy Katalonii około (bo według różnych rachunków) 90 goli i „tylko” przy nieco ponad 1/3 był to wynik podania od Messiego lub – częściej – do Messiego. Mówimy po prostu o piłkarzu, który w ostatniej dekadzie bywał najlepszy na swojej pozycji na całym świecie.

A, no i w kadrze Hiszpanii też Messiego nie ma. Na mundial w 2010 roku Alba się jeszcze nie załapał, ale na Euro 2012 był jednym z najlepszych piłkarzy turnieju. Gonił na złamanie karku, w ćwierćfinale dał ważną asystę, w finale zapakował gola na 2-0.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

No, skoro było tyle o współpracy w Messim, to damy coś z tej mańki. W meczu z Ligi Mistrzów z Tottenham Alba zaliczył hat-trick asyst, dwie z nich przy trafieniach Argentyńczyka. Polecamy szczególnie trzecią bramkę Blaugrany.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Jeszcze a propos przechodzenia do historii – Alba zapisał się w niej również choćby w ten sposób, że strzelił najszybszego samobója w historii Primera Division. W meczu z Athletikiem Bilbao potrzebował tylko 82 sekund, by pokonać bramkarza swojego drużyny. I co, kto jest debeściak?

A to może od razu pociągnijmy wątek nietypowych zdarzeń, którymi koniec końców raczej nikt nie będzie się chwalił. W niedawnym meczu Interu Mediolan z Realem Madryt, cholernie ważnym w kontekście wyjścia z grupy, Arturo Vidal otrzymał dwie żółta kartki w ciągu minuty. Obie za protesty. Mediolańczycy przegrywali 0-1 i już się nie podnieśli. Nie mieli prawa, nawet mimo problemów Realu.

I to jest z dwóch twarzy Arturo Vidal. Krnąbrnego gościa, który ma swój świat, i którego trudno stawiać za wzór profesjonalizmu (przynajmniej według ogólnie przyjętych standardów).

Ale Vidal ma też drugie oblicze. Świetnego piłkarza, który jest gotów umrzeć na boisku dla drużyny. I zdecydowanie częściej w ostatecznym rozrachunku pokazywał się właśnie w ten sposób. Skorzystały z tego ekipy: Bayeru Leverkusen (mówimy o tej dekadzie, wiec przez pół roku), Juventusu, Bayernu Monachium, FC Barcelony, Interu Mediolan (no, mediolańczycy na razie dostali tylko próbkę) i reprezentacji Chile. Nastukał krajowych mistrzostw aż miło. Nie wygrał Champions League, załapał się tylko na jeden finał, ale odbił to sobie dwoma tytułami Copa America.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Pierwszy sezon Vidala w Turynie. Sześć kolejek do końca, Juve ma punkt przewagi w tabeli nad Milanem, ale też trudny mecz z Romą. W teorii, bo w praktyce Vidal strzelił dwie piękne bramki w ciągu pierwszych ośmiu minut meczu.

A najlepsze było to, że Milan tylko wymęczył remis z Bologną. Przewaga urosła do trzech punktów i Juventus jej już nie roztrwonił, zdobywając pierwsze Scudetto w tej dekadzie. Pierwsze z dziewięciu.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Wspomnieliśmy o wielu mistrzostwach Vidala, ale warto podkreślić, że najlepszy był osiem razy z rzędu, choć przecież zmieniał w tym czasie ligi. Cztery tytuły w Serie A (lata 2011-15), trzy w Bundeslidze (2015-18), jeden z La Liga (2018/19). Świetna passa skończyła się dopiero w ostatnim sezonie. Oczywiście Vidal trafiał do mocnych ekip, choć – jak już wspomnieliśmy przy meczu powyżej – nie było tylko tak, że pomagał im utrzymywać się na szczycie. W 2011 roku we Włoszech rządził Milan, Juventus wracał na pierwsze miejsce z Vidalem w składzie i Chilijczyk pomógł turyńczykom zdominować ligę na lata. Aż szkoda, że nie zaliczył też Anglii po drodze.

