Reklama

„Odmówiłem Legii, bo jej juniorzy trenowali na jednym boisku, na dodatek sztucznym”

redakcja

Autor:redakcja

25 września 2020, 08:48 • 13 min czytania 16 komentarzy

W piątkowej prasie m.in. analiza świetnej gry Górnika Zabrze, napięta sytuacja w Wiśle Kraków, historia trenera Warty Poznań Piotra Tworka, rozmowa z Marcinem Cebulą, kontrowersje przed meczem GKS Jastrzębie – Widzew i sylwetka Jakuba Kamińskiego, który wybrał Lecha Poznań kosztem Górnika Zabrze i Legii Warszawa.

„Odmówiłem Legii, bo jej juniorzy trenowali na jednym boisku, na dodatek sztucznym”

PRZEGLĄD SPORTOWY

Nikt w lidze nie potrafi znaleźć antidotum na rozpędzonego Górnika. Z czego wynika taka metamorfoza zabrzan?

Żaden z pięciu ekstraklasowych rywali Górnika (wliczamy też Jagiellonię w PP) nie był w stanie znaleźć antidotum na jego piłkarzy, którzy są tak liczni na obcej połowie. – Polskie zespoły nie radzą sobie z pressingiem, bo tego nie szkoli się już u dzieci. Do tego dochodzi ich wyszkolenie techniczne, które nie pozwala na szybką grę – ocenia Artur Płatek, odpowiadający w Górniku za transfery.

Nie jest to jakaś szokująca diagnoza, a w zasadzie to obserwacja, o której wszyscy wiemy. Ale w Zabrzu poszli krok dalej. Postanowili tak przygotować piłkarzy, żeby byli w stanie podejść bliżej rywala i biegać za nim, dopóki nie zabiorą mu piłki. A im bliżej ich bramki to zrobią, tym większa szansa na gola. – Nie o bieganie tu chodzi, ale o szybkie bieganie – precyzuje Płatek.

Reklama

Pod tym kątem przeanalizowaliśmy mecz zabrzan z Legią. Wynik 3:1 nie oddaje dominacji, jaką zwłaszcza w pierwszej połowie osiągnęli nad zdezorientowanymi legionistami. To, co widać na pierwszy rzut oka, to zdolność utrzymania wszystkich linii w bliskiej odległości. Mówiąc prościej: zabrzanie stoją tak blisko siebie, że trudno byłoby prześliznąć się tam myszy, a co dopiero piłkarzowi z piłką. Ta cenna umiejętność odróżnia ich od pozostałych polskich drużyn (czekamy na Legię Czesława Michniewicza). Żaden inny zespół w ESA nie redukuje tak skutecznie miejsca pomiędzy liniami, co powoduje, że rywale muszą grać na naprawdę małej przestrzeni. A z tym – wracając do słów Płatka – piłkarz ekstraklasy ma z reguły problem.

Na początku sezonu Legia zawodziła w lidze. Wyliczamy, co nowy trener Czesław Michniewicz powinien poprawić w grze mistrza Polski.

Wyprowadzanie piłki

Z uszczelnieniem defensywy wiąże się kwestia tego, co zrobić po odzyskaniu piłki. Na początku rozgrywek legioniści mieli z tym problemy, a rozgrywającym często bywał bramkarz Boruc. Bezradni obrońcy zagrywali do niego piłkę, a on wybijał ją poza połowę, gdzie najczęściej lądowała u przeciwnika. Legia zatraciła umiejętność narzucenia rywalowi swoich warunków, zepchnięcia go pod własne pole karne. Poza drugą połową z Jagiellonią, kiedy długimi momentami zmuszała ją do rozpaczliwej obrony i nie pozwoliła oddać strzału, męczyła oczy atakiem pozycyjnym, brakiem pomysłu na szybkie rozegraniu akcji. Pod okiem Michniewicza powinna mieć większą kontrolę nad meczem.

Reklama

Dni trenera Wisła Kraków – Artura Skowronka przy Reymonta wydają się policzone. Czy coś może go jeszcze uratować?

Słabe wyniki i koszmarna gra nie są jedynymi problemami, jakie musi rozwiązać Skowronek. Trener stracił poparcie części szatni. Dziennikarz TVP Sport Mateusz Miga pisał ostatnio, że trenerowi nie po drodze z takimi zawodnikami jak Lukas Klemenz, Nikola Kuveljić czy wspomniany już Boguski.

