Reklama

Pensje rodem z II ligi, ciągłe baty w Europie. Legia z Linfield przegrać po prostu nie może

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

18 sierpnia 2020, 12:19 • 7 min czytania 41 komentarzy

– Legia ma o 50 mistrzostw za mało – stwierdził podczas mistrzowskiej fety warszawian Aleksandar Vuković. Czegoś takiego z pewnością nie mógłby powiedzieć nikt związany z Linfield. Aktualni mistrzowie Irlandii Północnej sięgali po ten tytuł już 54 razy. Tyle że dominacja na krajowym terenie niewiele im daje. Futbol klubowy rodem z Belfastu i okolic, od lat nic nie znaczy w Europie. Możemy żartować, że Polska niebezpiecznie zbliża się do tego samego poziomu, ale jednak od Linfield i spółki dzielą nas lata świetlne. Dlatego wypadałoby, żeby tę przeszkodę minąć na pewniaka i nie dokładać sobie złych wspomnień związanych z Irlandią Północną. Bo tak się akurat składa, że dotychczasowe w mniejszym lub większym stopniu wiążą się z Legią Warszawa.

Pensje rodem z II ligi, ciągłe baty w Europie. Legia z Linfield przegrać po prostu nie może

Te przykre wspomnienia są w zasadzie dwa. Pierwsze to starcie z 1997 roku, gdy warszawianie grali z Glenavon Lurgan w Pucharze Zdobywców Pucharów. Skład warszawian mocarny, przynajmniej jak na polskie warunki. Szamotulski, Zieliński, Magiera, Włodarczyk, Mięciel. Nic dziwnego, że jako pierwsza do siatki trafiła ekipa z Polski, za sprawą strzału z dystansu Tomasza Sokołowskiego. Tyle że Glenavon zdołał się odgryźć i wyszarpać remis na własnym stadionie. Akcja bramkowa Irlandczyków trwała 13 sekund. Cztery podania, w tym dwie górne piłki i rywale dostali się pod bramkę Legii. Szybką kontrę strzałem z bliska zakończył Tony Grant i było 1:1. Frustracja w Legii? Chyba była spora, bo niedługo potem z boiska wyleciał Mięciel. To z pewnością nie pomogło w odrobieniu strat, ale nie ma co szukać wymówek. Tamten remis, tamta stracona bramka – to do dziś najmilsze wspomnienie ekip z Irlandii Północnej w konfrontacjach z Polakami w europejskich pucharach.

A drugie? Cóż, to pamięta chyba każdy. 2009 rok, Belfast. Michał Żewłakow podaje do Artura Boruca, który mija się z piłką. Gol, 1:3. Choć w przeszłości biało-czerwoni przegrywali już z Irlandią Północną, ta porażka była wyjątkowo bolesna.

Linfield w Europie, czyli etatowy worek treningowy

Dziś jednak nie wypada się nawet zastanawiać, czy Boruc zrehabilituje się za tamten występ. Fakty są takie, że Legia Warszawa gra z mistrzem Irlandii Północnej na własnym stadionie i nijak nie możemy się obawiać, że coś pójdzie nie tak. Z całym szacunkiem do Linfield, ale przecież mówimy o starciu profesjonalistów z amatorami. Nie ma w tym przypadku, że ostatnie przygody tej ekipy w Lidze Mistrzów wyglądają tak:

Reklama
  • Oklep od Rosenborga (0:6 w dwumeczu)
  • W ryj z Celtikiem (0:6)
  • Wyjaśnieni przez AEL Limassol (0:3)