Mogą sobie pluć w brodę działacze Manchesteru City, że w 2011 roku zdecydowali się wypuścić z rąk Jerome’a Boatenga i sprzedać go do Bayernu Monachium za zaledwie kilkanaście milionów euro. Inna sprawa, że 23-letni wówczas Niemiec parł w stronę tego transferu jak lodołamacz. Był sfrustrowany niewielką liczbą występów w ekipie „Obywateli”, a już w ogóle dobijał go fakt, że Roberto Mancini często umieszcza go na prawej stronie defensywy. Boateng chciał tymczasem grać jako stoper. A przede wszystkim – chciał grać regularnie.

Szybko się okazało, że Bayern stosunkowo tanim kosztem zatrudnił jednego z najlepszych stoperów dekady. Boateng, zwłaszcza przez pierwszych kilka lat swojego pobytu w Monachium, spisywał się po prostu fenomenalnie.

Jasne, można mu wypominać sytuację, gdy Leo Messi brutalnie usadził go na tyłku, no ale umówmy się – nie tylko Boatengowi zdarzyło się nie nadążyć za Argentyńczykiem. Na ogół stoper Bayernu był natomiast solidny jak skała. Świetny w grze powietrznej, skuteczny w bezpośrednich starciach z napastnikami, no i – a może nawet przede wszystkim – znakomity w wyprowadzeniu piłki. W monachijskiej ekipie Boateng zanotował jak dotąd 25 asyst. Całkiem niezły dorobek jak dla środkowego defensora.

W ostatnich latach trochę spuścił z tonu, głównie z uwagi na niekończące się problemy z kontuzjami, ale w poprzednim sezonie udowodnił, że wciąż stać go jeszcze na wielkie występy. Sięgnął w barwach Bayernu po potrójną koronę. W ogóle lista sukcesów Boatenga jest nader imponująca – osiem tytułów mistrza Niemiec, dwa zwycięstwa w Lidze Mistrzów, no i naturalnie mistrzostwo świata z 2014 roku.

Co tu dużo mówić – kariera niemalże kompletna.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

To w sumie nie skrót meczu, ale jedno, konkretne zdarzenie z Euro 2016. W taki sposób Jerome Boateng uratował swój zespół przed stratą gola w starciu z Ukrainą. Nieprawdopodobna interwencja, która pokazuje, jak gibkim Niemiec jest facetem pomimo 190 centymetrów wzrostu.

Akrobata.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Przed pięcioma laty Boateng został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa za zanotowanie passy 56 meczów bez porażki w barwach Bayernu.

O ile w przypadku Jerome’a Boatenga pisaliśmy o karierze bliskiej ideału, tak trudno o przykład bardziej zdekompletowanej kariery niż ta Marco Reusa. Niemiec to jeden z najwybitniejszych niemieckich piłkarzy ostatniej dekady, bez wątpienia czołowa postać Bundesligi. Tylko w barwach Borussii Dortmund zaliczył już 133 gole i wypracował przeszło 80 trafień. A przecież geniusz Reusa nie zawiera się tylko w suchych cyferkach. U szczytu formy Marco był jednym z najlepszych dryblerów nie tylko w Bundeslidze, ale w całej Europie. Grał niezwykle efektownie.

Problem w tym, że my to wszystko wiemy dzisiaj. Jest jednak wielce prawdopodobne, że już za piętnaście-dwadzieścia lat Reus rzadko będzie wymieniany jednym tchem obok Thomasa Muellera, Toniego Kroosa czy Mesuta Oezila jako jeden z czołowych graczy swojej generacji.

Dlaczego? Cóż, odpowiedź jest prosta. Reus po prostu za mało wygrał. Jego największym sukcesem w dotychczasowej karierze pozostaje triumf w Pucharze Niemiec z 2017 roku. Nie jest to szczególnie imponujący dorobek. Marco nie został nigdy nawet mistrzem kraju. Nie załapał się na największe sukcesy Borussii pod wodzą Juergena Kloppa. Mundial w Brazylii przepadł mu z powodu kontuzji. Finał Ligi Mistrzów z 2013 roku przegrał. Indywidualnie był gigantem – pomimo ciągłych urazów, w Bundeslidze regularnie notował sezony z dwucyfrową liczbą goli i asyst. No ale na koniec liczą się nie tylko cyferki. Jeszcze ważniejsze jest to, co w gablocie. A tutaj Reus nie ma się czym pochwalić.

