Reklama

Jak szybko skończyć z graniem i nie żałować? „Zarabiam więcej niż jako piłkarz”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

28 września 2020, 16:08 • 21 min czytania 7 komentarzy

Większość zawodników kończy kariery w sposób mniej więcej kontrolowany. Grają do określonego momentu i wreszcie mówią „dość”, bo już brakuje sił, odzywają się stare kontuzje, zwyczajnie zaczyna im brakować motywacji albo zapalili się do czegoś nowego. Czasami są pechowcy, którzy schodzą z boiska przedwcześnie ze względu na poważne problemy zdrowotne. Wtedy więcej od nich do powiedzenia mają lekarze. W przypadkach najrzadziej spotykanych zawodnik jest zdrowy, otarł się już o poważny poziom i mimo to mając raptem dwadzieścia kilka lat uznaje, że pora pójść w inną stronę. I właśnie na takich historiach chcemy się skupić. 

Jak szybko skończyć z graniem i nie żałować? „Zarabiam więcej niż jako piłkarz”

Wbrew pozorom, wcale nie jest ich tak mało. Przykład pierwszy z brzegu – Maciej Sawicki, sekretarz generalny PZPN. Był w Legii Warszawa, był w Stomilu Olsztyn, łącznie rozegrał 46 meczów w Ekstraklasie i strzelił 7 goli. Wielu chętnie by się z nim zamieniło, a on szybko uznał, że czas na zmiany. – Zaczynałem w Legii, grałem w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Później przeszedłem do biznesu. Piłkarzem byłem przeciętnym. Nie widziałem szansy na to, by moja kariera była taka, jakiej oczekiwałem. Nie rokowałem na tyle dobrze, by grać w dorosłej reprezentacji albo być wyróżniającym się zawodnikiem pierwszoligowych klubów, a tak naprawdę tylko to mnie interesowało. W końcu uznałem, że jeśli mam robić coś w życiu przeciętnie i być w kolejnych klubach tylko uzupełnieniem składu, zapchajdziurą, to wolę w porę zakończyć ten etap i coś zmienić, znaleźć nową ścieżkę. Właśnie dlatego mając 24 lata postanowiłem, że przestaję zawodowo grać w piłkę – tłumaczył nam w 2012 roku, gdy zaczynał pracę w związku. Z perspektywy czasu na pewno nie żałuje.

STOMIL OLSZTYN W TOP 6 PIERWSZEJ LIGI? KURS 20.00 W EWINNER!

Marcin Rosłoń jeszcze jako piłkarz Legii zaczął pracę w Canal+ i komentował tam mecze. Poważne granie skończyło się dla niego w sezonie 2005/06. Wówczas dostał najpoważniejszą szansę, zaliczając 12 ekstraklasowych występów dla stołecznego klubu i sięgając po mistrzostwo kraju. W takich okolicznościach dużo łatwiej było przejść na drugą stronę.

PIŁKA JUŻ TYLKO ZABAWĄ

Mateusz Łuczak byłby dziś jeszcze w wieku młodzieżowca, kiedy rozegrał trzy mecze w Ekstraklasie dla Lechii Gdańsk i pięć dla Korony Kielce. Mimo to mając zaledwie 23 lata ogłosił zawieszenie butów na kołku i skupienie się na pracy w wojsku Jak sam potem przyznawał, trochę pochopnie puścił w świat przekaz o całkowitym rozbracie z boiskiem, bo z kopania piłki nigdy w pełni nie zrezygnował. Cały czas dla przyjemności występuje w III lub IV lidze, jego zawodowa przyszłość nie jest jednak związana z futbolem.

Na początku tej dekady głośno było o Pawle Leśniaku. Jako obrońca pierwszoligowej Sandecji Nowy Sącz napisał powieść „Równowaga”, która nieźle się przyjęła. Później wydał jeszcze dwie książki. Na dobre porzucił piłkę w wieku 26 lat. Aktualnie prowadzi w Warszawie studio produkujące gry komputerowe. – To była chłodna analiza: „mam 25 lat, w pierwszej lidze nie gram od roku, Lewandowskim już raczej nie zostanę”. Gdy jeszcze grałem w piłkę, przygotowywałem się do tego, by spróbować swoich sił w branży gier. Poświęciłem na to rok. Znałem kilka osób z Krakowa, które zajmowały się robieniem gier – takich mniejszych, bardziej na telefony, ale dzięki nim złapałem kontakt do ludzi, którzy robili już duże gry. Dopiero gdy uznałem, że jestem gotowy, postanowiłem rzucić piłkętłumaczył w rozmowie z Mateuszem Rokuszewskim.

