Reklama

Pinillos: Strach przed Messim czy Ronaldo? W życiu!

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

16 listopada 2020, 18:27 • 21 min czytania 2 komentarze

Hiszpan, świetne CV, starcia z najlepszymi piłkarzami na świecie w lidze hiszpańskiej. Co poszło nie tak, że taki człowiek znalazł się na zapleczu polskiej Ekstraklasy? Cóż, istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby nie poważna kontuzja z czasów gry dla Nottingham Forest, Dani Pinillos nawet nie dowiedziałby się o istnieniu czegoś takiego jak Legnica, bo biegałby za Salahem czy Sterlingiem. Swego czasu interesowały się nim kluby Premier League, choć, jak sam twierdzi, porażki go budują i niczego w swoim życiu nie żałuje. Wyznaje zasadę, że swojej kariery chce wyciągnąć jak najwięcej, a tę, jak sami zobaczycie, ma całkiem niezłą. Porozmawialiśmy jednak nie tylko o faulach na Messim czy Ronaldo, ale również o Danim jako człowieku. Chcecie go poznać? Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy.

Pinillos: Strach przed Messim czy Ronaldo? W życiu!

Ile Dani ma w sobie z typowego Hiszpana? Co myśli o Polakach? Jaka jest jego największa pasja? Z jakimi problemami musiał sobie radzić na początku przygody z piłką? Jak wspomina mecze w La Liga? Na czym polega różnica między hiszpańskim a angielskim futbolem? Co poszło nie tak w Nottingham Forest i Barnsley? Jakie są jego poglądy na zarabianie pieniędzy przez piłkarzy? Czego nienawidzi u innych ludzi? Dlaczego Joan Roman jest szalony? Co mówią jego tatuaże? Jakie ma podejście do życia? Dlaczego w wieku 28 lat nie ma rodziny a nawet dziewczyny, ale psa? Jakie są jego marzenia?

Coś mi mówi, że jesteś wielbicielem psów. Widziałem twoje zdjęcia na Instagramie.

Kocham je! Mój pierwszy pies nazywa się Boto, ten, który tak zadomowił się pod opieką moich rodziców, że nie chcieli mi go oddać. Kiedy zaczynałem grę w Cordobie, zaprosiłem ich do swojego nowego apartamentu, prosząc, żeby przyjechali z psem, ale gdy usłyszałem, jak byli smutni w dzień wyjazdu z Logrono, mojego rodzinnego miasta, powiedziałem “dobra, może zostać z wami”. Byli wniebowzięci. Dzisiaj cieszę się z tej decyzji, bo rodzice mają w domu jakieś towarzystwo. Jeśli chodzi o husky, Atoma, bardzo mi go brakuje. Jestem przyzwyczajony do jego obecności od ponad dwóch lat, czuję się teraz samotny, ale muszę jeszcze trochę wytrzymać. Na pewno zabiorę go z Hiszpanii na rundę wiosenną.

Pies to najlepszy przyjaciel człowieka?

Zdecydowanie. Kiedyś słyszałem, że psy potrafią kochać właściciela bardziej niż siebie samych. Podpisuję się pod tymi słowami. Jako ludzie możemy kogoś kochać, ale wielu z nas patrzy tylko na własny interes. Psy myślą zupełnie inaczej. Nigdy cię nie skrzywdzą i dadzą ci więcej, niż kiedykolwiek mógłbyś się spodziewać. Nawet gdy przeżywasz gorszą chwilę w życiu, pies zawsze będzie na ciebie czekał. Będzie próbował cię rozweselić.

Atoma nie ma, ale jest Goku.

Zanim zdecydowałem się na podpisanie kontraktu, dyrektor sportowy polecił, żebym popytał Joana o rzeczy związane z klubem. Napisałem do niego na Instagramie, a on zaproponował rozmowę przez telefon. Podając swój numer, kazał siebie zapisać jako “Goku”, nie “Joan Roman”. Spytałem, czy wszystko z nim w porządku! On tylko odpowiedział, że wszystko wyjaśni na żywo. Stworzyliśmy fajną relację, to świetny człowiek.

Reklama
Jesteś w Polsce już trochę czasu. Jakie są twoje pierwsze spostrzeżenia?