I to się już może nie zmienić, bo od kilku miesięcy forma 31-latka jest daleka od szczytowej.

– Nie mogę się frustrować z powodu tych ciągłych urazów. Przez kilka dni możesz się wkurzać i każdy to zaakceptuje. Ale miałbym marudzić przez tygodnie? Albo i miesiące? Zatraciłbym się w tym, to w niczym nie pomaga – mówił sam Reus. – Owszem, to ludzka rzecz, że czasami rozmyślam o tym, co przeszło mi koło nosa. Ale nawet jeśli bardzo tego żałuję, to pomyśl sobie, co straciłbym, gdybym zamiast koncertować się na tym, co przede mną, skupiałbym się na tym, co straciłem. Co mogę zrobić? Skupić się na przyszłości.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Początek dekady, Reus jeszcze w barwach Borussii Moenchengladbach. Pierwsze z trzech trafień Niemca w tym meczu chyba najlepiej oddaje saklę jego niesamowitych możliwości. Dynamika, drybling, skuteczność. Pełen zestaw.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Marco Reus plasuje się już na ósmym miejscu wśród najlepszych strzelców w historii Borussii Dortmund. Do podium brakuje mu 22 trafień. Wynik spokojnie do zrobienia, o ile Niemiec postanowi zakończyć karierę na Signal Iduna Park.

Gdybyśmy mieli brać pod uwagę przy tworzeniu tego rankingu wyłącznie okresy najlepszej formie Fabregasa, pewnie Hiszpan zakręciłby się w czołowej dwudziestce zestawienia. Z drugiej jednak strony, gdyby wziąć pod lupę jedynie jego słabsze sezony, pewnie w ogóle zabrakłoby dla niego miejsca w TOP100, a może i do TOP150 by się nie załapał. Tak to już bowiem z Fabregasem w mijającej dekadzie bywało, że gdy łapał wiatr w żagle, aspirował do miana najlepszego rozgrywającego na świecie. Zachwycał. A gdy gubił formę, zwyczajnie nie dało się na niego patrzeć.

Początek dekady upłynął pod znakiem wielomiesięcznej telenoweli transferowej pod tytułem: „Powrót Fabregasa do Barcelony”. W końcu Hiszpan dopiął swojego i w 2011 roku wylądował w stolicy Katalonii. Przenosił się wtedy do najlepszej drużyny Starego Kontynentu. Miał pomóc zespołowi w obronie tytułu w Lidze Mistrzów, miał wprowadzić Barcę na jeszcze wyższy poziom. Ale pokładanych w nim nadziei nie spełnił. Blaugrana zatriumfowała w Champions League tuż przed przybyciem Cesca na Camp Nou (2011) i tuż po jego odejściu (2015). To samo w sobie jest dość wymowne. Fabregas summa summarum wygrał z Barceloną tylko jedno mistrzostwo kraju. Biorąc pod uwagę, jak mocna była wówczas katalońska ekipa – trzeba to uznać po prostu za porażkę hiszpańskiego pomocnika. Choć naturalnie całość winy nie spoczywa na nim.

Pozostawił po sobie wiele pięknych wspomnień. Wspaniale się odnajdywał w kombinacyjnej grze z Andresem Iniestą i Xavim, wielokrotnie udowadniał swoją techniczną maestrię. Ale w Barcelonie musisz przede wszystkim wygrywać.