Reklama

Dobrym przykładem świadomego zakończenia grania na wyczynowym poziomie są także zawodnicy znani z KTS-u Weszło.

Wojciech Małecki nie mając ukończonych 28. lat zawitał do drużyny rywalizującej jeszcze w B-klasie prosto z pierwszoligowej Olimpii Grudziądz, w której pełnił rolę numeru jeden. Wcześniej pobronił trochę w Ekstraklasie, w Koronie Kielce i Górniku Łęczna uzbierał 23 spotkania. Małecki postanowił skupić się na dalszym rozkręcaniu firmy produkującej rękawice bramkarskie. W ten projekt zaangażował się znacznie wcześniej. – Wiedziałem, że jak dojdę do jakiegoś pułapu, odejdę z piłki. W pewnym momencie biznes przeważył piłkę i kariera musiała spaść z wagi. Mogłem grać dla pasji, ale dla pasji mogę siedzieć w Warszawie i grać w KTS-ie – tak nam to tłumaczył.

Będący do teraz czołową postacią KTS-u Daniel Ciechański długo znajdował się w kadrze Piasta Gliwice. W jego barwach doczekał jednak tylko występu w Pucharze Polski (i od razu strzelił gola), w którym zmienił Kamila Wilczka. Więcej pograł w I, II i III lidze, ale to ciągle nie było to. Na zmiany w życiu zdecydował się jako 24-latek po sezonie w drugoligowej Elanie Toruń. Dziś możecie oglądać jego gole w A-klasie i słuchać na antenie Weszlo.fm, a oprócz tego Daniel pracuje jako trener personalny. – Mógłbym jeszcze rok grać w Elanie, miałem kontrakt, a to klub pod każdym względem bardzo fajnie poukładany. Miałem też szereg ofert z trzeciej ligi. Ale podjąłem decyzję, że kończę z tym. Nie chcę po trzydziestce, gdzie będę miał zapewne rodzinę, zaczynać od zera. Teraz, gdy mieszkam jeszcze z rodzicami, gdzie odchodzą pewne koszty, mogę budować przyszłość z większym spokojem – opowiadał.

Poznajcie historię dwóch bramkarzy, których życie ułożyło się podobnie.

Oskar Rybicki w reprezentacjach młodzieżowych grał m.in. z Arkadiuszem Milikiem, Piotrem Zielińskim, Karolem Linettym czy Tomaszem Kędziorą. Jako nastolatek przeszedł z Arki Gdynia do niemieckiego HSV. Po dwóch latach wrócił do Polski. Pobronił w II lidze dla Legionovii Legionowo i ROW-u Rybnik, by w wieku zaledwie 21 lat skończyć z wyczynowym graniem. – Zająłem się biznesem, wypaliło. Perspektywa zarabiania w niższych ligach dużo mniejszych pieniędzy niż w firmie nie była dla mnie wystarczająco motywująca, żeby mieszkać gdzieś w wiosce i próbować tam sił – rozpoczyna swoją opowieść.

DRUGOLIGOWE ROZCZAROWANIA

Oczywiście nie stało się to z dnia na dzień. Rybicki podkreśla, że chyba w żadnym tego typu przypadku nie decyduje wyłącznie jeden czynnik.

On wymienia ich kilka. – Już wcześniej doszedłem do wniosku, że jednak trochę talentu mi brakowało, żeby przeskoczyć pewien poziom. Byłem w HSV, według ludzi mnie obserwujących zapowiadałem się na coś więcej. Zderzyłem się z rzeczywistością. Na pewno byłem też trochę leniwy. Myślałem, że skoro jestem w Hamburgu, to już mi się krzywda nie stanie i będę sobie spokojnie grał. Kolejnym powodem była tęsknota za domem, za Gdynią. Mieszkałem w wielu miejscach i jednak tu czuję się najlepiej.

Reklama

Zakończenie kariery tłumaczyłem sobie również zbyt niskim wzrostem. Często trenerzy w różnych klubach akcentowali ten temat. Nie tylko w Polsce, bo byłem na testach w Bochum i tam też słyszałem „generalnie okej, ale jesteś trochę niski”. Mam 184 cm wzrostu, nawet niżsi bramkarze bronią na wysokim poziomie, jednak czułem, że to mnie ogranicza. Uważam, że gdybym miał 10 cm więcej, mógłbym zajść naprawdę daleko i moja kariera by trwała. Nieskromnie mówiąc, technicznie jestem bardzo dobrze przygotowany, od małego miałem treningi bramkarskie. Z jakiegoś powodu Niemcy mnie wzięli, piłkę łapać umiem.

