Reklama

Tej pracy na drugie imię presja. Albo ją dźwigasz, albo spadasz

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

17 listopada 2020, 14:37 • 7 min czytania 25 komentarzy

Jerzy Brzęczek to nie jest pierwszy selekcjoner reprezentacji Polski, na którym spoczywa przyciężkawa presja. To dotyczyło KAŻDEGO, kto miał przyjemność piastować tę funkcję. Podkreślam: przyjemność, bo to praca, o której marzy każdy polski trener. To absolutny szczyt trenerski w Polsce, ba, to z miejsca szansa pisania historii polskiego futbolu. Dostaną ją bardzo nieliczni. Wielu wybitnych na polskie warunki szkoleniowców nigdy jej nie otrzymało. Rewersem tej wielkiej szansy, tej władzy, jest płynące z odpowiedzialności za funkcję ciśnienie. Albo się je dźwiga, albo niech mierzy się z nią kto inny.

Tej pracy na drugie imię presja. Albo ją dźwigasz, albo spadasz

Każdego selekcjonera spotyka coś podobnego, abstrahując od skrajnych przykładów, czyli rządów Gmocha, który miał bezprecedensowe wsparcie komunistycznych władz. Ale w jednym Małgorzata Domagalik się nie pomyliła: nikt nie skakał z radości, gdy Górski został selekcjonerem, kwestionowano jego wybory. Obronił się potem i tyle. Albo taki Henryk Apostel, który przegrawszy dopiero pierwszy mecz eliminacji o Euro 1996, 1:2 z Izraelem, wzbudził monolog Dariusza Szpakowskiego, w którym Szpakowski mówił między innymi, że ma dość komentowania takich meczów i on rezygnuje. W tamtym momencie to, co powiedział Szpakowski, miało wielką siłę – nie miałeś internetu, nie miałeś tysiąca programów telewizyjnych, było kilka pism, ale nie było nikogo, kto miałby tak mocną pozycję jak Szpakowski. Taki strzał z jego strony na dzień dobry miał wielką siłę.

Władysław Stachurski poprowadził reprezentację Polski w całych czterech meczach 1996 roku, a potem pokazano mu drzwi. Jego pierwszy mecz to osławiony azjowpierdol w Hong-Kongu z Japonią. Polecieliśmy na drugi koniec świata. Piłkarze byli przejęci kupnem magnetowidów. Przed spotkaniem w tunelu Kazek Węgrzyn krzyknął:

– Na nich, kurwa!

A potem przegraliśmy 0:5. Był to jeszcze czas lekceważenia w Polsce azjatyckich reprezentacji, choć nie było ku temu szczególnych podstaw.

Reklama

Stachurski przegrał jeszcze 1:2 z Chorwacją, zremisował 0:0 ze Słowenią i 1:1 z Białorusią. W drzwiach stał wracający z krajów arabskich Antoni Piechniczek, który podobno pomógł pchnąć te drzwi. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby ciśnienie wokół świętej pamięci Władysława Stachurskiego mocno nie wzrosło.

Piechniczek był wówczas kimś, kogo zatrudnienie z miejsca zmieniało zewnętrzny wizerunek kadry. To on był ostatnim, który wprowadził Polskę na finały. Wspomnienia o Espana ’82 były żywe. Obejmując stołek wzbudzał w narodzie nadzieje. Ale prawda jest taka, że czysto merytorycznie, była to katastrofalna kandydatura. Człowiek, którego prawie dziesięć lat nie było w Polsce. A czasy takie, że nie miał nawet możliwości z dalekich krajów śledzić tego, co się dzieje w polskiej piłce. Nie miał wiedzy na temat piłkarzy, nie wiedział, kto się wyróżnia, kto się nadaje, nie znał w żaden sposób stanu gry. Pytanie, czy będąc daleko od Europy, i jego warsztat się nie zestarzał – tak być mogło, ale nie mamy na ten temat wiedzy.

Piechniczek na pewno był zawieszony w zupełnie innych realiach. Pamiętam taką debatę z selekcjonerem w starej „Piłce Nożnej”. Mówił tam, że dziennikarze powinni grać z nim do jednej bramki. Wymaganie, by mówili o nim i jego kadrze dobrze, by zwracali uwagę na jakiekolwiek pozytywy, kreując wizerunek, tworząc dobry klimat, co miało pomóc wynikom.

Całkowite pomylenie roli.

Ale to przekonanie wynikało ze starych, PRL-owskich czasów w kadrze.

Nigdy nie było większej cenzury dziennikarzy sportowych, niż na przełomie lat 70. i 80., nie mówiąc o stanie wojennym. W PRL-u doskonale rozumieli czym jest reprezentacja Polski: katalizatorem nastrojów społecznych. Ma wielką moc sprawczą jeśli chodzi o ogólnonarodowe morale. PZPR więc aktywnie włączał się w to, by mówiło się dobrze nawet wtedy, gdy było średnio. Piechniczek miał urzędowe wsparcie.

Reklama

Czasy się jednak zmieniły i nagle spotykał się z tym, że parasola ochronnego nie ma.

Nominacja Janusza Wójcika była związana z niekwestionowanym poparciem. Z jednej strony, znowu władza, bo Aleksander Kwaśniewski osobiście naciskał na Mariana Dziurowicza. Poza tym audiotele, w którym Wójt oczywiście pozamiatał, bo pamiętano mu Barcelonę 1992.