Potem mistrz Europy z 2012 roku odbudował formę w Chelsea, z którą dwukrotnie zwyciężył w rozgrywkach Premier League. W sezonie 2014/15 zachwycał jak za starych, dobrych czasów – asystował jak szalony, w sumie zaliczając aż osiemnaście brakowych podań. Grał genialnie. Jednak, jak to u Fabregasa, kolejne sezony aż tak udane nie były. Wzloty mieszały się z kryzysami formy. Tych pierwszych generalnie bywało w karierze Fabregasa znacznie, ale to znacznie więcej, lecz liczba słabszych momentów sprawia, że wyżej Hiszpana umieścić nie możemy.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Wiosna 2013 roku, hat-trick Fabregasa w starciu z Mallorcą. Piękniejsze oblicze Cesca. Zwłaszcza przy golu na 1:0 widać wyraźnie, jak wiele miał Fabregas do zaoferowania Barcelonie. Chyba nie do końca to na Camp Nou wykorzystano.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

Fabregas zarówno w Barcelonie, jak i w reprezentacji Hiszpanii grywał bardzo często jako fałszywa dziewiątka. Można się zastanawiać, na ile to przeszkodziło jego karierze, ale mimo wszystko musi imponować, że klasyczny w gruncie rzeczy playmaker zdołał się wykazać tak wielką uniwersalnością, by wcielić się w rolę quasi-napastnika na najwyższym poziomie. I to regularnie, a nie od wielkiego dzwonu.

Karierę Brazylijczyka w Realu można podzielić na dwa etapy. Przed i po dość owocnym wypożyczeniu do Porto? Nawet nie, gdyż również po powrocie z Portugalii Rafa Benitez nie stawiał na niego super regularnie od pierwszej minuty. Dopiero u Zinedine’a Zidane’a stał się pomocnikiem klasy światowej. To też nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale z czasem współpraca ta przyniosła Królewskim mnóstwo dobrego.

To nie jest oczywisty wybór do takiego rankingu na dość wysokiej pozycji, ale trzeba doceniać gości od brudnej roboty. Dzięki pracy Casemiro błyszczeć mogli Modrić, Kroos, Isco i reszta pomocników Realu, podobnie sprawy się mają w reprezentacji Brazylii, w której zdarza mu się założyć opaskę kapitana. Ileż było w ostatnich latach starć z Barceloną, po których podkreślano jego kluczową rolę? Makelele tej dekady.

Tajemnica sukcesu. Sam Casemiro definiuje ją dość brawnie: – Nie obchodzi mnie czy jest pierwsza czy ostatnia minuta, zawsze idę po piłkę tak, jakby była talerzem z jedzeniem. Ruszam w taki sposób, jakby miało to być ostatnie zagranie w mojej karierze.

MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:

Posłuchamy samego piłkarza, choć jest to wybór bardzo nietypowy. 17 minut w meczu Ligi Mistrzów z Borussią Dortmund. Brazylijczyk wszedł na plac i pomógł drużynie awansować do półfinału – choć w pierwszym meczu Królewscy wygrali 3-0, Borussia była bliska odrobienia strat. Zanosiło się na to, ale mniej więcej do momentu wejścia Casemiro, który stwierdził, że był to najważniejszy mecz w jego karierze. Zrobił to w 2016 roku, więc miał kilka okazji, by zmienić zdanie, ale zostawmy to.

OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:

No dobra, ale warto wspomnieć, że nie jest tak jednowymiarowy, jak mogłoby się wydawać. Potrafi strzelać ważne i piękne bramki.

Ot, choćby na 2-1 w finale Ligi Mistrzów. Po kapitalnym woleju z Napoli w 1/8 Champions League. Z przewrotki w derbach Madrytu.

Przygotowali Mateusz Rokuszewski i Michał Kołkowski
Współpraca: Jan Piekutowski

fot. FotoPyk / NewsPix.pl

POPRZEDNIE ODCINKI:

Redaktor naczelny Weszło. Poza piłką nożną interesuje się głównie Ekstraklasą i pierwszą ligą. Widać go w Lidze Minus, Stanie Futbolu i naszych teleturniejach, słychać w Weszłopolskich

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Kłopoty kadrowe Bayernu przed półfinałowym meczem Ligi Mistrzów

Piotr Rzepecki
0
Kłopoty kadrowe Bayernu przed półfinałowym meczem Ligi Mistrzów

Komentarze

27 komentarzy

Loading...