Reklama

„Wygralibyśmy z Lechem 99 meczów na 100”. Pucharowe boje Kolejorza w sezonie 2010/11

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

22 października 2020, 12:39 • 28 min czytania 16 komentarzy

Dwanaście spotkań zdążył rozegrać Lech Poznań w sezonie 2010/11 przed meczem otwarcia fazy grupowej Ligi Europy, w którym „Kolejorz” miał się zmierzyć z Juventusem. Ówcześni mistrzowie Polski tylko w jednym z tych dwunastu starć zdobyli więcej niż dwa gole. W siedmiu w ogóle nie znaleźli drogi do siatki rywali. Powodów do optymizmu przed występem podopiecznych Jacka Zielińskiego na Stadionie Olimpijskim w Turynie było zatem niezbyt wiele. Jeszcze mniej, by podejrzewać, że Lech i Juve zgotują widzom niezapomniane widowisko. A jednak „Kolejorz” zaskoczył. I to podwójnie. Nie tylko powrócił z Turynu z punktem, ale wywalczył tę zdobycz po niesamowitym remisie 3:3. Jak się potem okazało – był to jedynie początek naprawdę pięknej pucharowej przygody.

„Wygralibyśmy z Lechem 99 meczów na 100”. Pucharowe boje Kolejorza w sezonie 2010/11

A jak to się wszystko zaczęło?

Mistrzostwo rzutem na taśmę

W sezonie 2009/10 piłkarze „Kolejorza” zdobyli mistrzostwo Polski. W okolicznościach, trzeba to podkreślić, niesamowitych. Drużyna już od paru ładnych lat celowała w tytuł, plasowała się w ligowej czołówce. Jednak za każdym razem czegoś jej brakowało. Nawet za kadencji Franciszka Smudy, gdy Lech nie tylko zatriumfował w Pucharze Polski, ale z powodzeniem zaprezentował się w Europie. Poznańska drużyna w wydaniu Smudy na tyle spodobała się kibicom w kraju, że ci początkowo ze sporym entuzjazmem zareagowali na późniejsze powołanie Franza na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski. No ale nawet tamtemu efektownie grającemu zespołowi po ligowy tytuł ostatecznie nie udało się sięgnąć. Poznaniacy przez pewien czas przewodzili w tabeli, lecz wiosną zaczęli na potęgę gubić punkty i ostatecznie skończyli na trzecim miejscu. Mimo wszystko – rozczarowującym.

LECH WYGRA Z BENFICĄ? KURS: 7,43 W TOTOLOTKU!

W czerwcu 2009 roku Smuda pożegnał się z Lechem. Mówiło się, że trener nie dogadał się z klubem w kwestii nowego kontraktu. On sam zresztą przyznał między wierszami w „Przeglądzie Sportowym”. – Prezesom klubów wygodnie jest płacić trenerowi jak za jagody lub za frytki. Po dwóch porażkach pogna się go bez mrugnięcia okiem – złościł się Franz. – Prezesom nie żal paru groszy odszkodowania. I bierzemy następnego. Tak to się kręci. A płaci się na przykład piłkarzom, którzy mecze ustawiali. Czy ja jestem drogi? Nie. Ale Smuda to marka, gwarantuje wyniki, ładną grę i emocje na dokładkę. Nikt nie powie, że Smuda zrobił gdzieś padlinę. W Poznaniu zbudowałem zespół, którego nie muszą się wstydzić.

Smudę w Poznaniu zastąpił Jacek Zieliński. Szkoleniowiec bardzo doświadczony – przed objęciem posady w Lechu prowadził aż dziesięć różnych klubów – ale nieporównywalnie mniej utytułowany. W dorobku miał wtedy tylko Puchar Ekstraklasy wywalczony w Grodzisku Wielkopolskim. Jak nietrudno się domyślić – Zieliński był od Smudy znacznie tańszy.

Reklama

I, jak na ironię, osiągnął cel, którego Smuda zrealizować nie potrafił.

Franciszek Smuda i Jacek Zieliński

Latem 2009 roku „Kolejorz” stracił jednego bardzo ważnego zawodnika. Rafał Murawski został sprzedany do Rubina Kazań, zresztą za bardzo porządną sumkę – przeszło trzy miliony euro. Trzeba więc przyznać, że Zieliński nie miał w tym względzie na co narzekać. Biorąc pod uwagę udaną przygodę „Kolejorza” w Pucharze UEFA, można się było spodziewać, iż znaczących osłabień będzie więcej.

Gorzej jednak ze wzmocnieniami. Do zespołu nie udało się wnieść zbyt wiele jakości. Do klubu trafili Krzysztof Chrapek, Jan Zapotoka, Grzegorz Kasprzik i Tomasz Mikołajczak. O tym ostatnim przy dużej życzliwości można powiedzieć, że sprawdził się jako żelazny zmiennik, ale reszta to mniejsze bądź większe niewypały. Chrapek z uporem godnym lepszej sprawy śrubował liczbę minut bez strzelonej bramki w barwach nowego klubu, a na domiar złego uszkodził więzadła w kolanie. Kasprzik też miał kłopoty z urazami i szybko zniknął z radarów, a jego kariera się załamała. Natomiast Zapotoka zasłynął głównie tym, że jeden z kibiców kwestię jego kiepskich występów skonsultował z wróżbitą Maciejem.

Sześć kielichów z królową kielichów mówi o braku aktywności – bezbłędnie przepowiedział wróżbita.

Reklama

Realnym wzmocnieniem dla podstawowego składu okazał się jedynie Seweryn Gancarczyk. To okazało się jednak za mało, by powtórzyć pucharowy sukces sprzed roku. Podopieczni Zielińskiego po rzutach karnych przegrali z Clubem Brugge. Niedługo potem Lech poległ też w prestiżowej konfrontacji z Legią Warszawa. A następnie skompromitował się w Pucharze Polski, przegrywając – znowu po konkursie jedenastek – ze Stalą Stalowa Wola, zajmującą ostatnie miejsce w I lidze. Można się było już wówczas poważnie zastanawiać, czy Zieliński aby na pewno jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

Dramatyczny przebieg miała dogrywka, którą Lech kończył w dziewiątkę. Z boiska wylecieli Seweryn Gancarczyk i Sławomir Peszko. Po meczu Zieliński bił się w pierś. – Mogę tylko przeprosić naszych kibiców, którzy przejechali 600 kilometrów, żeby obejrzeć taki blamaż. To jest dla mnie tragedia.

