Reklama

Snajper Olisadebe, genialna interwencja Kłosa. 20 lat temu podbiliśmy Kijów

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

10 listopada 2020, 18:50 • 10 min czytania 10 komentarzy

Mimo że formalnie chodziło jeszcze o poprzednie stulecie, to właśnie od tego meczu zaczęło się wszystko co dobre dla naszej reprezentacyjnej piłki w XXI wieku. 2 września 2000 roku biało-czerwoni zainaugurowali eliminacje do MŚ 2002 wyjazdowym meczem z Ukrainą w Kijowie. Przez wielu byli skazywani na pożarcie, ale sprawili niespodziankę. Wygrali 3:1, a maszyna nabrała rozpędu, doprowadzając Polaków do upragnionego awansu, który oznaczał przełamanie szesnastoletniej niemocy związanej z największymi turniejami. Pokolenie urodzone w latach 80. i na początku lat 90. wreszcie mogło naocznie świętować jakiś sukces i nie żyć tylko opowieściami z czasów Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka.

Snajper Olisadebe, genialna interwencja Kłosa. 20 lat temu podbiliśmy Kijów

Mecz ten miał wiele punktów zwrotnych w najnowszych dziejach polskiego futbolu. Było to pierwsze zwycięstwo Jerzego Engela jako selekcjonera i jednocześnie jego pierwsze spotkanie o punkty. Podobnie przestawiała się kwestia historii starć między Polakami a Ukraińcami. Mowa była o premierowym meczu o stawkę z naszymi wschodnimi sąsiadami. Wcześniej (1998 rok) doszło tylko do sparingu, w którym wygraliśmy 2:1 po golach Mirosława Trzeciaka i Sylwestra Czereszewskiego.

Na Ukrainie wszelkich sceptyków przekonał do siebie Emmanuel Olisadebe, który został pierwszym w stu procentach naturalizowanym kadrowiczem z orzełkiem na piersi i to jeszcze czarnoskórym. W towarzyskim debiucie z Rumunią od razu zapewnił remis, a w Kijowie pokazał pełnię możliwości strzelając dwa gole i wywalczając rzut karny, którego już przy stanie 3:1 nie wykorzystał Andrzej Juskowiak.

POLSKA WYGRA Z UKRAINĄ? KURS 2.40 W TOTALBET

No i wtedy kadrowicze przekonali się, że z Engelem, mającym na futbol spojrzenie znacznie bardziej analityczne niż Janusz Wójcik, można coś osiągnąć, że jego metody mają sens. A ta wiara mogła być już poważnie zachwiana, bo początki nowego selekcjonera były naprawdę trudne, podobnie zresztą jak okoliczności, w których przejmował reprezentację. Dopiero co zakończyły się nieudane dla nas kwalifikacje do Euro 2000, siódmy z rzędu wielki turniej przeszedł nam koło nosa. Do tego Engel niekoniecznie był faworytem na zwolniony stołek. Wielu za Wójcika wolałoby prowadzącego wówczas Legię Warszawa Franciszka Smudę (musiałby sam rozwiązać kontrakt) lub Henryka Kasperczaka, pojawiały się także zagraniczne kandydatury typu Sepp Piontek czy Anghel Iordanescu. Stanęło jednak na Engelu, który wespół z Dariuszem Wdowczykiem prowadził Polonię Warszawa (wiosną sięgnęła po mistrzostwo). Plotkowano zresztą, że sympatia prezesa PZPN, Michała Listkiewicza do „Czarnych Koszul” nie była tu zupełnie bez znaczenia. Tak czy siak, czas pokazał, że dobrze się stało.

Nim jednak zaczęło być dobrze, najpierw było źle. Kadra Engela rozpoczęła sprawdziany wyjątkowo szybko. Już pod koniec stycznia zagraliśmy na wyjeździe z Hiszpanią i to wcale nie w egzotycznym składzie. Dostaliśmy gładkie 0:3 – wynik otworzył Raul, potem dwa razy poprawił Ismael Urzaiz. U nas szansę debiutu otrzymali Marek Zając, Radosław Majdan, Paweł Kaczorowski, Krzysztof Bizacki i Arkadiusz Kaliszan, a mecze numer dwa rozgrywali Paweł Kryszałowicz, Michał Żewłakow i Jacek Krzynówek. Ten ostatni popełnił fatalny błąd w rozegraniu i podarował Hiszpanom pierwszą bramkę.

