Reklama

Piętnaście pustych stadionów i oprawa

redakcja

Autor:redakcja

26 listopada 2020, 16:32 • 8 min czytania 4 komentarze

Spośród szesnastu rozegranych w ostatnich dwóch dniach meczów Ligi Mistrzów, piętnaście odbyło się bez udziału publiczności. Nawet państwa dość liberalnie podchodzące do obostrzeń koronawirusowych, stadiony pozostawiają puste, niezależnie od tego, jak doniosłą okazją jest mecz europejskich pucharów. Grecja, Francja, Ukraina, oczywiście Niemcy czy Anglia – hymn Ligi Mistrzów niósł się po trybunach echem niezagłuszonym choćby przez symboliczne grupki fanów. 

Piętnaście pustych stadionów i oprawa

No i był też mecz w Krasnodarze, gdzie hymn Champions League wysłuchało ponad 10 tysięcy widzów, którzy z flagami i dopingiem wspomagali swoich ulubieńców w meczu z Sevillą.

Rosja. Węgry. Białoruś. Ostatnie szańce bronią lub broniły jeszcze niedawno świat futbolu przed ostrym stwierdzeniem: fanów nie ma. Ale nie da się jednocześnie krytykować tych, którym aktualnie na trybunach hula wiatr. Europa bowiem nie do końca zapomniała o kibicach, wręcz przeciwnie – cały czas kombinuje, jak tu uchylić zamknięte na cztery spusty furtki stadionowe.

***

Niektórzy, zwłaszcza na początku rozpisywania planów powrotu do futbolu podczas wiosennego lockdownu, kreślili katastroficzne wizje. Świat piłki nożnej teraz dopiero zauważy, jak wielkie możliwości otwiera wyzbycie się tej lokalnej narośli, jaką są fanatycy na trybunach. Pesymiści już widzieli nowy wspaniały świat, gdzie na miejscach dawnych kibiców ustawia się manekiny, wcześniej zakupione przez wiernych fanów z Azji czy USA. Doping puszcza się z taśmy. Raz na zawsze kończy się z niepokornymi przyśpiewkami, z pirotechniką, rasizmem, transparentami UEFA=MAFIA. Sektory, te niezajęte przez tekturowe postacie czy spersonalizowane lalki, przykrywa się wielkoformatowymi planszami sponsorskimi.

Reklama

Dziś już wiadomo, że były to kompletnie bezpodstawne obawy, a tęsknocie kibiców za stadionami może się równać wyłącznie tęsknota stadionów za kibicami.

Nawet te najmocniej skomercjalizowane ligi, gdzie wpływy ze sprzedaży biletów to ułamek tego, co klub zarabia na transmisjach telewizyjnych czy sprzedaży gadżetów na całym świecie, tęsknią za swoimi lokalsami. Wystarczy włączyć dowolny mecz, od polskiej I ligi, przez Bundesligę czy Premier League, aż po prestiżowe międzynarodowe rozgrywki. Okrzyki trenera Tułacza podczas meczu Puszczy Niepołomice to fajna odskocznia od normalności, ale jednak od Niepołomic po Londyn – mecz bez kibiców smakuje inaczej. Gorzej. Jest po prostu wybrakowany.

Dostrzegają to dziennikarze, dostrzegają to piłkarze, trenerzy, biznesmeni, sponsorzy – właściwie każdy, kto chłonie futbol. Obecnie posiadamy zaledwie protezę prawdziwego sportu. Nigdy w życiu byśmy jej nie oddali, to nasza gwarancja psychicznej równowagi w szalonym świecie. Ale jednocześnie wiemy, ze nie zastąpi prawdziwej kończyny.

Dlatego coraz więcej państw kombinuje i – co tu kryć – sprawdza, jak radzą sobie ci, którzy stadionów do końca nie zamknęli.

Najciekawszy przykład to bez żadnych wątpliwości Węgry.

Viktor Orban obecnie rządzi w dość niezwykłych okolicznościach stanu wyjątkowego – może swobodnie omijać parlament, wydając specjalne dekrety. Ten stan jest już u bratanków solidnie przetestowany, trwa nie od wczoraj i właściwie sprawdza się ani lepiej, ani gorzej niż systemy przyjęte w innych państwach Europy. Dziś Węgry już dołączyły do grona państw, gdzie stadiony pozostają zamknięte, ale trudno tu nie dopatrzyć się charakterystycznego dla Orbana „kumatego” spojrzenia na kwestie czysto piłkarskie.