Z kolei 28-letni dziś Dawid Mieczkowski w sezonie 2012/13 był podstawowym bramkarzem pierwszoligowego Okocimskiego Brzesko.

Drużyna ta nie zdołała się utrzymać, ale po Mieczkowskiego sięgnął Stomil Olsztyn, co oznaczało dla niego powrót w rodzinne strony. Tutaj jego kariera wyhamowała. W ciągu dwóch następnych sezonów rozegrał tylko 10 meczów na zapleczu Ekstraklasy.

W tamtym czasie nie przelewało się w Stomilu. Nie pochodzę z zamożnej rodziny. Stawiałem sobie za cel, żeby grając w piłkę nie tylko utrzymywać siebie, ale też wspomagać mamę. Gdy więc klub nie płacił nie przez miesiąc, a przez kilka miesięcy, a ja nie miałem nie wiadomo jak wysokiego kontraktu, nie mogłem tego celu realizować. A byłem przecież zawodnikiem pierwszoligowym. Sportowo też nie układało się najlepiej. Piotrek Skiba miał niepodważalną pozycję w bramce, wskakiwałem do składu tylko w razie jego niedyspozycji. Nawet, gdy wyraźnie znajdował się w dołku, grał nadal. W żadnym wypadku nie mam o to pretensji.  Wiadomo, bramkarz musi czuć zaufanie, nie można go odstawiać po jednym czy dwóch błędach. Z czasem zacząłem jednak mieć poczucie, że stoję w miejscu, że się nie rozwijam – tłumaczy Mieczkowski.

U niego czarę goryczy przelało niepowodzenie w II lidze. – Zimą 2016 poszedłem na wypożyczenie do Nadwiślana Góra. Klub walczył o utrzymanie. Nie udało się, a z moim graniem też nie wyszło. Byłem przewidziany do składu, w sparingach okazało się jednak, że będzie inaczej. Trochę w tym mojej winy, trochę może zbyt pochopnej decyzji trenera. Złość narastała. Nic mi się nie zgadzało: ciągłe zaległości w wypłatach, siedzenie na ławce w Stomilu i utonięcie przy chwytaniu ostatniej deski ratunku, jaką było to wypożyczenie. Należę do dość wrażliwych osób, które mocno kalkulują w takich sytuacjach, patrzą zdroworozsądkowo. Nie wybiegałem dzień do przodu, tylko znacznie dalej. Zdawałem sobie sprawę, że drugim Fabiańskim czy Szczęsnym nie zostanę. Zacząłem się zastanawiać, czy nie warto pójść w innym kierunku, który w dłuższej perspektywie pozwoli odetchnąć psychicznie i zapewni godne życie. Tak zrobiłem i po czasie mogę z satysfakcją powiedzieć, że się udało – nie ukrywa.

BIZNES 20-LATKA

W przypadku Rybickiego problemy zaczęły się po zakończeniu niemieckiej przygody. – Po odejściu z HSV nie mogłem sobie znaleźć klubu w Niemczech. Trzeba było za mnie zapłacić jakiś chory ekwiwalent, bodajże 300 tys. euro. Byłem juniorem, bez doświadczenia w dorosłej piłce, mógłbym najpierw iść co najwyżej do rezerw. Nikt by tyle nie zapłacił. Czas się skończył, do tego zbliżała się matura. Uznaliśmy z ojcem, że wrócę do Polski na rok, przygotuję się do matury i zacznę zbierać seniorskie szlify. Przeprowadziłem się do Warszawy i poszedłem do drugoligowej Legionovii. Uczyłem się zaocznie i jakoś tę maturę zdałem. Rodzice pilnowali mojej edukacji, dziś jestem im za to wdzięczny.

Właśnie podczas pobytu w stolicy, mając raptem 20 lat, Oskar Rybicki zaczął próbować swoich sił w biznesie.