Reklama

Engel nie zamierzał przeprowadzać personalnej rewolucji, ale jako że na to zgrupowanie nie mogło przyjechać wielu zawodników z lig zagranicznych, dał się wykazać kilku mniej znanym nazwiskom. Krzynówek, Żewłakow czy Kryszałowicz odegrali potem kluczową rolę w awansie. Miesiąc później zmierzyliśmy się na Saint Denis z Francją. W porównaniu do wcześniejszego zgrupowania, powołania otrzymało tylko sześciu zawodników, za co Engela trochę krytykowano. On jednak tłumaczył, że trzeba szukać rywalizacji, a teraz ma już do dyspozycji wszystkich „stranierich”. Z Francuzami mieliśmy zagrać „na tak”, nie ograniczając się tylko do przeszkadzania. I nawet chwilami to się udawało. „Trójkolorowi” długo nie mogli nic strzelić, my zaś kilka sytuacji mieliśmy. Dopiero w samej końcówce Zinedine Zidane na raty trafił do siatki z rzutu wolnego, świetnie dysponowany Jerzy Dudek tym razem nic nie mógł zrobić.

Te dwie porażki niejako były wkalkulowane, mierzyliśmy się przecież z potentatami, od których chcieliśmy się uczyć. Znacznie większy niepokój zasiały bezbramkowe remisy z Węgrami i Finlandią. Cztery mecze pod wodzą Engela i żadnej bramki. W czerwcu z Holandią wreszcie udało się coś strzelić za sprawą Pawła Kryszałowicza, ale znów przegraliśmy (1:3). Próbą generalną było sierpniowe starcie z Rumunią w Bukareszcie. Debiutujący Olisadebe uratował remis 1:1, większych powodów do optymizmu nadal jednak nie mieliśmy. Bilans sześciu sparingów to trzy remisy i trzy porażki, w golach 2:8.

POLACY WYGRAJĄ Z UKRAINĄ 2:0? KURS 9.40 W TOTALBET

Nic więc dziwnego, że większość kibiców nad Wisłą remis na kijowskim gigancie brałoby w ciemno. Nikt w Polsce nie oczekiwał cudów po tym meczu, mimo że uważano nasz terminarz za najkorzystniejszy w grupie. Ustalono go dopiero w lutym w Warszawie podczas konferencji, na którą zlecieli się przedstawiciele wszystkich zainteresowanych federacji. Norwegię reprezentował prezes tamtejszego związku Per Ravn Omdal, będący jednocześnie wiceprezydentem UEFA. Walijczyków wspierał m.in Mark Hughes, wówczas wciąż czynny zawodnik na boiskach Premier League. Futbolowa śmietanka. Nikogo nie zdziwiło, że nie udało się osiągnąć kompromisu w normalnych rozmowach odnośnie tego, kto, z kim, gdzie i kiedy się zmierzy. Doszło do losowania, w którym fortuna nam sprzyjała.

Pojawiały się głosy krytyki, po co ten cały cyrk, skoro losowanie od razu mogła przeprowadzić FIFA. – W tym przypadku FIFA wzięłaby pod uwagę swój ranking. I wtedy im wyższe miejsce, tym korzystniejsza byłaby dla tej ekipy litera alfabetu. Nie ukrywam, że niektórzy mogliby się czuć pokrzywdzeni. A tak wszyscy zainteresowani mieli równe szanse. Widziały to kamery telewizyjne i oni sami. W mojej ocenie wylosowaliśmy bardzo dobrze – tłumaczył Michał Listkiewicz na łamach tygodnika „Piłka Nożna”.

Reklama

Po latach sam Jerzy Engel chyba nieco inaczej patrzył na to w kontekście scenariusza idealnego. – Pamiętam, jak wielkie kontrowersje wzbudziła dyskusja o kalendarzu. Każdy mocny zespół chciał zagrać u siebie. Nikt nie chciał się zgodzić na to, by zacząć eliminacje od spotkania na wyjeździe. Ostatecznie o wszystkim zadecydowało losowanie. Ukraińcy szaleli z radości, gdy okazało się, że zaczną od meczu z nami u siebie. Jak pokazało życie, po spotkaniu mogliśmy szaleć my… Założyliśmy, że w pierwszych trzech meczach zdobędziemy siedem punktów. Liczyliśmy na remis na Ukrainie i dwa zwycięstwa u siebie. Wyszło nieco inaczej, bo potem wygraliśmy z Białorusią i zremisowaliśmy z Walią. Ostatecznie osiągnęliśmy jednak ten cel – mówił trener w rozmowie ze sport.tvp.pl.