– Szefowie Wisły zapewne widzą, co się dzieje i starają się zdiagnozować problem. Jeśli nie ma chemii na linii zawodnicy – trener, zawsze łatwiej w takiej sytuacji podjąć decyzję o zwolnieniu szkoleniowca. Czasami tak się zdarza, że drogi opiekuna zespołu i graczy się rozchodzą. Jeśli Skowronek ma pozostać w Wiśle, na pewno musi porozmawiać z kilkoma piłkarzami w cztery oczy – zaznacza Majdan.

– Białą Gwiazdę charakteryzował szybki środek i dobra gra skrzydłami. Dziś w grze drużyny brakuje jakichkolwiek schematów. To gdzieś zniknęło – diagnozuje ekspert.

W sobotę Lechia Gdańsk podejmie Podbeskidzie Bielsko-Biała, które jest prowadzone przez wychowanka Biało-Zielonych, a obecnie trenera Górali Krzysztofa Brede.

Krzysztof Brede albo „Heniek” (bo tak nazywają go znajomi) przyszedł do Lechii, gdy ta odbudowywała się w IV lidze. W tamtym zespole grającym asystentem trenera Jerzego Jastrzębowskiego był Marcin Kaczmarek, który następnie samodzielnie prowadził Lechię. Brede był podstawowym obrońcą i awansował z zespołem na zaplecze ekstraklasy. Później wyjechał pracować do Anglii, skąd wrócił do Kaczmarka. Ten prowadził już Olimpię Grudziądz. Kaczmarkowi pomagali również inni koledzy z Lechii, Mariusz Pawlak i Sławomir Wojciechowski, którzy awansowali z Olimpią najpierw do II ligi, a później na zaplecze ekstraklasy.

– Jest to mój bardzo dobry kolega. Zawsze solidnie pracował i nie ma przypadku, że jest teraz w tym miejscu. Zawsze miał ku temu predyspozycje. Podobnie jak do długich rozmów, bo wszyscy wiedzą, że Krzysiu lubi pogadać – żartuje Wojciechowski.

I dodaje: – Wiadomo było, że jeśli zdecyduje się być trenerem, to sobie poradzi. Był bardzo analityczny, uwielbiał rozmowy o piłce. Nieważne czy miałaby to być godzina, czy dwie. To wówczas mogło sugerować, w którym kierunku Krzysiek pójdzie, ale wtedy to pewnie on sam nie miał pojęcia, co się wydarzy.

Urodzony pod Wawelem, ale szkolony za granicą, Karol Niemczycki wygrał rywalizację z bardziej doświadczonymi bramkarzami i jestem numerem jeden Cracovii.

(…) Drugi sezon spędzony w Bredzie mógł dać polskiemu zawodnikowi nadzieję, która szybko została ugaszona. Wobec braku innych dostępnych bramkarzy wystąpił w meczu trzeciej kolejki Eredivisie z Excelsiorem Rotterdam. Jego zespół przegrał 0:2, a Niemczyckiemu już nigdy nie było dane zagrać w tej ekipie.

Brak perspektyw skłonił go do powrotu do Polski, a okazja ku temu nadarzyła się na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej. Pomocną dłoń w stronę wciąż młodego bramkarza wyciągnęła Puszcza Niepołomice. – Wcześniej bronił u nas Miłosz Mleczko, który grał też w reprezentacji młodzieżowej. Razem z Karolem rywalizowali w drużynie. Na jednym ze zgrupowań kadry trenera Jacka Magiery był nasz trener bramkarzy Bartek Dydo, dojrzał Karola i nawiązał z nim kontrakt. Wszystko się dobrze złożyło, bo Miłoszowi kończył się wiek młodzieżowca i wracał do Lecha Poznań, a my potrzebowaliśmy nowego bramkarza. Niemczycki był pierwszym wyborem, a i sprzyjał nam los, bo Karol pochodzi z Krakowa i narzeczoną ma z Niepołomic – mówi trener małopolskiego pierwszoligowca Tomasz Tułacz.

W biblijnej symbolice liczba 12 oznacza doskonałość. Marcin Cebula grał w Koronie przez dwanaście lat, ale nie był to dla niego czas doskonały. Na początku wszystko zapowiadało się świetnie, ale później nie było już tak różowo. Po transferze do Rakowa pomocnik udowadnia, że zmiana klubu wyszła mu na dobre.

Dwanaście lat w Kielcach to za dużo?

Chyba tak.

Żałuje pan?

Nie, to byłoby złe słowo.

A jakie byłoby lepsze?