„Nie ma sensu szukać usprawiedliwień. Jesteśmy w dołku”

Bartosz Bosacki po meczu ze Stalą

Dyrektor sportowy Lecha, Marek Pogorzelczyk, mówił o konieczności uderzenia pięścią w stół. W szatni „Kolejorza” wrzało jak w ulu. Semir Stilić i Hernan Rengifo, obaj rozpieszczani wcześniej przez Smudę, drażnili kolegów z zespołu lekceważącym podejściem do treningów i obowiązków taktycznych. Robertowi Lewandowskiemu obrywało się od trenera, nawet publicznie, za grę pod siebie. Piłkarze rodem z Bałkanów byli oskarżani o tworzenie w szatni grupek i brak integracji z resztą zespołu. Wreszcie – samemu Zielińskiemu zarzucano, że całego tego bałaganu nie potrafi uprzątnąć. I jakby mało było zmartwień, Lech mecze domowe rozgrywał we Wronkach.

W kolejnym spotkaniu poznaniacy podzielili się punktami z Arką Gdynia. Nieoczekiwane przełamanie nadeszło w najlepszym możliwym momencie – 18 października 2009 roku. Wówczas Lewandowski zapewnił swojej drużynie zwycięstwo nad niepokonaną w lidze Wisłą Kraków. Następną ligową porażkę „Kolejorz” poniósł dopiero latem następnego roku. Już w sezonie 2010/11.

W rundzie wiosennej lechici prezentowali się zdecydowanie najlepiej w lidze. Punktowali jak natchnieni. Podczas zimowego okna transferowego działacze wielkopolskiego klubu rozbili grupkę bałkańską, wypuszczając z klubu Ivana Turinę i Harisa Handzicia. Odszedł także siejący ferment Rengifo. Do drużyny dołączył natomiast Siarhiej Krywiec, który w barwach BATE Borysów grał nawet w fazie grupowej Ligi Mistrzów. I to właśnie on w doliczonym czasie meczu z Ruchem Chorzów w przedostatniej kolejce ligowych zmagań zdobył gola na wagę zwycięstwa i mistrzowskiego tytułu. Równolegle „Biała Gwiazda” zremisowała derby z Cracovią po swojaku Mariusza Jopa i jeden z najbardziej spektakularnych zwrotów akcji w całej historii polskiego futbolu stał się faktem. Lech wskoczył na fotel lidera i już go wiślakom nie oddał. W ostatniej kolejce wygrał 2:0 z Zagłębiem Lubin.

Mariusz Jop! Allez, allez! – fetowali swego dobroczyńcę kibice z Poznania.

Bez żądła na Spartę

Lech przed sezonem – jak to polski zespół – stracił najlepszego piłkarza, Roberta Lewandowskiego, ale też wiemy: trudno było utrzymać go w składzie. Przyszła dobra oferta z Borussii, teraz Lewandowski kosztowałby więcej, ale wtedy finansowo znaczyliśmy jeszcze mniej w Europie niż obecnie.

Do transferu musiało dojść.

Natomiast skoro wiemy już dzisiaj, że Lech poradził sobie bardzo dobrze w fazie grupowej Ligi Europy, gdzie wcale nie mierzył się ze słabszymi zespołami niż Sparta Praga, która wyrzuciła go z eliminacji Ligi Mistrzów po dwóch zwycięstwach 1:0, można się zastanowić, czy ta historia miała prawo być jeszcze piękniejsza. Czego zabrakło, by Kolejorz jednak słuchał hymnu Champions League? Spotkaliśmy się z dwoma spojrzeniami na ten temat. Jacek Zieliński mówi: – W Pradze nasza siła ognia była znikoma, u siebie daliśmy się Sparcie podpuścić i skupić ten mecz na agresji. Natomiast ja nie uważam, by Sparta była poza naszym zasięgiem. Mieliśmy taki, a nie inny potencjał. Twierdzę, że gdyby był Artjoms Rudnevs z nami od początku, ten dwumecz wyglądałby inaczej. Teraz mogę jednak tylko teoretyzować.

Z kolei Marcin Kikut ma nieco inne przemyślenia: – Z perspektywy czasu Liga Mistrzów była trochę nieosiągalna przez błędy zarządcze trenera. Zieliński powierzył misję Ligi Mistrzów zawodnikom, którzy zdobyli mistrzostwo i grali najwięcej. Chciał przełożyć tę główną grupę ludzi na eliminacje Ligi Mistrzów, utrzymując tendencję sukcesu. Że ci architekci zrobią elitę. A trzeba było świeżej krwi, trzeba było pokazać, że dostaliśmy medale, na które zasłużyliśmy, ale zaczynamy nowy proces i misję. I nie do końca ma znaczenie to, kto grał w sezonie mistrzowskim. Tego trener nie dokonał. Było widać na początku przygotowań, że czegokolwiek nie zrobisz, to jedenastka jest wyklarowana. Trener Zieliński zastosował taktykę „smudową”. To był błąd. Pierwszą rundę ledwo przebrnęliśmy na palpitacji z Azerami, a na Spartę byliśmy za słabi. Ale nie piłkarsko tylko mentalnie. I nie podzielam poglądu, że z Rudnevesem przeszlibyśmy Spartę. Jako cały zespół graliśmy źle.

Jacek Zieliński

Skończyło się zatem na smutnym 0:2 w dwumeczu. Lech miał mało argumentów. Typowe spotkania polskich drużyn w pucharach – niby na styku, ale to jednak rywal strzela bramki i idzie dalej. I po czymś takim trudno było wierzyć w przejście Dnipro, które było na poziomie Sparty. Jeśli nie mocniejsze. Z Sełezniowem, Hładkim czy Kaliniczenką w składzie.