Mam wrażenie, że hiszpański naród jest bardziej otwarty na relacje międzyludzkie. Każdy rozmawia z każdym, nie zważając na fakt, że kogoś nie zna się zbyt dobrze albo w ogóle. Brak barier. W Polsce widzę, że ludzie są bardziej zamknięci w sobie, otaczają się aurą prywatności. Poza tym czuję, że jestem tutaj bardzo szczęśliwy, każdy traktuje mnie dobrze, mamy fajna ekipę. Podoba mi się też miasto, które pełni rolę miłego dodatku. Mówiąc szczerze, kiedy idę do jakiegoś klubu, zwracam uwagę na ten czynnik. Lubię na przykład, gdy w okolicy są interesujące miejsca do wyjścia na przechadzkę czy z psem na spacer.

Fakt, Legnica jest całkiem przyjemnym miejscem, ale do twojego rodzinnego miasta się raczej nie umywa.

Przede wszystkim życie w Logrono jest bardzo komfortowe. Miasto nie jest za duże i na wyciągnięcie ręki masz w nim wszystko, czego potrzebujesz. Wystarczy 10 minut jazdy autem, żeby dostać się z jednego końca miasta na drugi. Nie ma też korków jak w Barcelonie czy Madrycie, więc jesteś zdrowszy na nerwach, ale, mówiąc szczerze, spędzenie tylu lat w jednym miejscu okropnie mnie znudziło. Wiesz, znasz każdego człowieka, każdy kąt, dosłownie wszystko. Jeśli chodzi o mój rocznik 1992, dokładnie wiedziałem, kto jest kim i czym się zajmuje, co działało również w odwrotną stronę. Z biegiem czasu zrozumiałem, że potrzebuję w życiu różnych bodźców. Lubię zatem poznawać nowe kraje, miasta i ludzi. Wydaje mi się, że nie jestem anonimowym zawodnikiem, dzięki czemu jest mi z tym nieco łatwiej. Jestem otwarty na każdą propozycję, dlatego kiedy usłyszałem o opcji dołączenia do polskiego klubu z drugiego szczebla, który ma duże ambicje i ciekawą historię, nie musiałem się długo zastanawiać.

Ile jest w tobie typowego Hiszpana?

Musimy to rozróżnić. Hiszpanie z południa to na ogół trochę tacy dowcipnisie. Weseli i otwarci ludzie, którzy bardzo lubią rozmawiać, cechuje ich ekspresywność. Hiszpanie z północy zaś, są ich przeciwieństwem, bliżej im do Polaków. Jeśli chodzi o mnie, należę do tej pierwszej grupy, moją przypadłością jest gadatliwość. Poza tym staram się żyć w taki sposób, żeby z nikim nie mieć konfliktów, nie doprowadzać do złych emocji. Zawsze chcę, żeby wszyscy wokół byli szczęśliwi tak samo jak ja. Nigdy nie powiem, że z kimś nie będę rozmawiał, skoro niewiele o nim wiem lub ktoś ma do mnie jakiś problem. Pierwszą rzeczą, którą robię, jest próba jego rozwiązania. Nawet gdy pojawia się różnica zdań i wątpliwe relacje, szukam pozytywów.

Daleko takiemu Hiszpanowi jak ty do Brazylijczyków, którzy mają łatkę imprezowiczów?

Chodzę na imprezy tylko w przerwach między sezonami. Nigdy nie jest inaczej, to moja zasada. Kiedy gram mecze i trenuję, odkładam takie rzeczy na bok. Zdarza się, że mam kilka dni wolnego w trakcie rozgrywek, ale wtedy siedzę w domu i odpoczywam w ciszy. Tym bardziej teraz, w okolicznościach pandemicznych. Moim wolnym czasem opiekują się Play Station 4, Netflix i HBO.

Tyle?

Uwielbiam jeszcze NBA! To może być trudne do zrozumienia, ale gdybyś mnie spytał, co wolę oglądać, mecze NBA czy piłki nożnej, bez wahania odpowiedziałbym, że te pierwsze. Wiesz, na co dzień musisz ciągle myśleć o piłce, piłce i jeszcze raz piłce. Jak stać się lepszym zawodnikiem, co robić, czego nie robić. To bardzo męczące. Gdy przychodzę do domu po treningu lub meczu, potrzebuję oczyszczenia umysłu. Jasne, kocham grać w piłkę, to moja pasja, ale sam pewnie rozumiesz. Gdybyś jako dziennikarz ciągle oglądał mecze, rozmawiał z zawodnikami i bez przerwy o tym myślał, w końcu miałbyś dość. Brakowałoby ci energii do robienia innych rzeczy, a właśnie one potrafią dać energię.