Chyba po prostu się zasiedziałem. A co do żałowania, to szkoda, że odszedłem w takich okolicznościach. Inaczej wyobrażałem sobie pożegnanie. W Kielcach grałem szmat czasu i naprawdę nie sądziłem, że jeśli kiedyś będę się żegnał, to po spadku. Nie tak to powinno wyglądać.

Nie tak powinno też wyglądać pożegnanie zorganizowane przez klub.

W sumie bardziej zapamiętam to, co zrobił dla nas trener Maciej Bartoszek. Przed ostatnim meczem sezonu dogadaliśmy się, że razem z Kubą Żubrowskim zejdziemy pod koniec spotkania, żeby móc pożegnać się z kibicami. Jednak tak się wszystko na boisku ułożyło, że mieliśmy tylko jedną zmianę w ostatnich minutach i tylko ja schodziłem z boiska w trakcie meczu. Koledzy zrobili szpaler, kibice klaskali. Bardzo fajny moment, który zostanie ze mną na długo.

Wróćmy do tego, co wydarzyło się dzień wcześniej. Pusty stadion, kilku zawodników na murawie i prezes Krzysztof Zając wygłaszający dziwne komentarze. Pan usłyszał zdanie: „Cebul, żebyś przestał być wiecznym talentem”. Co pan wtedy pomyślał?

Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się takich słów. W sumie do dziś żałuję, że ugryzłem się w język i nie odpowiedziałem prezesowi.

Damian Rasak do poprzedniej kolejki był zawodnikiem, który miał najdłuższą passę meczów i minut bez gola w ekstraklasa. Trwała ona ponad trzy lata. W ostatnim spotkaniu z Wisłą Kraków (3:0) defensywny pomocnik Wisły Płock strzelił efektownego gola nożycami.

MACIEJ WĄSOWSKI (Przegląd Sportowy): 87 meczów, 6274 minuty. Długo czekał pan na pierwszego gola w ekstraklasie. Dłużyło się, była presja z tego powodu? Był pan zawodnikiem najdłużej czekającym na bramkę zawodnikiem w całej lidze.

DAMIAN RASAK (pomocnik Wisły Płock): Słyszałem o tym. Wiem, że jeszcze w poprzednim sezonie w czołówce był inny zawodnik Wisły Płock Czarek Stefańczyk, który latem odszedł z klubu. Tytuł piłkarza, który najdłużej czeka na strzelenie gola w ekstraklasie nie był najlepszym, dlatego bardzo się cieszę, że w końcu się udało. Tego co czułem może nie nazwałbym presją, ale z tyłu głowy lekko mi to ciążyło. Znajomi, rodzina czy koledzy w szatni robili sobie z tego żarty i przypominali, że tego pierwszego trafienia jeszcze nie ma. W drużynie była delikatna szydera, ale wszystko w ramach rozsądku, na śmiechy. Odbierałem to pozytywnie, jako motywację.

Pamiętam, że jak ostatnio rozmawialiśmy po którymś z okresów przygotowawczych, to mówił pan, że trzeba przenieść skuteczność ze sparingów na ligę. Czemu to się nie udawało?

Latem ubiegłego roku udało się zdobyć bramkę w sparingu z Olimpią Grudziądz (3:1 – przyp. red), a już w styczniu tego roku strzeliłem z mistrzem Azerbejdżanu Karabachem Agdam (3:2), podczas zgrupowania w Turcji. Być może moja nieskuteczność wynikała trochę z naszego poprzedniego systemu gry. W minionym sezonie najczęściej wychodziliśmy na boisko w ustawieniu 1-4-1-4-1 i pełniłem rolę tego najbardziej defensywnego pomocnika. Cały czas zabezpieczałem tyły, rzadko wchodziłem do przodu, nawet na stałe fragmenty gry. Niewiele miewałem też momentów, żeby podłączyć się do akcji ofensywnej. Niezłych okazji naprawdę miałem bardzo mało.

Czyli nowe ustawienie 1-3-4-2-1, stosowane od tego sezonu przez trenera Radosława Sobolewskiego, pozwala panu bardziej angażować się w akcje ofensywne?

Obecnie w środku pola gramy na dwie „ósemki”. Najczęściej jesteśmy nimi ja i Filip Lesniak. Trener powtarza nam od dłuższego czasu, że jak jeden idzie do ofensywy, to drugi musi go asekurować i zostać z tyłu. Dlatego w meczu z Wisłą Kraków (3:0 – przyp. red.) zabrałem się za akcją, która skończyła się moim golem. Wiedziałem, że mogę pobiec do przodu bez większych konsekwencji, bo koledzy z obrony i Filip wypełnią lukę po mnie.