Tutaj swoją teorię kontynuuje Kikut: – Okoliczności porażki w Lidze Mistrzów okazały się fundamentem pod sukces w Lidze Europy. Pewniacy nie spełnili nadziei, pojawiły się kontuzje, które przebudowały jedenastkę i na dwumecz z Dnipro skład się wymieszał. Nie byliśmy faworytem w tym dwumeczu, a jednak daliśmy radę. To wszystko skomponowało mental zawodników pod Ligę Europy, każdy chciał grać i miał na to szansę, a więc wywiązała się naturalna i zdrowa rywalizacja wewnątrz drużyny.

Zieliński: – Wtedy dużo przelało się przykrych opinii przez prasę i internet, że wczołgaliśmy się na kolanach do fazy grupowej. Natomiast Dnipro to była czołowa siła ligi ukraińskiej z wieloma reprezentantami w składzie i nie było tak łatwo ich ograć. Byliśmy skuteczni. 1:0 na wyjeździe po bramce Arboledy, 0:0 u siebie. Remis nam wystarczał, więc graliśmy po prostu pod wynik. Ja wiem, że wszyscy liczyli na piękno gry, ale dla nas się liczył wówczas tylko wynik.

Liga Europy, a rywale jak z Ligi Mistrzów

Naturalnie, że tamten Juventus i tamto City miało bardzo daleko do dzisiejszych ekip, ale cholera… To wciąż był Juventus i to wciąż był Manchester City. Lech wylosował pod kątem wyjścia z grupy najgorzej jak tylko mógł, a jeszcze na trzeciego dostał rosnący Red Bull Salzburg, czyli można było się zastanawiać, czy przypadkiem nie skończy się na sześciu porażkach. Jednak piłkarze, czego przykładem jest Kikut, cieszyli się z takiego losu. – Pamiętam swoją pierwszą myśl doskonale, bo ja byłem orędownikiem tego, by losować najmocniejsze drużyny, jakie tylko można. Jak spadać to z wysokiego konia. Nie mieliśmy nic do stracenia, tylko wszystko do zyskania. Śmiałem się, że spełniły się nasze marzenia i pragnienia. Motywacja przed tymi spotkaniami była gigantyczna.

Spadanie z wysokiego konia to jedno, a lądowanie to drugie. Trzeba było zagrać tak, by jednak nie przynieść wstydu i to – jak doskonale pamiętamy – się stało. Również za sprawą trenera Zielińskiego, który trafił z taktyką. Potwierdza to w naszej rozmowie Kikut, który zauważa, że Lech grał bardzo ofensywnie. I to jest fakt. „Kolejorz” pojechał na pierwszy mecz do Turynu nie po to, by się bronić, ale po to, by szukać swoich szans. Grali Peszko, Rudnevs, Krywiec, Stilić, dość ofensywny boczny obrońca Henriquez. Żadnej murarki.

To się opłaciło.

„Włosi byli zaskoczeni. Patrzyli po sobie, nie wiedzieli, co się dzieje. Potem owszem, przejęli kontrolę nad meczem, ale nasza agresywna i ofensywna gra na początku sprawiła, że bardzo mocno ich zaskoczyliśmy”

Jacek Zieliński

Kikut: – Del Piero po bramce na 3:2 cieszył się tak, jakby właśnie strzelił Milanowi. Sprawiliśmy, że pojawiła się u nich sportowa złość. Po meczu nie chcieli się wymieniać koszulkami, tylko rozczarowani remisem, szli źli do szatni. Mieliśmy satysfakcję. Natomiast dla nas, ligowców, zagranie z takimi zawodnikami było ogromnym przeżyciem. Czuło się różnicę klas w stosunku do tego, co mieliśmy normalnie na ligowych boiskach. Piłkarzy Juventusu charakteryzowała ogromna jakość, większość rzeczy robili bardzo dokładnie, zanim dostawali piłkę, już wiedzieli, co chcą z nią zrobić. My musieliśmy się do tego dostosowywać, co jednocześnie podnosiło nasze umiejętności. Chcieliśmy grać szybko, z przekonaniem, to wychodziło.

Krywiec, Rudnevs, Kikut

Z kolei Luigi Del Neri, ówczesny szkoleniowiec „Starej Damy” komentował po meczu: – To był mecz, który z pewnością mógł się podobać kibicom. My w pierwszej połowie popełnialiśmy sporo błędów w ustawieniu i nasza gra nie była dobrze zorganizowana. Niemniej nie można nie doceniać postawy Lecha, który rozegrał świetne spotkanie. Na szczęście tuż przed przerwą zdobyliśmy bramkę kontaktową i w drugiej połowie nasza gra wyglądała już zdecydowanie lepiej. Gdyby nie stracona bramka w doliczonym czasie to mógłbym powiedzieć, że druga połowa w naszym wykonaniu była doskonała.

Wiadomo, kto był bohaterem tamtego spotkania. Rudnevs. Wszedł do Lecha w znakomitym stylu. Szybki. Niezły technicznie. Przebojowy. Skuteczny. Przed tym spotkaniem miał już cztery sztuki w Ekstraklasie w ciągu pięciu meczów. Trafił zresztą od razu w debiucie. Ach, naprawdę można żałować, że Lech nie sprowadził go jednak wcześniej. Mimo wszystko to różnica grać kluczowe mecze eliminacyjne do elity z takim napastnikiem niż z Arturem Wichniarkiem, który najlepsze lata miał przecież za sobą.

Sam Łotysz pozostawał skromny. Już po tym meczu pytano go, czy widzi się w Juventusie, czy czuje się „łotewskim Del Piero”. Odpowiadał, że absolutnie, że nie myśli o żadnym transferze, bo ma swoją drużynę i skupia się na pomaganiu Lechowi. Jak wiemy, słowa dotrzymał i w dalszym ciągu tej kampanii był równie kluczowy.

Sukces, czyli… pierwszy gwóźdź do trumny

Termin, na jaki przypadł mecz Lecha z Salzburgiem, był dla Kolejorza całkiem korzystny. Austriacy – mimo dużych aspiracji – nie byli w wielkiej formie. Pozostawali bez zwycięstwa od trzech spotkań ligowych, ba, nie potrafili w nich strzelić nawet bramki. Co więcej: odpali w Pucharze Austrii po kompromitacji z trzecioligowcem.