Na gola w eliminacyjnych starciach o LM klub z Irlandii Północnej czeka od 2011 roku, gdy udało mu się zremisować 1:1 z BATE. Powiecie – zaraz, przecież w tej rundzie wygrali z Tre Fiori, przecież wcześniej wyeliminowali też La Fioritę. Ok, super, ale umówmy się: liczymy poważne spotkania, a nie mecze osiedle na osiedle, w których jedni martwią się, czy Giancarlo dostanie wolne w pizzerii, a John na poczcie. Kiedy już Linfield spotykało się z poważną piłką, za każdym razem źle się to dla nich kończyło. Zresztą, czasami wystarczało nawet, żeby to była quasi-poważna piłka. Inne wielkie dokonania The Blues w Lidze Mistrzów XXI wieku:

  • Awans po karnych z Torshavn z Wysp Owczych po dwóch bezbramkowych remisach
  • Dwukrotna porażka w pierwszej rundzie z mistrzem Finlandii
  • Odpadnięcie z mistrzami Słowenii i Szwecji

Nie, nie będziemy wciskać wam kitu, że polski futbol stoi nie wiadomo jak wysoko w europejskiej skali. Ale gdy patrzymy na Linfield, możemy jednak stwierdzić, że stoi znacznie wyżej i nie ma co zbytnio główkować – trzeba ich zlać tak, jak zlały ich inne kluby z podobnej co Legia półki. Trzeba siąść na nich od początku i pokazać, kto tutaj żyje z gry w piłkę.

Pięć minut chwały w Lidze Europy

Ok, dokonania Linfield w grze o Ligę Mistrzów nie robią wrażenia. Ale jedno trzeba Irlandczykom z Północy oddać – mieli swoją chwilę chwały, tyle że w Lidze Europy. Rok temu, gdy już uporali się z podobnymi do nich ogórami, przyszło im się zmierzyć z Karabachem Agdam. I tu, o dziwo, wpierdolu nie było. Ba, Azerowie byli bliscy kompromitacji. Jak do tego doszło? Klasyka, czyli obrona Częstochowy połączona z meczem życia bramkarza i stałymi fragmentami gry. Stały zestaw taktyczny dla zespołu, który musi stawić czoła znacznie silniejszemu rywalowi. Aha, i jeszcze atut własnego boiska, bo to w Irlandii Północnej rozegrano pierwszy mecz, w którym udało się Azerów zaskoczyć. Choć w zasadzie, to Karabach bardziej zaskoczył sam siebie.

  • Dwa gole padły po wrzutkach Andrew Mitchella ze stałych fragmentów gry
  • Dwukrotnie pomylili się rywale: raz piłkę stracił ostatni obrońca, raz bramkarz wybił ją pod nogi napastnika

Tyle że bohaterów tamtego dwumeczu w Linfield już praktycznie nie ma. Bombardowany strzałami Rohan Ferguson jest bezrobotny, Mitchell znalazł nowy klub, a w Linfield ostał się tylko Shayne Lavery, autor trzech goli. Zresztą, gdy porównamy skład z tamtego spotkania do meczu z Tre Fiori w tegorocznych preeliminacjach, to znajdziemy tylko cztery wspólne punkty. Jeśli tyle zostało z najlepszej w historii (?) ekipy Linfield, to już naprawdę ciężko o jakiekolwiek obawy.

Stoke przedsmakiem Legii

No dobrze, rys historyczny już znamy, do czasów bojów z Panathinaikosem w 1/8 finału Pucharu Europy nie ma co wracać, bo większości obecnych zawodników The Blues nie było wtedy nawet na świecie. Co wiemy o obecnym Linfield? Przede wszystkim jest to ekipa, która ostatnie pół roku spędziła co najwyżej na orlikach. W przeciwieństwie do Polski Irlandia Północna do rozgrywek ligowych nie wróciła. Jeśli chcecie szukać w tym analogii do Lyonu i PSG, które na świeżości objechały włoskie ekipy, wymęczone finiszem Serie A, to musimy was rozczarować – to jednak nie ta para kaloszy. Wystarczy odpalić skrót meczu z Tre Fiori, czy niedawnego sparingu ze Stoke, żeby zobaczyć, że Irlandczycy nie dojeżdżają ani fizycznie, ani techniczne, ani taktycznie. Porażające błędy w defensywie, sytuacje bramkowe stwarzane raczej dzięki błędom rywali niż z faktu, że David Healy przekazał swoim podopiecznym część wiedzy zdobytej w Premier League…