Większość szlifu, nawet nie tyle trenerskiego, co życiowego w piłce, zdobyłem u Bogusława Baniaka – mówi trener Warty Poznań, Piotr Tworek który w lipcu wprowadził ją do ekstraklasy.

(…) Trudno znaleźć ukojenie na takie cierpienie?

Zależy mi, abyśmy pamiętali, że takie mecze to spełnienie naszych marzeń. Przypominam sobie, jak w 2009 roku Polonia Warszawa grała z Lechem w Poznaniu. Starałem się o pracę u Jacka Grembockiego, który prowadził Czarne Koszule. Porozmawialiśmy przed tamtym spotkaniem, potem zostałem zaproszony na mecz. Pamiętam, jak siedząc na trybunie spoglądałem na ławkę rezerwowych i myślałem: „Boże, ile bym dał, by kiedyś na niej siedzieć”. Mam to przed oczami. W niedzielę siedziałem. Spełniło się.

Można powiedzieć, że pan to sobie zaplanował?

Powtarzam chłopakom, że nie można ani w życiu, ani w karierze planować przyszłości. Przykład pierwszy z brzegu. Derby Poznania. Chłopcy, którzy grali w trzeciej, w drugiej lidze, którzy wywalczyli awans, bardzo chcieli wystąpić w meczu z Lechem. Kuba Kiełb, podstawowy zawodnik, mógł planować, zapraszać na ten mecz rodzinę. przyjaciół. A tu ostatni trening i on wypada z powodu kontuzji. Tak to jest z tym planowaniem.

Pan o mały włos uniknął sytuacji, która mogła wszystko zatrzymać.

Dwa lata temu jechałem do Białej Podlaskiej na kurs UEFA Pro. Ruszyłem z Bydgoszczy w piękny, zimowy wieczór. Po chwili zrobiła się ogromna śnieżyca, wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem śniegu. Z jednej strony sznur samochodów, z drugiej ciężarówki, które wcale w tę pogodę nie zwalniały. Wpadłem w poślizg. Jechałem przeciwnym pasem bokiem na ciężarówkę. Widziałem przed sobą światła, tego kolosa, na którego leciałem, Gdyby on zahamował, zamiótłby wszystkich. Próbowałem manewrować. W końcu zamknąłem oczy, czekałem na uderzenie. Udało się, minąłem tira o centymetry. Wpadłem do rowu. Wyszedłem z tego bez żadnego szwanku. Jacyś kierowcy mnie wyciągnęli, pojechałem dalej.

Poznaliśmy się w 2005 roku, na samym początku pana pracy w tym zawodzie. 30-letni Piotr Tworek wiedział już, że nie ma sensu planować kariery?

Byłem całkowitym świeżakiem, tuż po studiach. Zanim w 2005 roku zacząłem pracę w drugiej lidze, uczyłem w szkole. To dawało mi stabilizację, chociaż nie takie perspektywy, o jakich marzyłem. Zacząłem trenować grupy młodzieżowe Kujawiaka. Wyciągnął mnie z nich Piotrek Tyszkiewicz, który był koordynatorem tych zespołów. Kiedy z funkcji trenera pierwszego zespołu zwolniono Czesława Jakołcewicza, trenerem został Piotrek i zaproponował pracę w swoim sztabie. Najpierw poprosiłem w szkole o bezpłatny urlop. Po roku, gdy się skończył, nie wyobrażałem sobie powrotu do szkoły. Może i było to ryzyko, ale byłem sam, więc było mi łatwiej je podjąć. Zawsze uważałem, że mam dwie ręce, dwie nogi i głowę, więc sobie w życiu poradzę. Płynąłem z nurtem.

SPORT

Dariusz Dudek zapowiada kolejkę ligową.

Tak dobra gra Górnika na początku sezonu i świetne wyniki to dla pana zaskoczenie?

– Nie. Miałem okazję przyglądać się z bliska, jak zespół trenuje, jak się przygotowuje. Zaskoczeniem na pewno jest to, że zmiana ustawienia czyli przejście na grę trójką środkowych obrońców, daje tak dobre rezultaty. Trener Brosz to jednak jeden z najlepszych trenerów w naszej ekstraklasie. Trzeba podkreślić, że to najlepszy start zabrzan od 1964 roku, ma to więc swoją wymowę.