Huub Stevens był jednak przekonany, że w Poznaniu tę kartę odwróci. Mówił: – Tak, to prawda. Graliśmy dotąd słabo. Nie wygraliśmy prawie nic. Do czasu jednak, do dziś. Dziś chcemy to zmienić.

Nie zmienili. Lech znów zaskoczył, w pierwszej połowie nie był tak zdecydowany jak z Juventusem, ale poradził sobie z problemami w trakcie tego spotkania i wygrał dość pewnie, bo 2:0. Zieliński triumfował: – To był dla nas bardzo ważny mecz, bo pierwszy przy wszystkich otwartych trybunach i przy tak wspaniałej publice. To magia tego meczu udzieliła nam się w pierwszej połowie. Wtedy graliśmy zbyt nerwowo, zbyt daleko od siebie w poszczególnych formacjach. Pomogła rozmowa w szatni i w drugiej połowie wyglądało to już znacznie lepiej. Najistotniejsze jest to, że nadal jesteśmy w grze w grupie śmierci. Na szczęście piłka nożna to nie łyżwiarstwo figurowe. Liczą się gole, a nie wrażenia artystyczne.

LECH WYGRA LUB ZREMISUJE Z BENFICĄ? KURS: 2,73 W TOTOLOTKU!

Ale już wtedy, choć w Europie cały czas było dobrze, Lech tracił grunt pod nogami w lidze. Przed Salzburgiem przegrał prestiżowy mecz z Legią, po pokonaniu Austriaków też nie potrafił się otrząsnąć. Dlatego Zieliński postawił wszystko na jedną kartę i zrobił coś, czego mało osób się spodziewało: na tak oczekiwany mecz w Manchesterze, nie wystawił w pierwszym składzie Stilicia i Rudnevsa. Zagrali Wilk i Tshibamba. Cóż, bez podstawowych armat trudno było myśleć nawet o remisie na tak trudnym terenie, natomiast Lech umiał się postawić i za sprawą Tshibamby właśnie strzelił bramkę kontaktową. Nic więcej jednak nie potrafił zrobić.

Zieliński: – Ta zagrywka va banque nie wyszła, bo przegraliśmy w Manchesterze i potem w Zabrzu. Chociaż Tshibamba po pierwszej bramce miał okazję na drugą, nie strzelił z trzech metrów do prawie że pustej bramki… To był w ogóle ciekawy przypadek, ponieważ chłopak z pewnością miał umiejętności, natomiast często tak bywa, że jak jest jakość w nogach, to brakuje jej w głowie. Można mieć papiery do grania w piłkę, ale bez odpowiedniego podejścia, te papiery zostają w kieszeni. Joel go nie miał, często podchodził do swoich obowiązków zbyt luźno i jak pokazuje jego dalsza kariera, to się niezbyt opłaciło.

No tak. Joelowi została tylko piosenka.

Bakero wkracza do akcji

Jesienią 2009 roku Zieliński uciekł katu spod topora i zdobył z Lechem mistrzostwo, ale rok później już mu się nie udało uniknąć zwolnienia. 2 listopada oficjalnie pożegnał się ze stanowiskiem. Była to decyzja o tyle nietypowa, że… wygrał dwa ostatnie mecze. Najpierw w Pucharze Polski pokonał 4:1 Cracovię, a potem – tym samym stosunkiem goli – rozbił krakowską Wisłę. Tę samą, która w sezonie 2010/11 wywalczyła przecież mistrzostwo. Jacek Rutkowski przyznawał potem, że los szkoleniowca przypieczętowany był od dawna i nic nie mogło zmienić decyzji odnośnie jego przyszłości.

Nie kierujemy się wielkopańskimi emocjami, jak to się dzieje w niektórych innych klubach. Dla nas najważniejsze jest zawsze dobro Lecha – mówił Rutkowski na łamach „Polska The Times”. – Analizowaliśmy grę zespołu od pierwszych meczów, czyli od pojedynków z Interem Baku. Potem odpadliśmy z walki o Ligę Mistrzów ze słabym zespołem, jakim była Sparta Praga. Kiedy udało nam się awansować do Ligi Europy, można było powiedzieć, że popełniono błędy w przygotowaniach. Nie trafiliśmy z formą, ale jest OK, bo przecież to jest piłka i raz jest lepiej, a raz gorzej. To co się jednak działo z Lechem w lidze, wymagało głębszej analizy. Przecież jesteśmy pod względem sportowym najlepszym klubem w Polsce. Nikt nie ma lepszych piłkarzy. Rozmawialiśmy z trenerem, szukaliśmy dróg wyjścia, ale kryzys się pogłębiał i uznaliśmy, że trzeba się pożegnać z Jackiem Zielińskim.

Sam Zieliński przyznaje, że dobrze wiedział, iż triumf nad Wisłą go nie uratuje. Wcześniejsza seria niepowodzeń – porażki z Legią, GKS-em Bełchatów, Zagłębiem Lubin, Górnikiem Zabrze i Manchesterem City – pogrążyła go do reszty.

„Podejrzewam, że decyzja o moim zwolnieniu zapadła po meczu w Zabrzu. Przegraliśmy tam i pomimo dwóch zwycięstw po 4:1, to było najwyraźniej za mało, bym był dalej trenerem Lecha”

Jacek Zieliński

Kikut: – Byliśmy zaskoczeni decyzją o zwolnieniu trenera Zielińskiego. Mówiło się o tym wcześniej, natomiast gdy zostało to ogłoszone oficjalnie, dalej czuliśmy szok. I dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że decyzja o zatrudnieniu trenera Bakero była niezrozumiała. Nie chcę mówić, że to był gorszy szkoleniowiec niż Zieliński, natomiast na tamten czas i na tamten moment Lech nie potrzebował trenera w typie Bakero. On nie przychodził po serii sukcesów w Polonii, to nie był trener z górnej półki. My mogliśmy potrzebować wstrząsu, ale przyjście Bakero takim się nie okazało.