Był to sklep internetowy z przedmiotami do Counter Strike’a. Wcześniej czegoś takiego w Polsce nie było. Znałem profesjonalnych graczy, miałem dojścia do tych przedmiotów w bardzo przystępnych cenach i tak to się rozkręciło. Następnie z tym samym programistą stworzyliśmy serwis, który pośredniczy w płatnościach SMS, potem wdrożyliśmy przelewy. Tę firmę ostatnio sprzedałem. Nie wypalił mi projekt z kosmetykami, teraz z kolei powstał portfel do kryptowalut. Wszystko jakoś się kręci – mówi z zadowoleniem.

Żyłkę do interesów dostał w genach. – Mój ojciec jest przedsiębiorczym człowiekiem i może to po nim odziedziczyłem. Już w szkole potrafiłem wywęszyć dobrą okazję do zarobku. Były jakieś karty do kolekcjonowania, kupiłem gdzieś taniej, potem drożej sprzedałem. W biznesie potrzeba trochę szczęścia, ja na jego brak nie mogę narzekać. Działałem bez presji, zwłaszcza na początku. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie rodziny i wiedziałem, że w razie czego mam gdzie wrócić. To pozwalało zaryzykować, pójść na maksa i udało się. Znam wielu, którzy się boją i mają słuszne obawy. 2-3 miesiące i mówią, że to pieprzą i idą na etat, bo dalej nie dadzą rady. W Polsce bardzo trudno zrobić coś samemu od zera i odnieść sukces – przyznaje.

Rybicki zapewnia, że szybka rezygnacja wcale nie wzięła się z tego, że piłka nie była dla niego jedyną drogą ku godnemu życiu. – Jeszcze mając 18-19 lat, byłem przekonany, że ona jest moją przyszłością, od małego się na niej skupiałem. Rodzina mnie wspierała, tata załatwiał treningi, wszędzie woził. Alternatywę poczułem dopiero wtedy, gdy zacząłem zarabiać w inny sposób. W Legionowii nie traktowałem jeszcze tych projektów jako sposób na życie. Przełomem w tym względzie była II liga w Rybniku – wspomina.

Czyli podobnie jak u Mieczkowskiego, decydujące okazało się rozczarowanie na trzecim poziomie.

Rybicki precyzuje, na czym polegało: – Praktycznie przez cały sezon znajdowaliśmy się z ROW-em w czubie tabeli. Przed ostatnią kolejką do awansu wystarczał nam remis z ostatnią w tabeli Limanovią, która już spadła. Graliśmy u siebie i… w przedziwnych okolicznościach przegraliśmy 0:2. Poczułem się, jakby piorun we mnie uderzył. W razie awansu do I ligi automatycznie dostałbym kontrakt na kolejny rok. Byłem pewny, że w Rybniku zostanę, miałem już nawet przedłużony wynajem mieszkania. Wróciłem do Gdyni, ale nie byłem przygotowany na zmiany, nowego klubu musisz szukać sobie wcześniej niż po ostatniej kolejce. Drużyny wstępnie miały poplanowane kadry. Stwierdziłem, że poczekam do września, może ktoś awaryjnie będzie potrzebował bramkarza. Nic takiego się nie stało. Były jakieś wstępne tematy, ale bez konkretów. Poszedłem więc do zaprzyjaźnionego Jaguara Gdańsk i broniłem w IV lidze, skupiając się na rozwoju interesu. Sam widzisz, ile rzeczy się złożyło się na to, że tak się moje losy potoczyły.

OD PISANIA DO MASOWANIA

Dawid Mieczkowski zawczasu zaczął wcielać w życie plan B. Początkowo… wiązał się on z dziennikarstwem. Czynny pierwszoligowiec regularnie publikował swoje teksty w tygodniku „Piłka Nożna”! – Musiałem odbyć obowiązkowe praktyki, a nie chciałem ich tylko odbębnić dla papierka. Miałem dobry kontakt z Leszkiem Bartnickim, piszącym wtedy felietony do „Piłki Nożnej” i zapytałem go, czy mógłby mnie tam zaproponować. Udało się, raz w tygodniu pojawiał się dość duży tekst mojego autorstwa. Po zakończeniu praktyk Adam Godlewski wyrażał chęć dalszej współpracy, proponował dołączenie do redakcji. Uznałem jednak, że wejście w dziennikarstwo na stałe przy jednoczesnej grze na wyższym szczeblu to już byłaby przesada. A dlaczego w ogóle wybrałem taki kierunek studiów? Liczyłem na to, że w zawodowej piłce będę gościł dłużej i gdy już zawieszę buty na kołku, to posiadanie wykształcenia w tym fachu plus jakieś doświadczenie z „PN”, pomogą mi się zaczepić w mediach sportowych. Życie zweryfikowało plany – podsumowuje ten wątek.