Jestem zupełnym przeciwieństwem Joana, który po naszym ligowym spotkaniu potrafi obejrzeć w telewizji trzy inne mecze z rzędu. Jest szalony. Ja w tym czasie zobaczę jedynie swój występ, przeanalizuje go i powyciągam wnioski. To bardzo ważne, bo dzięki temu możesz stać się lepszym piłkarzem. Oczywiście obejrzę również mecze naszych przeciwników, żeby lepiej ich poznać, to wręcz mój obowiązek, ale nie interesuje mnie, co wydarzy się w starciach pokroju Bayernu z Borussią, bo nie przekłada się to na bezpośredni pożytek dla mnie jako piłkarza.

Reklama

A pożytek z oglądania NBA już tak?

Paradoksalnie tak. Można choćby podpatrzeć, jak zawodnicy grają na bardzo wysokiej intensywności. Tam nie ma takich przerw jak w piłce nożnej, nie da się złapać dłuższego oddechu. Uważam, że w wielu aspektach to podobne sporty, ale kluczową różnicą jest tempo. Koszykarze nie mogą sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, a to warto przenosić na boiska piłkarskie. Czasami, kiedy twoja drużyna posiada piłkę, możesz się rozluźnić, ale nie w koszykówce. To srogo kosztuje.

Ulubiony koszykarz?

Stephen Curry, najlepszy koszykarz na świecie. Robi na mnie wrażenie przede wszystkim swoim przygotowaniem fizycznym i wytrenowaniem. Wiadomo, że jest fajnie, kiedy rodzisz się z “tym czymś”, co pozwala ci zostać topowym zawodnikiem, ale większy respekt wzbudzają we mnie przykłady ciężkiej pracy. To jak z Messim i Ronaldo. Argentyńczyk jest najlepszym piłkarzem w historii, a Portugalczyk najlepszym pracusiem w historii.

Rozmawiam z fanem Barcelony?

Właśnie nie! W czasach młodości płakałem za każdym razem, gdy swój mecz przegrywał Real Madryt. Wylewała się ze mnie złość, nie potrafiłem się z tym pogodzić, ale z biegiem czasu zrozumiałem, że to marnotrawstwo czasu. Zadałem sobie pytanie: po co? Dziś im kibicuję, ale właściwie bez większych emocji. Poza tym wyznaję zasadę, że jestem kibicem zespołu, w którym gram. Teraz jest nim Miedź.

Czyli twój piłkarski idol z dzieciństwa jest zapewne z Realu Madryt.

Dokładnie, to Zinedine Zidane. Uwielbiałem jego styl gry. Spokojne i wymierzone ruchy, elegancja, perfekcja w każdym zagraniu. Miałem wrażenie, jakby po boisku biegał dżentelmen przebrany za piłkarza.

Jak zaczęła się twoja przygoda z piłką?

Jako młody dzieciak grałem każdego dnia, ile tylko się dało. Piłka nie wypadała mi z rąk, miałem ją nawet w nocy. Inni spali z zabawkami, ja z piłką u boku. Kiedy jej nie było, nie potrafiłem zasnąć. W końcu zacząłem grać dla miejscowej drużyny, ale traktowałem to jako hobby, skupiałem się wtedy bardziej na nauce. Dopiero z czasem wytworzyło się we mnie marzenie, żeby zostać profesjonalistą. Kochałem grać, bo kiedy byłem na boisku, nie myślałem o niczym innym. Świat się zatrzymywał. Nie musiałem myśleć o żadnych problemach, mogłem skupić się tylko na piłce. Tak jest do dzisiaj. Granie pomaga mi w zwalczaniu złych emocji.

W końcu przeniosłeś podwórkowe granie na profesjonalne realia.