Trzeba przyznać byłemu piłkarzowi Lecha rację: nawet jeśli uznamy decyzję o rozstaniu z Zielińskim za lekko zadziwiającą, to o stokroć bardziej szokujące okazało się jednak nazwisko jego następcy. Jose Mari Bakero. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych gwiazda hiszpańskiej ekstraklasy, w tym FC Barcelony. Trzydziestokrotny reprezentant kraju. Generalnie – duża postać dla hiszpańskiej piłki, która z pewnych powodów nie zagrzała sobie jednak miejsca w ojczyźnie. Bakero w 1999 roku podziałał coś jako szkoleniowiec w Meksyku, bez znaczących osiągnięć. Sześć lat później wrócił do zawodu w zespole rezerw Malagi. Potem trafił do Realu Sociedad, gdzie zapisał wcześniej piękną kartę jako zawodnik. Pierwotnie objął stanowisko dyrektora. Wkrótce zamienił jednak gabinet na trenerską ławkę.

Wyleciał po siedemnastu meczach.

Była to reakcja władz klubu na passę dwunastu spotkań bez zwycięstwa.

Po klapie zaliczonej w Kraju Basków znów przyszła u Bakero pora na przerwę od trenerki. Nie licząc epizodu w roli asystenta Ronalda Koemana w Valencii, ale i stamtąd Hiszpan został prędko pogoniony. W listopadzie 2009 roku ten słynący z trenerskich niepowodzeń fachura znalazł się nieoczekiwanie w Polsce. Udało mu się zbajerować Józefa Wojciechowskiego i złapać robotę w Polonii Warszawa.

Jose Mari Bakero

I gdyby cała ta opowieść miała być oparta na logicznych podstawach, powinniśmy teraz napisać coś w stylu: „Bakero w Polonii zbudował mocną ekipę. Pomimo szaleństw właściciela, udało mu się wprowadzić klub do europejskich pucharów. „Czarne Koszule” pod jego wodzą prezentowały ciekawy futbol, świetnie sobie radziły w ataku pozycyjnym. Pod okiem Bakero rozkwitł też talent paru młodych zawodników. Dlatego kolejnym przystankiem w jego karierze został Lech”. Sęk w tym, że to wszystko wierutne banialuki. Bakero w Polonii popracował przez większość sezonu 2009/10, zajął trzynaste miejsce w lidze. Z sześcioma punktami nad strefą spadkową. Na starcie kolejnych rozgrywek jego zespół odniósł kilka efektownych zwycięstw, w tym 3:0 w derbach Warszawy, ale Hiszpan był już pokłócony z Wojciechowskim, więc jego dni w Polonii były policzone.

Finisz pobytu Bakero przy Konwiktorskiej obfitował w akcenty komediowe. Wojciechowski kazał swojemu trenerowi przed każdym meczem składać meldunki podczas zebrań specjalnego komitetu mędrców, któremu przewodniczył Paweł Janas. To dziwaczne jury oceniało piłkarzy Polonii, a szkoleniowiec otrzymał od szefa zakaz wystawienia w najbliższym meczu zawodnika, który uzyskał najniższą średnią not. Następstwem całej tej hucpy było naturalnie rychłe rozstanie z Hiszpanem, który – kompletnie upokorzony i sponiewierany przez właściciela – stracił resztki autorytetu w szatni. Zastąpił go rzecz jasna dotychczasowy doradca, „Janosik”.

Niepocieszony całą sytuacją Wojciechowski wyznał potem, że z Bakero można było naprawdę bardzo merytorycznie porozmawiać o futbolu, ale kiedy Hiszpan walnął kilka drinków, to ględził już wyłącznie o tym, by pozatrudniać w sztabie Polonii członków jego rodziny.

REMIS LECHA Z BENFICĄ? KURS: 5,37 W EWINNER!

Dlaczego Jacek Rutkowski – wcześniej pryncypialnie wzbraniający się przed propozycjami zatrudnienia zagranicznego trenera – postanowił złamać swoje zasady akurat dla Bakero? Podobno był zafascynowany katalońską przeszłością trenera. Latami gry dla Cruyffa, pracą w sztabie van Gaala. – Nie uważam, że jego działalność w Polonii była porażką – mówił właściciel „Kolejorza”. I gwałtownie odmawiał komentowania plotek, jakoby Bakero nadużywał alkoholu i był zdecydowanie zbyt często widywany w kasynach. Choć sam Wojciechowski dość otwarcie przyznawał, że Hiszpan za kołnierz nie wylewa. A ludzie z otoczenia Polonii dodawali, że Bakero to dwulicowy krętacz i zwyczajny dyletant, za którego całą robotę odwala asystent, Luis Mila Villarroel. W teorii trener przygotowania fizycznego, zresztą rzeczywiście świetnie przygotowany merytorycznie w tym zakresie. W praktyce – trener od łatania wszelkich dziur w warsztacie Bakero.

Eusebio Sacristan, inny z eks-podopiecznych Cruyffa, dowodził tymczasem na łamach „Faktu”, że Bakero ma wszelkie predyspozycje, by stać się też wielkim trenerem. – To nie może być przypadek. Bakero, ja, Ronald Koeman, Christo Stoiczkow, Jose Ramon Alexanko, Pep Guardiola, Michael Laudrup, Gheorghe Hagi, Andoni Goikoetxea. Wszyscy graliśmy u Cruyffa. Mieliśmy wielkie szczęście, bo byliśmy częścią Dream Teamu, ludzie łączyli nas z filozofią Cruyffa. On otworzył nam oczy. Każdy z nas ma w sercu małą część tej myśli szkoleniowej Holendra.

To prawdopodobnie ostatni przypadek, gdy ktoś Bakero-trenera zestawił w jednym zdaniu z Guardiolą.

Możdżeń potrafi uderzyć z dystansu

Kibice Lecha od początku mieli wielkie wątpliwości odnośnie nowego szkoleniowca. Bakero – trzeba mu to oddać – robił wiele, by je prędko rozwiać. Również zakulisowo, nie tylko przed kamerami. Zaangażował się w prace działu skautingu, urządzał konsultacje z trenerami drużyn juniorskich i młodzieżowych. Krótko mówiąc – zakasał rękawy i wziął się do roboty, chciał zmienić Lecha na wielu płaszczyznach. Prawdziwie spektakularny okazał się natomiast jego debiut w roli pierwszego trenera „Kolejorza”. Lekko wówczas wykpiwany Bakero jak gdyby nigdy nic poprowadził poznańską drużynę do zwycięstwa 3:1 w rewanżu z Manchesterem City.