Ale nikt się z nim nie cackał z Wójtem, gdy przegrał w Gruzji 0:3.

To o meczu z Rosją za Wójta mówi się, że mógł być skręcony dla nas. Co ważne, to był mecz jeszcze przed eliminacjami, po serii słabiutkich wyników, które odzierały Wójcika z mitu trenera, który bierze zespół za łeb i zmienia wszystko.

Ta ustawka jest to o tyle prawdopodobna, że ostatnio w swojej biografii Tomasz Hajto przyznał, że pomagał załatwić podróbę zegarka rosyjskiemu arbitrowi meczu z Hiszpanią, żeby nam pomógł i nie było kompromitacji. Wójt miał w Rosji potężne znajomości. Całość jest o tyle wymowna, że tak szybko tak mocno paliło się pod Wójcikiem – nie tylko w PZPN, gdzie nie było mu drodze z Dziurowiczem. Ludzie nie wyszliby na ulicę, gdyby Dziura zwolnił Wójta, choć gdy ten pierwszy zatrudniał drugiego, jeden był betonem, a drugi wizerunkowo jeźdźcem na białym koniu mającym poparcie prezydenta i ludu. Pozmieniało się szybko.

A Engel, którego pierwsze miesiące kadencji to porażki, wstydliwe remisy i liczenie meczów bez strzelonego gola? Były jakieś lepsze występy, jak z Francją, ale i tam ostatecznie i tak było w łeb, a tak zwany szerszy kontekst rozczarowywał? Tu też było blisko zwolnienia już przed eliminacjami.

Na nikim nie robiła wrażenia postać Zbigniewa Bońka, gdy nie dawał rady z robotą selekcjonera. Zibi w 2002 roku wciąż jawił się jako ostatni człowiek polskiej piłki, który coś znaczył na szczytach światowego futbolu. Nam, młodszym, nie da się do końca zrozumieć, jaką postacią w szarych latach osiemdziesiątych był Boniek, nadający z Italii, sięgający po triumfy z Juve. Gdy obejmował kadrę był kolejnym, który wchodził z potężnym bagażem pozytywnego PR-u. Błyskawicznie ten kapitał się skończył, aż do Łotwy i późniejszej rezygnacji. Aż do, w sumie, dość dramatycznych okoliczności rozstania. Nie znamy i nie poznamy chyba już nigdy pełnych przyczyn, ale zachodzi podejrzenie, że Boniek, niezniszczalny pod względem presji boiskowej, co było jedną z jego najmocniejszych stron, jest dobrym probierzem tego jaka jest temperatura na selekcjonerskim stołku.

Nikt się nie cackał z Janasem, gdy w pewnym momencie doszło aż do wysłania na konferencję kucharza reprezentacji Polski. To Janas wpisał się do historii polskiej piłki okładką Faktu „WSTYD. ŻENADA. KOMPROMITACJA. HAŃBA. FRAJERSTWO. NIE WRACAJCI DO DOMU”.

Wszyscy wiemy jak było za drugiej kadencji Leo, kiedy przestały robić wrażenie wpisy CV sprzed 25 lat, a zaczynało być jasne, że Beenhakker skupia się na włażeniu na ambonę, pouczania całego środowiska, czego jednak nie jest w stanie nawet poprzeć zaangażowaniem. Ale zapomina się, że już po fatalnym początku eliminacji, niewykluczone, że jakby Leo zawiódł w Kazachstanie, to straciłby posadę. Nie było taryfy ulgowej, dawania czasu, choć istotnie miał trudną sytuację – raptem jeden sparing przed eliminacjami.

Czy Smuda, który też był wybierany głosem poparcia ludu, miał nad sobą parasol ochronny? Ani trochę, sam nie pomagał, co i rusz dając za swojej kadencji powody do szyderstw. Błyskawicznie jego postrzeganie zmieniło się ze zbawcy i wiecznego farciarza, w stetryczałego wujaszka zawieszonego w minionych realiach. Jedynym odstępstwem od normy była sytuacja, gdy część ludzi dziękowało mu za zajęcie ostatniego miejsca w grupie śmiechu. Dziękowało być może zmarnowaniem jedynych finałów w Polsce za naszego życia, co ja uważam za jeden z najbardziej żenujących epizodów w historii polskiej piłki, a przecież  konkurencja jest spora.

Nikogo nie interesowało, że Waldemar Fornalik to fajny facet, w porządku gość, który stawia na pracę u podstaw. Nie udźwignął posady selekcjonera, być może ze względu na swoją specyfikę działania w ogóle się do niej nie nadawał, no to pisało się, że nie udźwignął. A Nawałka, gdy na początku wierzył, że można średnich ligowców, Koszników i Marciniaków, wyciągnąć na europejski poziom? Albo gdy urządzał wstydliwe pielgrzymki do Polanskiego, nocując na wycieraczce? Dopiero mecz z Niemcami, czyli konkret, tak jak u Engela, zmienił nastroje.

To nie żadna nagonka.

Taka jest ta praca.

Cały naród patrzy ci na palce.

Każdemu następcy też będzie uważnie patrzył, choćby jutro selekcjonerem został Pep Guardiola.

Tej pracy na drugie imię presja, tak było, jest i będzie. Albo łapiesz byka za rogi, albo z niego spadasz.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
2
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

25 komentarzy

Loading...