Tak, moim pierwszym klubem poza Logrono był drugi zespół Racingu Santander. Miałem wtedy 17 lat i to był trudny okres, bo nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem z domu na dłużej. Po dwóch latach pojawiła się opcja gry dla drugoligowego CD Ourense, z której skorzystałem. Grałem tam tylko przez pół roku, klub miał problemy finansowe. Jak dobrze pamiętam, zapłacił nam tylko za pierwszy miesiąc. Byłem nastolatkiem, nie miałem własnych pieniędzy, więc pomagał mi tata. Finansował mi pokój, jedzenie, właściwie wszystko. Żyłem na poziomie minimum, to znaczy oszczędzałem pieniądze, które dostawałem. Mimo to udało mi się rozegrać na tyle dobrą rundę, że wzbudziłem zainteresowanie kilku klubów, ale, szczerze mówiąc, nawet o tym nie myślałem, ponieważ byłem za bardzo zmęczony sytuacją z pieniędzmi. Zanim cokolwiek kupiłem, musiałem konsultować się z rodzicami i tak w kółko. W końcu otrzymałem konkretną propozycję z CF Cordoby, której nie mogłem odrzucić. Powiedziałem Ourense, że czuję się u nich świetnie i chciałbym zostać w klubie, ale nie mogłem sobie pozwolić na granie za darmo. Powiedzieli, że jak najbardziej mnie rozumieją i pozwolili odejść.

Jak radziłeś sobie ze słabą sytuacją materialną?

Przede wszystkim nie kupowałem rzeczy, których nie potrzebowałem. Nie mogłem sobie pozwolić na nowe ciuchy, fajne buty czy jakieś przyjemności. W Realu Santander było podobnie, bo jako młody zawodnik miałem na kontrakcie niewielkie kwoty. Klub wychodził z założenia, że najpierw musisz pokazać, na czym ci tak naprawdę zależy. Na wygrywaniu meczów czy pieniądzach. Dopiero później można było otrzymać podwyżkę, ale na szczęście mieszkaliśmy w klubowej rezydencji, więc przez cały ten okres nie musiałem płacić za mieszkanie.

Słyszałeś od rodziny słowa typu “marzenie nie do spełnienia, znajdź normalną pracę”?

Mój tata miał taki problem ze swoim tatą. Był naprawdę dobry, w wieku 17 lat miał już na koncie występy w trzech najwyższych dywizjach w Hiszpanii. Albacete, które występuje teraz w drugiej lidze, chciało podpisać z nim kontrakt, ale rodzice mu nie pozwolili. Powiedzieli, że musi im pomagać w prowadzeniu restauracji. Ja mam inną sytuację, bo od samego początku mogłem liczyć na wsparcie. Rodzice dawali mi wszystko, czego potrzebowałem, żeby spełnić swoje marzenie. Będę im za to wdzięczny do końca życia.

Masz za co. W barwach Cordoby pograłeś trochę w La Liga.

W Cordobie powiedzieli mi na samym wstępie, że od dłuższego czasu widzą we mnie potencjał. Obiecali, że jeśli będę ciężko pracował, dołączę do pierwszego zespołu. Minęło kilka tygodni, podstawowy lewy obrońca został wykluczony za kartki, i trener powiedział, że da mi szansę od 1. minuty, sprawdzi, jak dobry rzeczywiście jestem. Zagrałem 16 kolejnych meczów z rzędu. Wywalczyliśmy awans do La Liga, to było coś niesamowitego. Spełniłem swoje marzenie. Niestety nie udało nam się utrzymać na najwyższym szczeblu, byłem smutny, bo prezentowaliśmy się naprawdę słabo.

Jak pamiętasz starcia z takimi piłkarzami jak Ronaldo, Messi czy Bale? Czułeś strach?

Zapamiętam je do końca życia, ale, szczerze mówiąc, stresowałem się tylko przed meczem. Pewnego dnia wiedziałem, że zagram w podstawowym składzie na Santiago Bernabeu przeciwko całej plejadzie gwiazd, od Ramosa po Cristiano, ale na rozgrzewce przed meczem takie rzeczy przestawały mieć dla mnie znaczenie. Naprawdę. To było po prostu kolejne spotkanie, jak każdy inne, w którym nie mogłem dopuścić myśli typu “kurde, Dani, stoi przed tobą Real Madryt”. Takie starcia wymagały maksymalnej koncentracji. Byłem podekscytowany, nie będę ukrywał, ale nigdy nie poczułem strachu. Zapominałem, z kim mam do czynienia. W głowie miałem tylko jeden cel: bronić dostępu do własnej bramki.

Czyli bez sentymentów. Co tam faul na jakimś Messim czy Ronaldo.