Mieczkowski pozostał przy sporcie, ale w innym kontekście.

Jeszcze mając kontrakt ze Stomilem, uczęszczałem na kilkumiesięczny kurs trenera personalnego. To nadal modny kierunek. Odbiera się go jako dość łatwy sposób zarobkowania, z czym po fakcie nie do końca się zgodzę. Trener Wyłupski próbował mnie namawiać, żebym został i ostatni raz powalczył, natomiast ja przestałem widzieć odcienie szarości. Było albo białe, albo czarne. Podjąłem decyzję: nie i koniec. Umowę rozwiązałem dopiero we wrześniu, gdy pracowałem już w dziale marketingu R-GOL.com i kończyłem wspomniany kurs, po którym zacząłem działać jako trener personalny. Od początku byłem tzw. wolnym strzelcem, pracowałem w ramach własnej działalności i na brak klientów nie narzekałem – mówi.

To był dopiero początek zmian. – Przez dwa lata funkcjonowałem w ten sposób. W końcu jednak uznałem, że nie da się pracować do 16:00 w biurze, a od 16:30 do nawet 22:00 z klientami i jednocześnie dbać o swoje zdrowie. To się wykluczało. Pracowałem nad formą innych, zaniedbując własną. Regeneracja nie istniała. Coraz mocniej czułem również, że chciałbym robić coś więcej niż tylko poprawiać sylwetki osób próbujących zbudować formę. Poszedłem w stronę terapii ruchowej, żeby pomagać ludziom w dolegliwościach bólowych, powrocie do sportu po kontuzjach czy po prostu do zwykłej sprawności, która wcześniej była nie do osiągnięcia – tłumaczy.

REMIS STOMILU OLSZTYN W NOWYM SĄCZU? KURS 3.35 W TOTALBET!

I dodaje: – Skłoniło mnie do tego kilka czynników. Po pierwsze – była to jakaś nisza do zagospodarowania. Nie spotkałem w wywiadzie osoby, która nigdy nie zgłosiła jakiejś dolegliwości bólowej. Statystyki mówią, że 80 procent ludzi przynajmniej raz w życiu zmagało się z bólem dolnego odcinka pleców. Po drugie – większą satysfakcję odczuwam, gdy ktoś mi powie, że przestało go boleć, mam namacalny efekt mojej pracy. W treningu personalnym częstotliwość zajęć zwykle jest za mała, żebym miał realny wpływ na ich zmiany. Znacznie więcej zależy od tego, co dzieje się poza salą treningową, a tu bywa różnie. Umówmy się – kilka kilogramów nadwagi to często nie jest wystarczający powód, żeby odmówić sobie pizzy czy wieczornej butelki wina z najbliższymi. Za to gdy cię naprawdę boli, nie masz wyjścia i robisz co trzeba na sto procent. Wtedy o rezultat nie trzeba się martwić.

Intrygująco brzmi wątek o niszy, która panowała na rynku.

Mieczkowski precyzuje: – Dostrzegłem, że przeważnie funkcjonował sztywny podział na fizjoterapeutów i trenerów personalnych. Brakowało czegoś pomiędzy, kogoś, kto posiada wiedzę zbliżoną do fizjoterapeuty, nie pracuje manualnie, ale w kontekście ruchu niezbędnego do przywrócenia pełni funkcjonalności potrafi znacznie więcej niż klasyczny trener personalny. Postanowiłem to połączyć. Na rynku pojawiło się roczne szkolenie Blackroll Therapy. Blackroll to przede wszystkim marka sprzedająca produkty do rolowania, natomiast polska filia poszła krok dalej, mocno rozwijając gałąź edukacyjną. Zapisałem się na pierwszą edycję szkolenia, po którym uzyskałem uprawnienia terapeuty ruchowego. Mogłem być pomostem między klasyczną fizjoterapią a treningiem.

Obecnie jego sytuacja zawodowa jest już w pełni ustabilizowana. – W trakcie szkolenia zrezygnowałem z pracy w R-GOL.com. Nie mogłem narzekać, ale wolałem robić coś, co przynosi mi więcej radochy, a przy okazji nie blokowałem sobie możliwości zarobkowania jako trener. Zdarzało się, że musiałem komuś odmawiać z braku czasu. Dziś pracuję w Fizjo4Life w Warszawie jako terapeuta ruchowy oraz w Blackroll jako szkoleniowiec. Dostrzeżono, że najwyraźniej umiem też wiedzę przekazywać – nie kryje satysfakcji.