Bez względu na terminarz, rywale byli wyraźnymi faworytami. Wystarczy przypomnieć, że w ataku mieli zachwycających w Europie Andrija Szewczenkę i Serhija Rebrowa, a na trenerskiej ławce legendarnego Walerego Łobanowskiego. O jego statusie nasi mogli się zresztą przekonać. Marcin Żewłakow we wspominkowym materiale TVP Sport opowiadał, że jeden z kibiców został wyciągnięty przez ochronę i na miejscu spałowany tylko za to, że ośmielił się wykrzykiwać coś pod adresem Łobanowskiego. Postać pomnikowa już za życia.

Polacy zdawali sobie sprawę ze skali wyzwania, ale nie zamierzali walczyć co najwyżej o remis. – Przede wszystkim nie mogliśmy dać się zepchnąć do głębokiej defensywy. Rywale mieli Andrija Szewczenkę czy Serhija Rebrowa. Wiedzieliśmy, że nasi przeciwnicy świetnie się czują, gdy rywal oddaje im pole i daje swobodę. My nie mogliśmy tego zrobić, dlatego postąpiliśmy odważnie. Wystawiliśmy dwóch napastników, którymi byli Emmanuel Olisadebe i Andrzej Juskowiak. Do końca meczu trzymaliśmy się takiej taktyki. To dało efekt – opowiadał Engel w przytaczanym już wywiadzie dla TVP Sport.

Radosław Kałużny w autobiografii „Powrót taty” napisanej z Mateuszem Karoniem, wspominał, że trener naprawdę sprawiał wrażenie święcie przekonanego, że zwycięstwo jak najbardziej jest w zasięgu. „Poza pewnością siebie, która wynikała z dobrego przygotowania, było coś jeszcze. Ogromna motywacja. Selekcjoner umiał wmówić nam, że naprawdę jesteśmy lepsi od Ukraińców i możemy ich pokonać. Jechaliśmy tam z jasnym nastawieniem – ten mecz trzeba po prostu wygrać” – czytamy.

Kałużny parę razy podkreślał również to, co już zaznaczaliśmy – nowy selekcjoner miał zupełnie inny sposób pracy niż Janusz Wójcik.

„Engel dokładnie rozrysował nam na tablicy każdy schemat. Przygotowanie merytoryczne było na najwyższym, światowym poziomie. Edward Klejndinst robił dla nas znakomite rozpracowanie. Selekcjoner mógł w najdrobniejszych szczegółach wytłumaczyć mi, jak zdobyć gola. Powiedział, że ukraińscy stoperzy mają problemy z walką powietrzną, kiedy się wejdzie między nich. – Zupełnie tracą orientację. Wystarczy tylko wbiec – zachęcał. Posłuchałem selekcjonera”. (…) „Zazwyczaj na odprawach trenerzy krzyczeli do nas, że jesteśmy lepsi albo że musimy ich rozpieprzyć. A tu zupełnie inny poziom. Cisza, spokój. Pełne kompetencje. Engel po prostu wykładał każdemu jego zadania boiskowe i dzięki nowoczesnemu podejściu dawał swoim piłkarzom kompleksowy materiał dotyczący rywala. Merytorycznie zrobiliśmy ogromy krok naprzód. Znaliśmy wszystkie słabe i mocne strony przeciwników”.

Omawiany schemat zadziałał już w 2. minucie. Z lewej strony świetnie dośrodkował Marek Koźmiński, wbiegający Kałużny co prawda do piłki nie doszedł, ale skupił na sobie uwagę obrońców, a niepilnowany Olisadebe pewnie dostawił głowę. Wymarzony początek.