Ile w tym było jego trenerskiego kunsztu, a ile efektu nowej miotły? Cóż, spotkanie odbyło się dwa dni po zwolnieniu z Zielińskim, więc pytanie jest raczej retoryczne. Hiszpan zachował klasę – triumf zadedykował poprzednikowi.

Można oczywiście do znudzenia przypominać – to nie był jeszcze TEN Manchester City. Można podkreślać, że Roberto Mancini z pewnością rozgrywki Ligi Europy traktował z przymrużeniem oka, koncentrując się przede wszystkim na zmaganiach w Premier League. Przeglądamy sobie jednak kadrę przyjezdnych ze zwycięskiego starcia przy Bułgarskiej i widzimy, że na boisku pojawili się w mniejszym czy większym wymiarze czasowym: Shay Given, Pablo Zabaleta, Joleon Lescott, Wayne Bridge, Patrick Vieira, Emmanuel Adebayor, James Milner, Shaun Wright-Phillips, Aleksandar Kolarov, Vincent Kompany i David Silva. Na ławce siedzieli ponadto Mario Balotelli, Gareth Barry i Joe Hart. To naprawdę nie są przypadkowe nazwiska. Zwycięstwa Lecha nie należy deprecjonować.

Mateusz Możdżeń

Dramaturgia spotkania była niepowtarzalna. Do 86 minuty meczu stadionowy zegar wskazywał wynik 1:1. Wówczas Krywiec zdecydował się na dośrodkowanie piłki z rzutu wolnego z bardzo dalekiej odległości od bramki Givena. W polu karnym City znajdowało się tylko dwóch piłkarzy Lecha i sześciu zawodników gości. Wymagało wielkiego kunsztu ze strony dośrodkowującego oraz strzelającego, by w takich okolicznościach przyrody wykreować sobie dobrą sytuację strzelecką. No i, tak Bogiem a prawdą, tego kunsztu lechitom zabrakło, bo Krywiec zacentrował wprost na głowę defensora „Obywateli”. Ten jednak interweniował niefortunnie i nabił szarżującego Arboledę. W taki właśnie sposób, kompletnie przypadkowo, Kolumbijczyk zapewnił Lechowi prowadzenie.

Gospodarze już go nie oddali. A nawet dobili przeciwników. W doliczonym czasie gry 19-letni wówczas Mateusz Możdżeń fantastycznie przymierzył z dalszej odległości i już na wieki wieków stał się zawodnikiem, który „potrafi uderzyć z dystansu”. Finisz Lecha w tym spotkaniu był tak miażdżący, że Roberto Mancini długo nie mógł podźwignąć się z ławki rezerwowych.

Pewnie gdyby nie ta bramka, byłbym odbierany zupełnie inaczej – mówił po latach Możdżeń. – Jacek Kiełb też zajebiście zagrał w tamtym meczu, a po latach nikt już o nim nie mówi. Gdy jesteś młody, nie myślisz, jak się potoczy kariera. Dziś zastanawiasz się: doceniać to, co masz, a zaraz będzie ćwierć tysiąca meczów w Ekstraklasie, czy jednak myśleć, że poszło nie tak. Prawda jest taka, że w karierze potrzebujesz fury szczęścia. (…) Gdyby Kuba Wilk nie zachorował dzień przed meczem, może bym nie zadebiutował w Ekstraklasie i nigdy nie strzelił tej bramki City, która dała mi kopa. Może dziś nie grałbym w ogóle na tym poziomie?

W sumie cieszy, że za trzydzieści lat każdy będzie mnie z czegoś pamiętał, a innych zawodników z setkami występów w Ekstraklasie nie będą pamiętać z niczego. To jeden moment. Masz okazję, uderzasz, tyle. Marka Citkę też pamiętają do tej pory z jednego meczu Ligi Mistrzów – dodał.

„Na sto meczów z Lechem wygralibyśmy 99”

Roberto Mancini po porażce przy Bułgarskiej

Bardzo ciekawie analizował to spotkanie Czesław Michniewicz: – Wiele się mówi o „polskiej myśli szkoleniowej”, ale co dzieliło polskiego trenera od historycznego zwycięstwa z Manchesterem City? Kilka rzędów krzesełek. Siedział o kilka rzędów za wysoko, nie na miejscu, na którym powinien. Właściciel oczywiście ma prawo zwalniać szkoleniowców i patrzeć długofalowo, ale w tym konkretnym dniu było mi żal Jacka Zielińskiego – to powinien być wieczór jego życia.

Co zadecydowało o zwycięstwie Lecha? Przede wszystkim świetny odbiór piłki w różnych sektorach boiska przez cały mecz. Przez cały, czyli od pierwszej do ostatniej minuty, bo trzecia bramka też padła dzięki agresywnemu odbiorowi. Lech odbierał piłkę w sposób zorganizowany, w dobrym tempie. Wszyscy zawodnicy ze sobą współgrali, zmuszali piłkarzy City do zagrań w konkretnym kierunku. Lech miał plan na defensywę i ten plan skrzętnie realizował. Nie było mowy o żadnym przypadku – dowodził Michniewicz. – Chcę też poświęcić kilka zdań Manciniemu. Wielokrotnie zdarza się, że w zespołach pojawia się kunktatorstwo, odpuszczenie w jakimś stopniu jednego meczu, by skupić się na kolejnym. Skutki są opłakane. Manchester wystawił eksperymentalny skład w pierwszym meczu z Lechem, mając w perspektywie prestiżowe spotkanie z Arsenalem. Czym się to skończyło? Od tamtej pory przegrał wszystkie spotkania. Wszystkie. Takie kunktatorstwo rozstraja zespół. Lech w Poznaniu w sposób zespołowy toczył walkę z indywidualnościami.