TĘSKNOTA SIĘ ODZYWA

O ile Oskar Rybicki z dochodami względem piłki wychodził na plus jeszcze w trakcie grania, o tyle Dawid Mieczkowski musiał trochę poczekać na efekty w tym kontekście. – Początkowo finansowo nie zyskiwałem. Pracując na dwa fronty w najlepszym razie miałem porównywalne dochody jak w Stomilu. Nie ukrywajmy, poziom życia piłkarza pierwszoligowego nawet w takim klubie jak Stomil był całkiem wysoki – o ile klub płacił. Dziś zarabiam więcej niż jako zawodnik, ale dużo też w siebie inwestuję. Ciągle muszę się uczyć, być na bieżąco, czytać literaturę fachową, 1-2 razy w roku przejść jakieś szkolenie. To wszystko kosztuje, podobnie jak prowadzenie swojej firmy. Byłbym jednak głupi, gdybym narzekał – podsumowuje.

Mimo satysfakcji zawodowej, zew piłki chwilami dawał o sobie znać, pojawiały się drobne rozterki.

Oskar Rybicki: – Gdybym się uparł, mógłbym się sprężyć i jeszcze raz spróbować, iść gdzieś do II ligi. W Arce numerem jeden jest Daniel Kajzer, z którym wygrywałem rywalizację w Rybniku. Jestem jednak pod wrażeniem, jak fajnie kariera Daniela się rozwinęła, pięknie się wybił. Czasem pojawiają się myśli, że może jeszcze warto było próbować. Po roku zresztą poczułem przypływ motywacji i chciałem dać sobie ostatnią szansę. Znajomy agent załatwił mi testy na Gibraltarze, czołowa drużyna tamtejszej ekstraklasy. Pokazałem się, miałem kontrakt na stole, ale wtedy uświadomiłem sobie, że jednak nie chcę zaprzepaścić tego, co dotychczas stworzyłem w biznesie. Na dwóch frontach nie można działać na sto procent. Zrezygnowałem. 

Dawid Mieczkowski: – Pewnie, że było mi trudno przyznać, że już nic z tego nie będzie. Poświęciłem piłce całe dotychczasowe życie, wyjechałem z domu jako 17-latek, rzadko widywałem się z rodziną. Coś tam mi się udało. Pograłem trochę w I lidze, zdarzały się zapytania z Ekstraklasy i wyjazdy na testy. Pojawiło się nawet powołanie na mecze towarzyskie reprezentacji U-20 prowadzonej wtedy przez trenera Żmudę. Mimo to realnie spojrzałem na rzeczywistość. Jasne, z drugiej strony można w tym upatrywać trochę słabej woli i braku walki o siebie, ale na dziś nie mogę żałować. Losy drugich bramkarzy Stomilu w kolejnych sezonach pokazują, że najpewniej niewiele by się w mojej sytuacji mogło poprawić.

STRACH PRZED ZMIANĄ

Tego typu dylematy doskonale rozumie Michał Jonczyk, choć on akurat kończył granie przymusowo. W Górniku Zabrze Adama Nawałki był jedną z potencjalnych perełek, zdążył strzelić dwa gole w Ekstraklasie, ale zdrowie nie pozostawiało mu wyboru. W wieku 22 lat zakończył karierę po czwartym zerwaniu więzadeł w kolanie. – O jaką branżę by nie chodziło, zawsze trudno po kilkunastu latach się przestawić. Dla piłkarzy, nawet tych wcześnie kończących, wyzwaniem jest utrzymanie standardu życia. No i, nie czarujmy się, zwiększony czas pracy również. Zawodnik przeważnie jest w klubie od czterech do sześciu godzin dziennie. Jasne, sportowcem jest się całą dobę. Musisz dbać o regenerację, często masz też jakieś zajęcia indywidualne, ale to jednak coś innego niż siedzenie w pracy 8-10 godzin. Jeśli masz swoją działalność gospodarczą, musisz jeszcze ogarniać księgowość czy marketing. Chyba każdy przedsiębiorca powie, że na ośmiu godzinach praca się nie kończy. Być może tego zawodnicy na starcie boją się najbardziej – analizuje Jonczyk, który od sześciu lat z powodzeniem prowadzi ze wspólnikami firmę doradczą dla sportowców EduSport.