Pierwsze, dość drastyczne obostrzenia, to przecież pierwsze dni listopada. Węgry miały już m.in. godzinę policyjną, dość twarde ograniczenia w handlu i usługach, zakaz zgromadzeń, wyłączone restauracje czy hotele. Ale stadiony jeszcze przez dwa tygodnie normalnie przyjmowały kibiców. Dzięki temu na meczu Ligi Mistrzów przeciw Juventusowi, Puskas Arena w Budapeszcie zapełniła się 20 tysiącami fanatyków Fradi.

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, stadion i tłum

Reklama
Fot. FradiMob

Chwilę później, 8 listopada, na obiekt zdołało się jeszcze wcisnąć blisko trzy tysiące fanów, gdy Ferencvaros opędzlował u siebie Mezokovesd. Niestety, Orbanowi zabrakło dosłownie paru dni, by pozwolić jeszcze swoim rodakom na wspólne świętowanie awansu na Euro 2021. Jeszcze pięć dni przed meczem z Islandią, który miał przesądzić o tym, kto zagra na przyszłorocznym turnieju, normalnie prowadzono sprzedaż biletów. Na trybunach miało zasiąść około 18 tysięcy ludzi, decyzję o tym, że to jednak zbyt duże ryzyko, podjęto dosłownie kilkadziesiąt godzin przed pierwszym gwizdkiem.

Biorąc jednak pod uwagę, że Orban od początku swoich rządów futbol stawia na bardzo wysokim miejscu listy priorytetów – można się spodziewać, że być może jeszcze w tej edycji europejskich pucharów, kibice Ferencvarosu będą mogli powrócić na stadion. Zresztą, mówimy o człowieku, który postawił obiekt na 4 tysiące widzów, akademię i bazę treningową z prawdziwego zdarzenia, w swojej rodzinnej miejscowości. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że Felcsut to mieścinka niewiele większa od naszej Niecieczy.

Nie po to Puskas Academy awansowała do węgierskiej elity i kwalifikacji europejskich pucharów, żeby teraz rodzinny Felcsut nie mógł się rozkoszować grą swojej dumy na żywo.

Trochę szydzimy, ale mimo wszystko – te Węgry jakoś przywracają nam wiarę, że to wszystko nie potrwa długo.

Orban, ze swoim piłkarskim fiołem, jest tylko jeden, ale przecież kibiców mniej lub bardziej zagorzałych znajdziemy w polityce tysiące. Oni wszyscy też tęsknią za rozśpiewanymi trybunami i zwyczajnym futbolowym klimatem.

Ten ostatni możemy znaleźć właściwie już tylko w Rosji. Białoruś już w czasie lockdownu była traktowana jako ciekawostka – więc zapoznaliśmy się dogłębnie z jej sceną kibicowską. Facet wkraczający w środku pierwszej fali koronawirusa z harmonią na trybuny to świetny obrazek i sympatyczny folklor, ale delikatnie rzecz ujmując – jednak nie tego szukamy. Węgry się zamknęły. Serbia się zamknęła.

Zostaje wspomniany na wstępie Krasnodar, ale i drużyny moskiewskie czy Zenit Sankt Petersburg.

Zenit, który do tego stopnia dba o zachowanie pozorów normalności, że z ostatniego domowego meczu Ligi Mistrzów uczynił prawdziwe ultrasowskie święto.

Na stadionie w Petersburgu zameldowało się ponad 20 tysięcy widzów. Mecz z Lazio oczywiście miał normalny, głośny doping, fanatycy wykreślili do tego efektowną sektorówkę, która zakryła całą trybunę za bramką. Dorzucili do tego specjalny klip, trochę „making of”, trochę uzupełnienie jej treści.

Można? A jak, można. W ostatniej kolejce ligowej na ośmiu stadionach najwyższej rosyjskiej ligi zasiadło łącznie blisko 40 tysięcy widzów. To zresztą też wynik dostosowywania taktyki do występujących okoliczności. Jak podaje portal EuroNews, kibicom Spartaka władze Moskwy ograniczyły możliwości oglądania meczów domowych poprzez dodatkową redukcję dostępnych miejsc. Dlaczego? Bo pierwsze obostrzenia zignorowano, liczebność publiki przekraczała wyznaczone limity.

