Reklama

Jak roztapiała się Stal. Opowieść o Mielcu lat 90-tych

redakcja

Autor:redakcja

27 lipca 2020, 18:04 • 18 min czytania 13 komentarzy

Stal Mielec lat dziewięćdziesiątych potrafiła mieć autokar za milion marek, jakiego nie miał nikt w Polsce, a przy tym nie płacić miesiącami. Zagrała sparing z reprezentacją Kuwejtu prowadzoną przez Walerego Łobanowskiego, a wkrótce zbuntowała się i nie wyszła na mecz ligowy z Cracovią. Miała jedną z najlepszych baz szkoleniowych w kraju, a nie przetrwała do końca dekady i przestała istnieć.

Jak roztapiała się Stal. Opowieść o Mielcu lat 90-tych

Wiele klubów w Polsce po transformacji miało duże trudności, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Podkarpacki klub może uchodzić za symbol, bo to w tamtych czasach ukuło się powiedzenie „Organizacyjnie Stal Mielec”.

GDY TO POWIEDZENIE ZNACZYŁO CO INNEGO

1976. Do Mielca przyjeżdża Real Madryt. Według legendy, piłkarze Królewskich mieli spać na piętrowych łóżkach.

Tak naprawdę w hotelu Jubilat – dziś Polskim – były pokoje z piętrowymi łóżkami, ale Królewscy spali w najlepszych apartamentach. Stal spełniła też wszystkie oczekiwania Realu pod względem żywieniowym, czy nawet w kwestii czerwonego wina. Skończyła się jedynie… sałata. No to zaraz pojechano po nią do Rzeszowa. Generalnie więc Stal stanęła na wysokości zadania.

Prawda jest taka, że mielecka potęga nigdy by nie powstała, gdyby klub nie miał bardzo dobrej organizacji. Dzięki mocnym plecom miejscowych zakładów lotniczych „organizacyjnie Stal Mielec” za czasów poprzedniego ustroju oznaczało ład i jakość.

Reklama

Grzegorz Lato: – Dyrektor naczelny fabryki, pan Ryczaj – dla niego Stal była oczkiem w głowie. Tak jak piłkarze na Śląsku mieli etaty w górnictwie, my mieliśmy etaty w WSK, bardzo dobrze płatne. Dużo mówiło się o amatorstwie, ale to było typowe zawodowstwo tylko w innym wymiarze. Na tamte czasy tak zwany wydział sportowy działał prężnie. Piłka nożna, pierwsza liga piłki ręcznej, siatkarze, siatkarki, lekkoatletyka… To wszystko dzięki WSK. Aby dostać tu pracę, trzeba było podpisać dokument, że jest się kibicem i przekazuje ten procent.

Leszek Śledziona, historyk i pisarz, współwydawca książek z serii Historia Sportu, prywatnie kronikarz klubu: – Przedwojenna historia klubu to tylko cztery mecze towarzyskie, zresztą już wtedy klub był założony przy fabryce Państwowych Zakładów Lotniczych. Cała nasza historia jest związana z fabryką z Mielca, późniejszą wytwórnią sprzętu komunikacyjnego, w skład której wchodziły m.in. wojskowo-cywilne zakłady lotnicze. Wsparcie było na tyle silne, że pracownicy obligatoryjnie musieli wpłacać 1% swoich pensji na Fabryczny Ośrodek Sportu.

Co jest kluczowe – te realia nie skończyły się wraz z końcem złotej ery drużyny Laty, Domarskiego czy Kasperczaka.

Tomasz Tułacz, dziś trener Puszczy Niepołomice, wychowanek Stali Mielec: – Debiutowałem w Stali w wieku 17 lat. W pierwszym sezonie wywalczyliśmy awans do ekstraklasy. Zagrałem w niej 130 meczów. Utarło się powiedzenie „organizacyjnie Stal Mielec”. Ale wcześniej to była kraina mlekiem i miodem płynąca Współpraca z WSK, wszystko bardzo profesjonalnie poukładane. Żadnych obsuw. Mogliśmy być stawiani za wzór profesjonalizmu.

Grzegorz Kolisz, inny wychowanek Stali, późniejszy piłkarz między innymi Odry Wodzisław: – Zacząłem chodzić na stadion w bardzo wczesnym wieku z ojcem. Jak ojciec nie mógł, szedłem z sąsiadami. Mecze były ważne dla całego Mielca. Zresztą, zjeżdżano się z całej okolicy. Jak nie poszedłem na mecz, to słyszałem co się dzieje, bo wrzawę z trybun było słychać na pół miasta. Klub prężnie działał, miał świetne szkolenie. Co roku walczyliśmy o juniorskie mistrzostwo Polski, co roku drużynę zasilali wychowankowie.