Podaje on kolejne przykłady piłkarzy, którzy bardzo wcześnie w płynny sposób przeszli na drugą stronę z własnego wyboru. Jednym z nich jest Michał Płotka. W CV ma on 58 meczów w Ekstraklasie dla Arki Gdynia i Widzewa Łódź. Jesienią 2013 zaliczył jeszcze występ dla łódzkiego klubu, a rok później zawiesił buty na kołku po rundzie w drugoligowym Zniczu Pruszków.

–  Trzymaliśmy się już wcześniej, pojechałem się z nim zobaczyć. Siedzimy przy obiedzie i nagle mówi, że daje sobie jeszcze pół roku w Pruszkowie, a potem kończy z graniem. Z jednej strony, byłem zaskoczony. Z drugiej, bardzo mi zaimponował trzeźwym spojrzeniem i odwagą. Tłumaczył, że jest 500 kilometrów od domu, narzeczoną i całą rodzinę miał w Gdyni. Nie łudził się, że wróci do Ekstraklasy albo zarobi tyle, żeby móc coś więcej odłożyć. Zarabiał na spokojne życie i niewiele więcej, a zegar tykał. Każdy kolejny rok oznaczał dla niego mniej czasu na złapanie doświadczenia życiowego poza boiskiem. I faktycznie, minęło pół roku, wrócił do Gdyni i już od paru lat jest trenerem w grupach młodzieżowych Arki. Fajny przykład, bo równie dobrze do dziś mógłby krążyć gdzieś po II lidze – mówi Jonczyk.

WIDZEW ŁÓDŹ OGRA ZAGŁĘBIE SOSNOWIEC? KURS 1.77 W EWINNER!

I przytacza następne nazwiska: – Kamil Sylwestrzak jeszcze grając wysoko zaczął się mocniej angażować w rynek nieruchomości. Razem z żoną prowadzą też restaurację. Modelowym przykładem szybkiego odnalezienia się poza boiskiem jest także Jakub Kawa. Kiedyś grał w Lechii Gdańsk, zadebiutował w Ekstraklasie i strzelił gola, a dziś  jest współwłaścicielem dużej agencji nieruchomości w Trójmieście. Cenionymi trenerami motorycznymi są Marcin Zontek i Michał Nowak. Marcin grał w I lidze dla Puszczy Niepołomice, z Michałem jeździłem na zgrupowania młodzieżowych reprezentacji. Dziś pomaga zawodnikom Śląska Wrocław, przyjeżdżają też do niego chłopaki z całej Polski.

– Krystian Pieczara, grający jeszcze w Stali Rzeszów, ma już papiery trenera motorycznego, zamierza pójść w tym kierunku. Fajnie widzieć, że ludzie, których znałem z murawy, zostają fachowcami w innych dziedzinach. Większość z ponad dwudziestu współpracowników w EduSport to byli sportowcy. Często tłumaczę podczas różnych wystąpień, że w piłce jest dużo miejsca i jeśli wiesz, że nowym Lewandowskim już nie zostaniesz, a masz chęci, inteligencję i samozaparcie, to możesz przy niej pozostać w innej roli i być specjalistą. 

MYŚLENIE DO PRZODU

Michał Jonczyk przyznaje, że jako doradca odbył niejedną trudną rozmowę dotyczącą potrzeby radykalnych zmian w czyimś życiu zawodowym. – Zdarzało mi się sugerować komuś wprost, że w pierwszej kolejności powinien już skupić się na czymś innym niż piłka. Nie są to przyjemne rozmowy. Ściągasz zawodnika na ziemię, odzierasz go ze złudzeń. To boli, ale w dłuższej perspektywie mu pomagasz. Mnie kontuzje już w wieku dwudziestu dwóch lat zmusiły do przedefiniowania życia. Dziś sobie myślę, że dobrze, iż stało się to w tak młodym wieku. Miałem czas, żeby ułożyć sobie wszystko na nowo. U wielu jednak z każdym rokiem jest coraz gorzej, trudniej o radykalne zmiany. Takie rozmowy dotyczyły chłopaków z niższych lig, natomiast kogoś z Ekstraklasy czy I ligi prędzej będzie stać na to, żeby w wolnej chwili edukować się na innych frontach. Podobał mi się niedawno wywiad z Adamem Buksą, w którym przyznał, że po treningach odbywa szkolenia biznesowe. Już myśli o tym, co będzie kiedyś i w rozmowach z piłkarzami grającymi wyżej kładę akcent na to, by już pomału budować dwutorowo swoją karierę. Uważam, że jeśli zawodnik chce, to bez problemu znajdzie czas.