Faule były, ale nigdy nie zdarzyło się, że pobiegłem dalej i nie przeprosiłem. Podawałem rękę, pomagałem wstać. Miałem z tyłu głowy myśl, że skoro obcuję z najlepszymi piłkarzami na świecie, nie mogę zachowywać się inaczej. Do takich ludzi czuje się ogromny respekt.

Messi zrobił na tobie większe wrażenie niż Ronaldo?

Niekoniecznie, ale powiedziałbym, że to mógł być jego gorszy dzień. Wiesz, możesz być najlepszy na świecie, ciągle robić znakomitą robotę, ale czasami zdarzają się dni, kiedy coś pójdzie gorzej. Wszyscy jesteśmy ludźmi, tyle że oni są na innym poziomie, dlatego słabszych dni w roku mają kilka, nie kilkadziesiąt. Ba, nawet gdy oni mają słabszą formę, nie możesz sobie pozwolić na stracenie ich z oczu. Nie masz czasu, żeby się odprężyć, czujesz taki dreszcz na plecach. Masz wrażenie, że jeśli dasz im ułamek sekundy za dużo, przegrasz.

Czyli podobnie jak w Anglii, gdzie tempo spotkań potrafi być zabójcze.

La Liga należy do najlepszych rozgrywek na świecie, ale dla mnie liga angielska jest najlepszą. Trudno wytłumaczyć to wrażenie. Na przykład, kiedy Real Madryt podejmuje zespoły pokroju Levante, na dziesięć meczów wygra dziewięć lub osiem. W Premier League to wygląda inaczej. Czasami topowe drużyny przegrywają z outsiderami, nie mówiąc o losach środka tabeli, który jest totalnie nieprzewidywalny. To swego rodzaju adrenalina, ciekawość, coś, co dodatkowo potrafi napędzić piłkarzy. Poza tym zawsze uwielbiałem angielski futbol za jego fizyczność i intensywność.

Jaka była dla ciebie największa różnica względem hiszpańskiej piłki?

Jedna, bardzo istotna. Angielskie zespoły grają bardziej bezpośrednio, próbują jak najszybciej przedostać się pod bramkę rywala, natomiast w Hiszpanii na ogół gra się z piłką przy nodze w poszukiwaniu wolnych przestrzeni. Podajesz, czekasz, podajesz i tak w kółko. To bywa nużące. Na Wyspach gra toczy się szybciej, nie ma tyle czekania, dzieje się dużo więcej. Dochodzi też kluczowy aspekt walki o bezpańskie piłki, które decydują o kierunku kontrataku. W 10 sekund oba zespoły potrafią się wzajemnie skontrować, co z perspektywy kibica na pewno jest lepszym widowiskiem. Zresztą nie tylko dla nich, bo piłkarzom również to się podoba.
W Hiszpanii grało mi się komfortowo, bo częściej miałem piłkę przy nodze, ale w Anglii też nie mogłem na to narzekać. Trenerzy Nottingham i Barnsley nie obierali taktyk, które polegały na długich podaniach do napastników. Styl gry był podobny do hiszpańskiego, tyle że na zdecydowanie wyższym tempie.

Nottingham Forest. To na pewno była dla ciebie świetna przygoda, choć tam straciłeś ponad rok gry w piłkę z powodu kontuzji. Blisko 50 meczów.

Kiedy spadliśmy z Cordobą do 2. ligi, nie wiedziałem, co dalej poczynić, czekałem do lata. Nagle dostałem informację od menedżera, że chce mnie Nottingham Forest. Zaproponowali mi tydzień testów i jeden mecz kontrolny. Pokazałem się z dobrej strony, podpisałem kontrakt na dwa lata. Do grudnia grało mi się świetnie, notowałem występy od deski do deski. Runda jesienna sezonu 2015/2016 była najlepszym momentem w mojej karierze, ale 19 grudnia niestety zerwałem więzadło krzyżowe w kolanie. Byłem załamany. To było o tyle dołujące, że w ostatnich tygodniach przed kontuzją mój agent powiedział, że wzbudziłem zainteresowanie kilku klubów Premier League. Szkoda, że tak wyszło, ale wiedziałem, z czym mam do czynienia. Przygotowałem się mentalnie do długiej walki i wmawiałem sobie, że wrócę silniejszy.