Zenit na takie problemy jak dotąd nie narzeka, nie narzeka też z pewnością Gazprom, sponsor zarówno klubu, jak i rozgrywek Ligi Mistrzów. Normalna atmosfera na spotkaniach tego turnieju, nawet gdy chodzi o mecz z trzeciego szeregu, jakim jest bój Lazio z Zenitem, to coś bezcennego. Przypominajka, że my tu jeszcze wszyscy wrócimy.

Jesteśmy dalecy od stwierdzenia, że rosyjska wyrozumiałość wobec kibiców to rządowa pokazówka, mająca przykryć choćby problemy służby zdrowia.

W Europie już nie ma właściwie miejsca na takie domysły, skoro sąsiedzkie kraje są w stanie wdrażać kompletnie różne strategie walki z koronawirusem. Rosjanie uznali, że te kilkanaście tysięcy kibiców na ogromnych stadionach nie pogorszy sytuacji i w tym postanowieniu się trzymają. Zresztą, te kraje, które obecnie mierzą się z problemem pustych trybun, regularnie zasypują naukowców i badaczy kolejnymi zleceniami. Te najnowsze ustalenia to angielska robota, Boris Johnson, premier Wielkiej Brytanii, mniej więcej nakreślił założenia, które mają być wprowadzane już w przyszłym tygodniu.

Anglia planuje na początku powrót maksymalnie 4 tysięcy widzów na każdym ze stadionów – w regionach, w których sytuacja pandemiczna będzie najlepsza. Trochę na wzór naszych stref czerwonej, żółtej i zielonej, Anglicy będą mieć „tier” 1, 2 oraz 3. Stadiony zlokalizowane w miejscach, gdzie zakażeń będzie najwięcej, nadal pozostaną puste. Poza tym jednak tam, gdzie kibice wrócą na trybuny, będą panowały dość twarde zasady regulujące ich pobyt na sektorach. To jednak znamy doskonale ze stadionów Ekstraklasy, dystans społeczny, dezynfekcja, maseczki – Anglia prochu na pewno nie wymyśli.

– Traktuje to jako punkt wyjścia – powiedział Sean Dyche, menedżer Burnley, który jako pierwszy miał okazję skomentować nowe wytyczne na konferencji prasowej. – Mamy nadzieję, że szybko uda się poszerzyć tę liczbę miejsc. Tęskniliśmy za naszymi kibicami.

Założenie jest proste – wpuszczać ludzi i sprawdzać, czy rozegranie meczów z udziałem kibiców nie przyczynia się do skoku zakażeń w regionie. Nie jest też wielką tajemnicą, że Anglia chce ratować w ten sposób całkiem spore przedsiębiorstwa, jakimi są dziesiątki klubów na poziomach Championship, League One czy League Two. O ile Premier League przez kryzys przeszła w miarę suchą stopą, o tyle zespoły z niższych lig walczą o przetrwanie. Dla nich wpuszczenie na trybuny jakiejkolwiek grupy kibiców, to możliwość uregulowania choć części narastających zaległości.

Czy to także prognoza dla reszty Europy?

Cóż… Tak. Już teraz porównując pierwszy, wiosenny lockdown i walkę Europy z drugą falą widać dość istotne różnice. Futbol, poza nielicznymi wyjątkami jak liga czeska, nie zatrzymał się ani na moment, ba, normalnie grane były mecze reprezentacyjne, w tym te wymagające przelotów nad oceanem, do strefy CONMEBOL. Coraz częściej, gdy dochodzi do decydowania pomiędzy ostrożnością a utrzymywaniem płynności w biznesie, politycy decydują się na tę w teorii bardziej ryzykowną ścieżkę.

Poza tym rośnie przecież liczba ozdrowieńców, którzy przynajmniej przez jakiś czas są odporni. A są też i przykłady państw, gdzie pandemia po prostu wygasa. Trudno o bardziej działający na wyobraźnie przykład niż Australia. W jednym z regionów wyspy, konkretnie w Queensland, liczba zakażeń w pewnym momencie spadła do kilku przypadków dziennie. Jakie zdarzenie obrano za symboliczny koniec etapu twardych obostrzeń?

Mecz rugby z 50-tysięczną publiką, bez dystansu społecznego i maseczek.

Na razie możemy patrzeć z zazdrością, ale… możemy też chyba patrzeć z nadzieją. Normalność kiedyś wróci, jej namiastki już się pojawiają, od Rosji, przez Węgry, po Anglię. Cytując klasyka: skoro bocian może, to my też możemy.

Byle do wiosny.

Fot.Newspix

Najnowsze

Liga Europy

Komentarze

4 komentarze

Loading...