Jonczyk podkreśla, że bardzo ważne jest, aby nie czekać ze wszystkimi zmianami do zakończenia kariery, bo można przeżyć szok.

Zdarzało się przecież, że piłkarze, których dotychczas we wszystkim wyręczano, początkowo nie potrafili nawet założyć konta w banku. – Dziś wielu piłkarzy prowadzi działalność gospodarczą, bo klubom najwygodniej się tak rozliczać. Niektórzy jednak stykają się z tym dopiero po karierze i wtedy na początku mogą mieć problemy z rozróżnianiem przychodu od dochodu, podatkiem VAT i tym podobne. To jednak całkiem normalne obawy. Gdy sześć lat temu otwierałem działalność, księgowa prowadziła mnie za rączkę. Po kilku miesiącach oswoiłem się z tą tematyką i byłem zorientowany. Prędzej czy później każdy zawodnik musi się z czymś takim zmierzyć. Im wcześniej, tym lepiej. Jeśli zacznie mając 28 lat – zamiast 35, kiedy schodzi z boiska – to jest tych siedem lat do przodu – argumentuje.

Do tej tezy przychyla się Oskar Rybicki. – Widzę, jak wielu moich kolegów tuła się po niższych ligach, ciągle gdzieś próbuje. Ja tego nie chciałem. Nie mówię, że robią źle, szanuję ambitnych ludzi, ale czasami trzeba umieć obiektywnie spojrzeć i mierzyć siły na zamiary. Statystyki nie kłamią: jeśli z danego rocznika w klubie jeden zawodnik się przebija, to już jest dobrze. W Arce wszyscy się super zapowiadali, a dziś na wysokim poziomie gra jedynie Michał Marcjanik. No, chyba że chodzi o takie HSV, tam już była naprawdę wyselekcjonowana grupa. Grałem na przykład z Jonathanem Tahem czy Levinem Oztunalim, którzy są dziś w Bundeslidze. Wielu to jednak ciągnie, bo brakuje im alternatywy, często zaniedbywali szkołę, a jakoś wyżyć z piłki da się nawet na niższych szczeblach. 

MIŁOŚĆ POZOSTAŁA

Rybicki pogodził oba kierunki w swoim życiu. Biznesowo się spełnia, a z zieloną murawą do końca nie zerwał. – Piłkę nadal kocham, ale gram już zupełnie bez presji. Przez chwilę broniłem w IV lidze w kilku klubach, później w Sopocie stworzyliśmy swój zespół, który wspiera nasz przyjaciel, zamożny człowiek. Startowaliśmy od A-klasy, teraz chłopaki są już w okręgówce. Rozegrałem rok w lidze halowej, ostatnio zdobyłem Puchar Polski w beach soccerze. Radość z piłki mam taką samą jak kiedyś, tylko nie jest to już mój zawód. 

Dawid Mieczkowski w amatorskie granie bawił się bardzo krótko. – Pisa Barczewo już to była rekreacja i chęć pomocy klubowi. Przez rok nie miałem żadnej styczności z boiskiem, ale Pisie pod koniec sezonu, w którym ostatecznie wywalczyła awans do IV ligi, nagle wypadło dwóch bramkarzy. Błyskawicznie mnie zarejestrowali i praktycznie bez treningu wyszedłem na mecz. Zanim zacząłem się na dobre rozgrzewać, wymieniłem kilka podań z kolegą i od razu poczułem, że pachwinka nie domaga. Miałem problem z wybijaniem z piątki. Skończyło się jednak dobrze, wygraliśmy 3:1, przy golu niewiele mogłem zrobić. Po awansie ustaliliśmy, że będę nadal grał, ale obowiązki zawodowe na dłuższą metę nie pozwoliły mi tego godzić. Mój ostatni kontakt z piłką to ubiegłoroczny memoriał im. Andrzeja Biedrzyckiego.

W przyszłości z futbolem chętnie związałby się w inny sposób. – Widziałbym siebie w sztabie medycznym jakiegoś klubu. Pytanie, czy kluby są gotowe na rozszerzanie tych struktur o osoby z takimi kompetencjami jak moje – kończy.

PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Honess: Zatrudnienie Xabiego Alonso będzie praktycznie niemożliwe

Szymon Piórek
0
Honess: Zatrudnienie Xabiego Alonso będzie praktycznie niemożliwe

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

7 komentarzy

Loading...