Po 7-8 miesiącach czułem, że jestem gotowy do gry, ale w klubie powiedziano mi, że nie ma takiej opcji i muszę poczekać jeszcze 2-3 miesiące. Po powrocie zagrałem jeszcze kilkanaście meczów dla Nottingham, ale nie czułem takiego zaufania jak wcześniej. Grałem zdecydowanie mniej. Po drugim sezonie w Anglii wróciłem do Cordoby na poziom drugiej ligi. Notowaliśmy słabe wyniki, czego nie rozumiałem, bo mieliśmy naprawdę dobrą ekipę. Nie strzelaliśmy bramek, mimo że potrafiliśmy wykreować w jednym meczu więcej niż pięć sytuacji, a przeciwnikowi wystarczyła jedna czy dwie, żeby nas pokonać.

Potem było Barnsley.

Tak, zgłosili się po mnie w zimowym okienku sezonu 2017/2018. Mieli trudną sytuację, walczyli o utrzymanie w Championship. Ostatecznie spadliśmy do League One, ale klubowi udało się zatrzymać najważniejszych zawodników. Wywalczyliśmy awans po naprawdę świetnym sezonie, bo na około 50 meczów przegraliśmy tylko w kilku. Sam zanotowałem 7 asyst. Potem nadeszła kampania 2019/2020, kiedy zostałem niemal całkowicie odstawiony od gry. Do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało, skoro zawsze dawałem z siebie 100%. Pamiętam doskonale swój ostatni mecz przeciwko Nottingham Forest. Ostatni, bo później nie byłem brany nawet do kadry meczowej.

Miałem wrażenie, że mimo porażki byłem w tym spotkaniu jednym z najlepszych zawodników, a w nagrodę dostałem 10 miesięcy w próżni. Nie miałem jednak zamiaru opuszczać Barnsley, czułem się tam szczęśliwy. Miałem fajnych kolegów w szatni i fanów, którzy mnie wspierali. Słyszałem ciągle, że zasługuję, żeby grać, ale nic z tego. I wiesz co? Byłbym pierwszą osobą, która powie, że rozumie swoją sytuację, gdyby zespół wygrywał, a trener znalazł złotą jedenastkę. Naprawdę. Sęk w tym, że przegrywaliśmy wiele meczów. Widziałem wyraźnie, że mamy problemy w defensywie, ale skład się nie zmieniał. To był bardzo trudny okres, bo nikt nie chciał mi powiedzieć, dlaczego nie siedzę nawet na ławce rezerwowych. W końcu zrozumiałem, że prawdopodobnie klub mnie po prostu nie chce.

To był przykład niesprawiedliwego traktowania?

Nie lubię mówić w taki sposób o swoich byłych klubach, tym bardziej że miałem świetne relacje z kibicami. Jestem wdzięczny Barnsley za to, że dali mi możliwość powrotu do Anglii, ale muszę przyznać, że nie wiem, co się wydarzyło. Nie byłem zresztą jedyny, bo trzech-czterech innych zawodników z kilkuletnim doświadczeniem z Championship również zostało odstawionych. Wydawało nam się, że jesteśmy na tyle dobrzy, żeby grać.

Czyli nawet nie wiesz, czy chodziło o twój poziom, czy może o wpasowanie do zespołu?

Dokładnie. Uważam, że do stylu gry trenera pasowałem idealnie. Poza tym byłem bardzo dobrze przygotowany fizycznie, ponieważ co tydzień grałem 90 minut w rezerwach. Swoją drogą w Anglii to rzecz normalna, że zawodnik z kontraktem na poziomie pierwszego zespołu gra w drugiej drużynie. Nie myślę już jednak o przeszłości, bo wychodzę z założenia, że 100% mocy trzeba dawać tu i teraz, nie rozpamiętywać. Mam wtedy pewność, że zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby dostać szansę na grę. No, chyba że ktoś blokuje mnie z premedytacją i nagle z ważnego piłkarza staję się nikim, ale na takie rzeczy niestety nie mamy żadnego wpływu.

Można powiedzieć, że twoja kariera w Anglii zakończyła się fiaskiem z powodu kontuzji?