***

Po czterech meczach fazy grupowej Lech miał więc na swoim koncie siedem punktów. Manchester City – tyle samo. Juventus zgromadził cztery oczka, remisując wszystkie spotkania po kolei, a Red Bull Salzburg – jakkolwiek by to dziś nie zabrzmiało, autsajder w tym zestawieniu – zdobył jedynie dwa punkty i na dobrą sprawę wypadł z walki o wyjście z grupy. „Kolejorz” miał wszystkie karty w ręku. Trzeba było jednak raz jeszcze wznieść się na wyżyny możliwości i nie przegrać u siebie ze „Starą Damą”.

Spotkanie z Juve zaplanowano na 1 grudnia 2010 roku, cztery dni po zakończeniu rundy jesiennej w Ekstraklasie. W lidze Lech punktował przeciętnie – pokonał Polonię Bytom i Lechię Gdańsk, ale przegrał z Ruchem Chorzów i potracił punkty z Polonią Warszawa i Koroną Kielce. Jednak ta drużyna zdążyła już wszystkich przyzwyczaić, że na europejskiej arenie potrafi się wznieść na wyżyny nawet wówczas, gdy na krajowym podwórku wiedzie się jej przeciętnie. I podobnie było również tym razem. Poznaniacy raz jeszcze postawili się Juventusowi i zdołali zremisować u siebie ze słynnym rywalem 1:1. Rudnevs już po dwunastu minutach wyprowadził „Kolejorza” na prowadzenie. Turyńczycy gonili wynik do końca, do siatki zdołał trafić Vincenzo Iaquinta, ale na nic więcej nie było już gości stać.

Tym bardziej że prawie zamarźli na boisku. Wiał niemal arktyczny wiatr, który potęgował i tak dojmujący mróz. Na dodatek nad Bułgarską rozpętała się potężna śnieżyca, która w ciągu paru chwil zamieniła murawę w lodowisko.

Alessandro Del Piero

– Boisko w Poznaniu było w fatalnym stanie, trudno było cokolwiek dostrzec. Ten mecz powinien być odwołany. Nie widziałem nawet linii. Utrudniało to pracę nie tylko nam piłkarzom, ale również sędziom – gderał Alessandro Del Piero. – To były najgorsze warunki, w jakich kiedykolwiek grałem. To wstyd. Stworzyliśmy wiele sytuacji, ale w drugiej połowie nie mogliśmy nic zobaczyć.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że pretensje Włochów były poniekąd uzasadnione, ponieważ druga połowa spotkania Lecha z Juve nie przypominała już meczu piłkarskiego. – Nie powiem, że cieszę się, że nie wszedłem, bo to zawsze Juve, ale jakbym miał wejść… Byłoby ciężko. Jak tu się rozgrzać? Jeszcze bym sobie coś zrobił – opowiadał Jakub Wilk. – Zarówno oni jak i my byliśmy przekonani, że ten mecz się nie odbędzie. No gdzie, jak? Ale jednak wyszliśmy. To był już taki moment grania, że mieliśmy wielką pewność siebie. Nikt z nas się nie bał przeciwnika. Ktokolwiek by tam wyszedł, zagralibyśmy na niego z szacunkiem, ale wiarą.

Koniec końców, piłkarze „Kolejorza” swój wynik wywalczyli. W równolegle rozegranym spotkaniu Manchester City rozbił Red Bull Salzburg i stało się już w stu procentach pewne, że to właśnie Polacy i Anglicy zameldują się w fazie pucharowej Ligi Europy. Dwa tygodnie później Lech postawił jeszcze kropkę nad i w Austrii, wygrywając 1:0 po golu Semira Stilica.

Podopieczni Bakero znaleźli się niespodziewanie na fali wznoszącej. Sam trener zresztą też.

Szaleństwo Bakero

„Kolejorz” do fazy pucharowej przystąpił jako drużyna rozstawiona z drugiego miejsca w grupie. Poznaniacy zdobyli tyle samo punktów co Manchester City, strzelili tyle samo bramek i mieli identyczny bilans bezpośrednich starć, lecz legitymowali się wyższą liczbą goli straconych, co zapewniło palmę pierwszeństwa podopiecznym Manciniego. „Obywatele” w 1/16 finału trafili na Aris Saloniki.

Lechowi natomiast przyszło się zmierzyć ze Sportingiem Braga.

Czy Portugalczyków należało się wówczas obawiać? Jasne, że tak, ale też powiedzmy to wprost – na pewno nikt przy Bułgarskiej nie trząsł portkami na myśl o Bradze, skoro dopiero co udało się odpalić z pucharów Juventus i toczyć równe boje z Manchesterem City. Niemniej, „Arcybiskupi” do pucharów awansowali jako wicemistrzowie kraju. W sezonie 2009/10 ustąpili w portugalskiej ekstraklasie wyłącznie Benfice, wyprzedzili zaś w tabeli Porto i Sporting. To o czymś świadczy. A trzeba dodać, że Braga długo szła na mistrza. Jej forma uległa delikatnemu załamaniu dopiero wówczas, gdy lider drugiej linii, Vandinho, został ukarany trzymiesięcznym zawieszeniem za udział w bójce. Zespół i bez Brazylijczyka punktował nieźle, lecz nie na tyle skutecznie, by obronić pierwszą lokatę.

W składzie Bragi generalnie nie roiło się od gwiazd, ale na pewno był to świetnie zbilansowany zespół. Oczywiście z indywidualnościami, takimi jak wspomniany Vandinho czy też Hugo Viana, Lima, Marcio Mossoro, Paulo Cesar, Custodio albo Alan. Nie mówimy jak widać o gigantach futbolu, ale klasowych zawodnikach, z których każdy byłby niewątpliwie wiodącą postacią w polskiej Ekstraklasie.

piłkarze Bragi

W sezonie 2010/11 Braga spuściła z tonu w lidze, ale to dlatego, że poważnie podeszła do swoich europejskich przygód. W eliminacjach do Ligi Mistrzów pokonała Sevillę, natomiast w fazie grupowej zgromadziła aż 9 punktów, zwyciężając między innymi z Arsenalem. Oczywiście przydarzały się jej również dotkliwe wpadki, jak choćby klęska 0:6 w pierwszej konfrontacji z „Kanonierami”, no ale i tak było jasne, że przed „Kolejorzem” piekielnie trudne wyzwanie. Braga nie straszyła słynną nazwą, wielką historią czy tęż prestiżem. Straszyła po prostu swą piłkarską klasą.