Przez wiele lat pracował pan razem z trenerem Broszem, czy to w Odrze Wodzisław, czy w Piaście Gliwice. Skąd tak dobre wyniki jeżeli chodzi o bieganie, bo Górnik biega najwięcej w lidze, średnio po 118 kilometrów na spotkanie?

– W dużej mierze wynika to z doświadczenia Marcina, a z drugiej strony z treningów, które aplikuje piłkarzom. Wynika to też z młodości, z materiału, który teraz posiada, a że umie to przełożyć potem na wyniki, to najistotniejsza sprawa. Było to widać w ostatnim meczu w Legią, kiedy zawodnicy Górnika przebiegli 122 km, a rywale 112, czyli tak, jakby w zespole z Zabrza biegał o jeden zawodnik więcej. Co też ważne w przypadku Górnika to fakt, że w obecnej sytuacji, kiedy można dokonać pięciu zmian, zawodnicy którzy wchodzą na murawę naprawdę pomagają. Marcin potrafi zrobić dobre zmiany, a piłkarze, którzy wchodzą na boisko, dają jakość i pomagają, jak choćby Ściślak.

W piątek GKS 1962 Jastrzębie zagra w Łodzi z Widzewem jako… gospodarz. To kuriozalna decyzja – pisze Bogdan Nather.

Kierownictwo stacji telewizyjnej, która transmituje mecze 1. ligi, powinno wiedzieć, że drużyna z Jastrzębia Zdroju w związku z instalacją podgrzewania murawy czasowo rozgrywała mecze „u siebie” w Wodzisławiu Śląskim i bez udziału publiczności. Jeżeli koniecznie chciano przenieść zawody do Łodzi, to pod warunkiem, że Widzew jest gospodarzem, a wiosną przyjeżdża do Jastrzębia na rewanż. Stacja telewizyjna może oczywiście dokonać wyboru dnia rozegrania meczu, lecz nie powinna wybierać według własnego widzimisię jego gospodarza. GKS 1962 Jastrzębie postawiono przed faktem dokonanym, co wystawia bardzo złe świadectwo decydentom futbolowej centrali i stacji telewizyjnej.

Wiem doskonale, że przynajmniej jedna osoba związana z Widzewem ma bardzo dobre relacje (by nie powiedzieć układy) z „telewizorami”, ale żeby nie było wątpliwości – wcale nie mam na myśli prezesa PZPN-u, Zbigniewa Bońka. Czy to jest jednak uczciwe i czyste? Nawiasem mówiąc, jako neutralny kibic nie mam wątpliwości, że owa stacja strzeliła sobie „samobója”, ponieważ „olała” mecz Termaliki Nieciecza z Arką Gdynia. Jakkolwiek by patrzeć, obie te drużyny do tej pory zdobyły komplet punktów, ba, „Słoniki” nie straciły jeszcze gola! Zamiast pojedynku liderów dostaniemy w prezencie spektakl – bez obrazy – outsiderów. W związku z tym mam nadzieję, że Widzew w piątek nie wykorzysta atutu własnego boiska!

SUPER EXPRESS

Jakub Kamiński z Lecha Poznań ma zaledwie 18 lat, ale gra bez kompleksów, nie boi się dryblować, przebojowością zaskakuje rywali. – Szybkość, zwinność i gibkość to moje największe atuty wylicza w rozmowie z kanałem „Po Gwizdku” Kamiński, który w dzieciństwie trenował… akrobatykę sportową.

Ociec Jakuba Kamińskiego był akrobatą, a mama gimnastyczką. – Spędziłem z nimi godziny na sali i dziś mam tego efekty. Moje ciało jest gotowe do rywalizacji na najwyższym poziomie. Mam też charakter sportowca – zapewnia piłkarz, który w środowym meczu z Apollonem w eliminacjach do Ligi Europy strzelił gola.

Wychowanek Szombierek Bytom do Poznania trafił w 2015 r. W tym samym czasie kusiły go Legia Warszawa i Górnik Zabrze. – Kibicuję Górnikowi i nie zamierzam tego kryć. Moja mama chciała, abym trafił do ich szkółki, ale wolałem Lecha, bo imponowała mi jego akademia. W Zabrzu miałbym pewnie większe szanse na pierwszy skład, ale wolałem rywalizację z najlepszymi. Z Legii zrezygnowałem natomiast, bo ich juniorzy trenowali na jednym boisku, na dodatek sztucznym. A tego chciałem uniknąć – analizuje Kamiński. 

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Komentarze

16 komentarzy

Loading...