Kontuzje odnosiłem również w Hiszpanii, więc tak bym tego nie nazwał. Przygoda na Wyspach była dla mnie cenną lekcją, której nigdy nie zapomnę. Poznałem tam wielu świetnych ludzi, od piłkarzy, przez trenerów, po filozofie gry. Zawsze starałem się wyciągać pozytywy. Uważam też, że nie ma lepszego sposobu na rozwój, niż zbieranie doświadczeń w różnych miejscach. Sumując, ten okres kariery nie był dla mnie porażką, bo po nim czuję się silniejszy nie tylko fizycznie, ale także mentalnie. Tak już mam, że nawet w brutalnych warunkach staram się patrzeć na jaśniejszą stronę życia.

Po zerwaniu więzadeł to musiało być trudne.

Tak, ale nigdy nie miałem w głowie myśli, że się poddam i zakończę karierę. Jeśli moje ciało powie “stop, już nie dasz rady”, to jasne, wtedy będę musiał to rozważyć, ale mój umysł jest stworzony w inny sposób. Zaliczam porażkę, idę spać, próbuję dalej. Jestem człowiekiem, który w walce o marzenia się nie poddaje.

Podobnie ambitnych ludzi do siebie trochę już na swojej drodze spotkałeś, w tym najlepszych na świecie – Messiego i Ronaldo, ale potrafiłbyś wskazać piłkarza, który był najbardziej szalony?

Myślę, że Sergio Ramos. Pamiętam, że na każde starcie szedł z taką agresją, jak nikt inny. Dosłownie miał ją w oczach. Wyglądał tak, jakby chciał zrobić komuś krzywdę.

A trener?

Luisito, mój trener w Ourense. To jeden z najlepszych trenerów, jakich kiedykolwiek miałem, ale też najbardziej szalony. Naprawdę świetny człowiek, lecz denerwował się za każdym razem, gdy coś robiliśmy niewłaściwie. Potrafił wziąć nas za manatki i krzykiem zapytać prosto w oczy, czy my w ogóle potrafimy grać w piłkę. Luisito dochodził do takiego poziomu złości, że wszyscy się go bali. Osobiście to rozumiałem, bo chciał, żebyśmy szli do przodu pod twardą ręką, ale nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy go wspominam. Do dziś mam w uszach jego słowa. “Co ty robisz człowieku! Nie potrafisz zrobić tak prostego ćwiczenia?!”.

Na ciebie też krzyczał?

Dokładnie nie pamiętam, ale na pewno tak. Wiesz, byłem młodym piłkarzem, a dobrzy trenerzy wiedzą, że krzyki w takim wypadku potrafią negatywnie wpłynąć na pewność siebie zawodnika. Kiedy masz 18 lat, mówimy o trochę innym traktowaniu, bo wtedy dopiero budujesz swój charakter i oczekujesz wsparcia, nie bluzgów. Kiedy masz 26 lat, już tego nie potrzebujesz, masz to w sobie, krzyki przestają robić takie wrażenie.

To będzie też najlepszy trener w twoim rankingu?

Nie, nie, nie! Poza tym patrzę na trenerów trochę w inny sposób. Nie mówię, który jest najlepszy, a który najgorszy, tylko skupiam się na tym, co wartościowego mogę wyciągnąć od każdego z nich. Bez żadnych podziałów. Moim zdaniem to najlepszy sposób na naukę.

Miałeś takie momenty w życiu, kiedy za bardzo myślałeś o rzeczach niezwiązanych z piłką? Wiesz, młodzi zawodnicy potrafią odlecieć, kiedy notują dobre występy i zaczynają strzelać bramki. Pojawiają się duże pieniądze, pokusy…

Nie mam z tym problemu, bo nie strzelam goli! A tak zupełnie serio uważam, że czego bym nie robił z moimi pieniędzmi – to moja sprawa. Gdy na początku kariery zacząłem zarabiać trochę więcej, zdarzało mi się kupować niepotrzebne rzeczy, ale wychodziłem z założenia, że na nie zasługuję. Do tej pory uważam, że jeśli zarabiasz pieniądze własnymi rękoma, możesz zrobić z nimi co tylko zechcesz. Możesz wyrzucić je przez okno i będziesz idiotą, ale to wyłącznie twoje widzimisię, masz do niego prawo.

Tylko nie pomyśl czasem, że czuję się lepiej od innych, bo je mam. Nie, skąd! Nienawidzę osób, którym wydaje się, że mogą patrzeć na resztę ludzi z góry, bo mają drogi samochód, fajny wygląd czy coś innego. Nieważne, że jestem piłkarzem i zarabiam zdecydowanie więcej niż przeciętny człowiek. To nie czyni mnie kimś lepszym. Niestety dzisiaj tak to wygląda, że ludzie patrzą na siebie przez pryzmat wartości materialnej. Widziałem i nadal widzę piłkarzy, którzy myślą w tym kierunku.