Co gorsza, Lech stracił zimą jednego ze swoich kluczowych zawodników. Sławomir Peszko wyruszył na podbój Bundesligi i związał się z FC Koeln. Drużynę opuścili również Joel Tshibamba i Artur Wichniarek, ale żaden z nich nie był dla drużyny nawet w połowie tak istotny jak „Peszkin”. Do Poznania trafili natomiast Bartosz Ślusarski, Vojo Ubiparip, Hubert Wołąkiewicz i Rafał Murawski. Ten ostatni jesienią występował jednak w Lidze Mistrzów, więc na Bragę się nie przydał.

Problem z wszystkimi przetasowaniami kadrowymi był dodatkowo taki, że można je było przetestować wyłącznie w sparingach. Rundę wiosenną Lech zaczynał bowiem 17 lutego 2011 roku właśnie od pucharowej konfrontacji z Bragą. Portugalczycy tymczasem byli w pełnym rytmie meczowym. Ale poznański obóz szukał tutaj powodów do optymizmu.

„Widzę to w kolorowych barwach. Ostatnie mecze w lidze kompletnie im nie wyszły. Z Porto podopieczni zagrali fatalnie, z kolei z Maritimo szybko strzelili i stracili bramkę. Później było dużo walki w środku pola. Nic specjalnego”

Jacek Terpiłowski, analityk Lecha („Przegląd Sportowy”)

Pierwszy mecz – choć rozgrywany ponownie w kuriozalnych, śniegowych warunkach – tę pewność potwierdzał. Lech wygrał 1:0 po golu, a jakże Rudnevsa, natomiast Braga nie pokazała, że trzeba jej się specjalnie obawiać w kontekście rewanżu. Bakero świętował: – Skoro to pierwsze zwycięstwo polskiego zespołu na wiosnę w pucharach od dwudziestu lat, to mogę tylko powiedzieć: Co za dzień! Co za wiosna! Pozostaje jeszcze 90 minut tej rywalizacji. Ważne było dla nas, by nie stracić bramki. Pierwsze 15 minut pierwszej części spotkania było trudne, także ze względu na boisko, śnieg i zimno. Potem grało nam się już lepiej i, szczerze mówiąc, nie widziałem większego zagrożenia ze strony Bragi. Pełen szacunek dla trenera Domingosa za jego ocenę stopnia posiadania piłki, ale dla mnie ten aspekt nie jest istotny. To, kto częściej był przy piłce jest mniej ważne od tego, że mieliśmy swoje sytuacje i je wykorzystaliśmy.

Cóż, liczyliśmy wszyscy, że po tym zwycięstwie Bakero dokona czegoś więcej – wygra dwumecz na wiosnę, co przecież nie udawało nam się od czasu Legii i Sampdorii. Niestety: jak wiemy, smutna passa trwa do dziś. Nie przełamał jej również Hiszpan. Dlaczego? Między innymi dlatego, że krótko mówiąc: przekombinował. W rewanżu w Portugalii ustawił Stilicia na… szpicy, a Rudnevsa na… skrzydle.

Szaleństwo. Pomieszanie z poplątaniem.

„To z jednej strony miało sens, bo mieliśmy atakować szeroko, z Rudnevsem ustawionym z boku. Natomiast z drugiej: zostało to przeprowadzone ad hoc, bez żadnego większego przygotowania, treningów w trakcie przerwy zimowej. W takim wypadku ten manewr nie mógł się udać”

Marcin Kikut

I się nie udał. Braga wygrała 2:0 i dotarła do finału rozgrywek, a my – pisząc kolejną zwrotkę martyrologii polskiego futbolu – mogliśmy się tylko zastanawiać, co by było gdyby Wilk nie trafił w poprzeczkę, a do bramki. Bakero mówił: – Co do taktyki, całą odpowiedzialność biorę na siebie. Takie ustawienie, w jakim zaczęliśmy spotkanie, wydawało mi się po prostu optymalne. W dwumeczu Braga była lepsza, a nam pozostaje skupić się na rewanżowym meczu Pucharu Polski i na lidze.

Tylko co nam przyszło po tej odpowiedzialności, skoro my chcieliśmy się cieszyć polskim zespołem na wiosnę w pucharach?

Kikut puentuje: – Nie mam wątpliwości. Z trenerem Zielińskim przeszlibyśmy Bragę.

***

Smutny koniec ładnej historii. Związek Lecha z Bakero trwał zbyt długo, bo Hiszpan przegrał finał Pucharu Polski, w lidze zajął ledwie piąte miejsce, a zniecierpliwieni kibice „Kolejorza” zaczęli regularnie skandować: „Chcemy trenera, a nie jakiegoś Bakera”. Albo nawet wyśpiewywać dość wulgarnie, choć chyba trafnie: „Guantanamera, czas wypierdolić Bakera!”.

BENFICA POKONA LECHA? KURS: 1,55 W TOTALBET!

O dziwo w sezonie 2011/12 Hiszpan wciąż pracował przy Bułgarskiej, ale został zwolniony po meczu w Chorzowie, kiedy potrafił krzyczeć tylko „Kotor, spokojnie!”. Do polskiej piłki już nie wrócił, zresztą jego dalsze trenerskie losy tylko potwierdziły, że taki z niego spadkobierca myśli trenerskiej Johana Cruyffa, jak z koziej dupy trąba. Natomiast Lech długo nie mógł powrócić do aż tak efektownych przygód w europejskich pucharach. Była w międzyczasie grupa Ligi Europy, prawda. I nawet zwycięstwo z Fiorentiną, ale w ostatecznym rachunku niewiele to dało. Raczej pamiętamy „Kolejorzowi” różne Stjarnany i Żaligirysy, niż historie, o których chce się mówić z dumą.

Ale co, może teraz Lech w tym roku to wreszcie zmieni? Szansa jest fantastyczna.

MICHAŁ KOŁKOWSKI, PAWEŁ PACZUL

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”

Szymon Janczyk
1
Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”
1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
4
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
4
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Liga Europy

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

16 komentarzy

Loading...