Reklama

Co tu dużo mówić, Linfield wypada blado. A przecież sparing ze Stoke to próba generalna przed Legią. Zresztą próba, która była skrzętnie przygotowana, bo mistrzowie Irlandii Północnej specjalnie wybrali silnego rywala, żeby dostosować się do faktu, że w Warszawie dominować będzie Legia. David Healy chwali się, że miał okazję rozszyfrować drużynę Aleksandara Vukovicia. – Dotarłem do materiałów wideo z niektórych meczów Legii. Mam wgląd na to, jak grają i pomysł, jak to wykorzystać. Wiemy, czego możemy się po nich spodziewać i że będziemy zepchnięci do defensywy.

Wszystko fajnie, tyle że nawet my możemy wysnuć podobne wnioski, co trener The Blues. Nie potrzebujemy do tego nawet meczu ze Stoke, więc na te zapowiedzi patrzymy z przymrużeniem oka. Poza tym może i Healy ma za sobą przeszłość w Premier League, ale pewnych rzeczy nie przeskoczy. Chyba że sam wyjdzie na boisko, bo niewykluczone, że nadal byłby najlepszym piłkarzem swojego zespołu.

Potentat, który płaci jak drugoligowiec

Bo – raz jeszcze to podkreślimy – Linfield to klub półprofesjonalny. Nie ma w nim reprezentantów kraju, bo ciężko nazwać takim Lavery’ego, który narodową koszulkę założył raz. Irlandia Północna ma ponad 40 eksportowych zawodników, więc jeśli ktoś wie, o co w tym sporcie chodzi, to szybko się z ojczyzny zawija. Mistrz kraju ma budżet na poziomie beniaminków polskiej Ekstraklasy. Tyle że „świeżak” dostaje się do polskiej ligi, żeby zarobić. The Blues na swoim podwórku grają o prestiż, czyli o ogranie swojego największego rywala – Glentoranu. Między tą dwójką trwa rywalizacja porównywana do Old Firm Derby. Niedawno Linfield wrzuciło granat do piwnicy, wyciągając liderów Glentoranu, z

– Ich żądania finansowe były z kosmosu. Moralność nakazywała nie płacić im takich pieniędzy. Nie możemy mieć w szatni najlepiej opłacanych piłkarzy w historii ligi. A na pewno nie teraz, gdy zwykli ludzie borykają się z kryzysem – uznał po tym transferze trener odwiecznego rywala z Belfastu.

Ale to, co jest kosmosem dla Glentoranu czy Linfield, dla nas jest normalnością. W 2019 roku mistrzowie Irlandii Północnej wydali na pensje zawodników, sztabu i pracowników nieco ponad milion funtów. W przeliczeniu na osobę wychodzi, że średnio zarabia się tam ok. 1500 funtów miesięcznie. To około 7500 zł, a warto dodać, że dzięki premii od UEFY pensje wzrosły o 15%. Nie oszukujmy się, lepiej płacą w polskiej pierwszej lidze. Ba, lepszy pieniądz można pewnie dostać w rezerwach Legii.

Dlatego ponowimy nasz apel. Panowie, nie wygłupiajcie się, tylko powtórzcie to, co zrobiliście w Bełchatowie. Przypomnijcie Irlandczykom, jak zdemolował ich Rosenborg i Celtic. Jedyne, co łączy ich z poważną piłką, to sztama z kibicami Glasgow Rangers. Chyba jesteście w stanie się z tym uporać bez nerwówki i zbędnych problemów. Prawda?

SZYMON JANCZYK

Fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

41 komentarzy

Loading...