To jedna z twoich życiowych wartości? Równe traktowanie ludzi?

Dokładnie. Kiedy słyszę, że zachowuję się tak, jakbym był lepszy od innych, czuję smutek. Zaczynam się zastanawiać, co takiego zrobiłem, że ktoś pomyślał o mnie w ten sposób. Poza tym wyznaję, że najważniejszą rzeczą w życiu jest rodzina, a do tego mam swoją filozofię życia. Brzmi ona “traktuj kogoś tak, jak sam chciałbyś zostać potraktowany”. Staram się tego trzymać, choć oczywiście zdarza się, że na kogoś się zezłoszczę. Nie jestem idealny. Ba, daleko mi do ideału. Gdy powiem komuś “ty idioto”, nie znaczy to, że tak o nim myślę. To emocje. Przy następnym spotkaniu od razu do takiej osoby podchodzę i ją przepraszam. Jeśli chcesz stać się lepszym człowiekiem, musisz traktować ludzi z szacunkiem, nie ma innej opcji.

Powiedziałeś o błędzie. Kilka na pewno popełniłeś, więc gdybyś mógł cofnąć się w czasie, zmieniłbyś coś?

Szczerze mówiąc, jestem szczęśliwy z tego, czego dokonałem i co mam obecnie. Jasne, mogę powiedzieć, że nie musiałem iść do Ourense, skoro mieli w klubie problemy finansowe, ale być może wtedy nie trafiłbym do Cordoby, a później na poziom La Liga. Mogłem również nie palić się tak do gry po zerwaniu więzadeł, bo po długiej przerwie zagrałem jeden mecz, a potem znów musiałem pauzować. Miałem gorsze epizody w swoim życiu, ale każdy je ma, nie da się inaczej. One są ważne, bo dzięki nim możesz wyciągnąć wnioski i wzmocnić się na przyszłe porażki. Odpowiadając na twoje pytanie, nie zmieniłbym więc niczego.

Tak jak tatuaży.

Myśląc o ich zrobieniu, nie chciałem, żeby posiadały tylko wartość wizualną. Każdy z nich ma jakieś głębsze znaczenie, opowiada o moim życiu. Na przykład numer 21, który miałem na koszulce w momencie debiutu w La Liga czy imiona rodziców, brata i siostry wraz z sentencją, która mówi o znaczeniu rodziny. Mam też cytat pt. “Jeśli coś jest trudne, nie znaczy, że jest niemożliwe. Jeśli jest niemożliwe, nie znaczy, że tego nie spróbuję” i statuę wolności trzymającą piłkę, która oddaje moją duszę, kiedy gram. Czuję wolność.

Właśnie, wolność. Czy ty aby nie idziesz drogą Heung-Min Sona? Jego tata powiedział kiedyś, że syn będzie mógł myśleć o założeniu rodziny czy nawet dziewczynie dopiero po karierze. Widzę tu podobieństwo!

Nie, nie, nie! Tak to może wyglądać, fakt, ale ja po prostu skupiam się na piłce. Wiesz, niewykluczone, że spotkam jutro jakąś dziewczynę w sklepie, która okaże się kobietą mojego życia. Dlaczego nie? Obecnie czuję się dobrze sam ze sobą, bo mogę robić rzeczy, które chcę. Mam takie podejście, że co ma nadejść, to prędzej czy później nadejdzie.

Twoje największe marzenie?

Dobre pytanie, czekałeś z nim do końca, co? Jeśli chodzi o piłkę, moim marzeniem jest dotarcie jak najdalej się da, żeby mieć po karierze pewność, że zrobiłem wszystko, co mogłem. W życiu natomiast chciałbym po prostu czuć się szczęśliwy na każdym jego etapie. Nie mam własnej rodziny, ale gdy kiedyś ją założę, powiem to samo. Gdybym za kilkanaście miał chodzić do normalnej pracy, też powiem to samo. Nie miałbym z tym żadnego problemu i starałbym się wieść szczęśliwe życie z bliskimi.

ROZMAWIAŁ KAMIL WARZOCHA

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...