Entuzjazm szybko jednak opadł, bo Ukraińcy jeszcze przed upływem pierwszego kwadransa wyrównali. Andrij Szewczenko w polu karnym wypracował sobie pozycję do strzału i pięknie huknął od poprzeczki. Istniała uzasadniona obawa, że rywale nas docisną i będą kąsali dalej. To jednak my szybko zadaliśmy drugi cios. Wiaczesław Kiernozenko, zastępujący między słupkami Ołeksandra Szowkowskiego, był tego dnia mocno niepewny, co jeszcze potęgowały warunki atmosferyczne (obficie padający deszcz). Kiernozenko źle wyszedł do dośrodkowania, powstało zamieszanie, Tomasz Kłos w idealnej sytuacji strzelił w słupek. Akcja na szczęście trwała, agresywnym wślizgiem piłkę wywalczył Piotr Świerczewski, a Olisadebe spokojnie uderzył pod ręką bramkarza.

WYGRANA GOŚCI? WYCENIONA NA 3.00 W TOTALBET!

Od tego momentu gospodarze przycisnęli, stworzyli kilka dobrych sytuacji. My odpowiedzieliśmy jedną kontrą, po której prowadzenie mógł podwyższyć Olisadebe. W drugiej połowie doszło do parady obronnej Kłosa, którą do dziś ogląda się z rozdziawioną gębą. Tomasz Wałdoch chciał blokować piłkę, by zgarnął ją wychodzący Dudek, ale we wszystko wmieszał się Giennadij Zubow. Uprzedził Dudka i strzelał do pustej bramki… Pustej? No niezupełnie, bo Kłos niesamowitym wślizgiem w powietrzu rodem z filmów karate zdołał wybić piłkę z linii. To jedna z najbardziej spektakularnych interwencji tego typu, jaką kiedykolwiek widzieliśmy.

Ukraińcy jeszcze dobrze nie przetrawili tego cudu w polskie obronie i braku drugiego wyrównania, a już przegrywali 1:3. Kałużny ponownie wbiegł w pole karne przeciwnika, pewnie przyjął znakomite podanie od Koźmińskiego (jeden z najlepszych występów w biało-czerwonych barwach) i z zimną krwią wykorzystał sytuację sam na sam. „Tata” ze względów zdrowotnych u Engela zadebiutował dopiero z Rumunią, a mimo to eliminacje zaczął od początku i nie zawiódł. W następnym meczu sieknął przecież hat-tricka z Białorusią.

Na koniec mogliśmy dobić drużynę Łobanowskiego rzutem karnym wywalczonym przez Olisadebe. Normalnie wykonałby go Michał Żewłakow, ale wynik  był bezpieczny, a Juskowiak od dłuższego czasu nie mógł ruszyć licznika swoich reprezentacyjnych bramek. Stanął on na trzynastu, nic się nie zmieniało od dwóch lat. Żewłakow namówił więc „Jusko”, żeby to on wymierzył sprawiedliwość. Napastnik Wolfsburga niestety uderzył bardzo źle, sygnalizowanie i nawet słabo dysponowany Kiernozenko wyszedł z tego pojedynku zwycięsko.

 – Zamierzałem strzelić mocno, ale w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Bałem się, że mokra piłka poleci wysoko w górę i uderzyłem po ziemi, lekko – cytował go Sport.pl. A Juskowiak czternastego gola w reprezentacji nigdy się już nie doczekał.

To zdarzenie w żadnym stopniu nie zmąciło jednak radości zespołu z tego triumfu. Mozolne wykuwanie formy w sparingach, szlifowanie ustawienia z czwórką obrońców, walka ze strzelecką niemocą, coraz większa krytyka – wszystko było po coś. Drużyna Engela na terenie Ukraińców wykonała milowy krok ku przełamaniu klątwy Antoniego Piechniczka i rok później po pewnym 3:0 z Norwegią na Stadionie Śląskim świętowała wywalczenie przepustek na koreańsko-japoński mundial. Dla reprezentacji Leo Beenhakkera mitem założycielskim było 2:1 z Portugalią w Chorzowie. Dla kadry Adama Nawałki taką rolę odegrało historyczne zwycięstwo nad Niemcami na Stadionie Narodowym. W tym przypadku wszystko zaczęło się od Kijowa.

Na następne zwycięstwo nad Ukrainą Polska czekała aż do fazy grupowej Euro 2016. W międzyczasie w pięciu meczach wywalczyliśmy zaledwie dwa remisy. Obyśmy w środę nie zaczęli nowej passy tego typu.

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...