Obok stadionu – ze sztucznym oświetleniem – druga płyta treningowa, trawiasta, bardzo dobrze przygotowana. Za stadionem, gdzie dziś stoi Hotel Polski, dwa boiska treningowe. Na jednym też mini trybuny, tam grały rezerwy. Było też boisko zimowe, czyli z wysypanym żużlem, obok hali sportowej. Do tego nieistniejące już boisko trawiaste pod trybunami. Siłownie, w hali sportowej basen, do tego basen zewnętrzny, odnowa biologiczna, sauna, wirówka… Baza jak na tamte czasy na najwyższym poziomie. Kluczowa była współpraca pomiędzy klubem i całym środowiskiem fabryki samolotów. Ja generalnie załapałem się na czasy, gdy to się kończyło.

Reklama

No właśnie. W 1989 zmieniło się wszystko.

NOWA RZECZYWISTOŚĆ

Jeśli śmieszą was dzisiejsze reformy, co powiecie o Ekstraklasie sezonu 90/91?

Otóż wówczas NIKT nie spadł. W trakcie sezonu uznano, że ligę się powiększy, więc dwie ostatnie drużyny zagrają tylko baraż o utrzymanie. Tak w lidze pozostały Zagłębie Sosnowiec i Stal Mielec, choć razem przez cały sezon uciułały pięć zwycięstw. W barażach okazały się jednak lepsze od – odpowiednio – Jagiellonii i Miedzi Legnica.

Stal chwiała się od pierwszych chwil po transformacji, a to, że jej taniec w elicie trwał jeszcze ładnych kilka sezonów, zawdzięcza między innymi dziedzictwu z tłustych lat. Konkretnie – legendzie klubu, która mogła sobie pozwolić na triumfalny powrót do rodzinnego miasta.

Leszek Śledziona: – Po ponad dziesięciu latach nieobecności wrócił do nas Grzegorz Lato. Odszedł do Lokeren w 1980 roku, wrócił jako trener w 1991 roku. Dobrał sobie świetnego współpracownika, Janusza Białka i razem stworzyli duet, który utrzymał dla Mielca Ekstraklasę – opowiada Śledziona, pisarz i historyk z wydawnictwa „Historia Sportu”. Według niego zadziałał nie tylko talent trenerski Białka, ale też naturalna charyzma Laty, która zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych robiła spore wrażenie. – On pełnił rolę menedżera. Zajęcia treningowe prowadził Białek, a Lato dodawał osobowość. Potrafił sobie wejść z piłkarzami do dziadka, zrugać Fedoruka, wschodzącą nadzieję polskiej piłki, zażartować, z tym swoim charakterystycznym „hahaha”. Wprowadzał dość unikalną atmosferę i to faktycznie działało, dopóki duet nie przeszedł do Olimpii Poznań.

Lato to była prawdziwa marka, król strzelców mundialu, dwukrotny medalista. Na zawodników, zwłaszcza tych, którzy wychowali się na jego sukcesach piłkarskich, musiał mieć ogromny wpływ. Zwłaszcza, że do Polski przyjechał po przygodach za oceanem. Z jaką estymą traktowano wszystko, co przyjechało z USA czy Kanady, nie trzeba nikogo przekonywać. Sęk w tym, że nawet najlepszy duet trenerski nie mógł już powstrzymać lawiny, którą przyniosła w Mielcu transformacja ustrojowa.

Grzegorz Lato: – Po transformacji zmieniła się dyrekcja, wszyscy sportowcy zostali zwolnieni z fabryki. Klub wpadł w duże kłopoty. Początek nowego ustroju. Prywatne inicjatywy dopiero się rozwijały. Spółki Skarbu Państwa nie bardzo chciały wejść w sport. Utrzymywaliśmy się jakiś czas na wierzchu dzięki sprzedaży czołowych zawodników takich jak Śliwowski, Fedoruk. Przyzwoite pieniądze za tę dwójkę dał Janusz Romanowski z Legii i jakoś przetrwaliśmy. Ale to był klub wielosekcyjny, więc nie wszystko szło na piłkę.

Szóste miejsce w sezonie 92/93 trzeba uznać za wielkie osiągnięcie. Choć Lato upiera się, że mogło być jeszcze wyżej. Podkreśla niezły skład, trochę znanych nazwisk, trochę zdolnej młodzieży, której symbolem choćby Krzysztof Bociek, który licząc sobie dziewiętnaście lat z 12 trafieniami został najlepszym strzelcem zespołu.

Stal żyła jednak wtedy z dnia na dzień. Gdy odszedł Lato, a nie bardzo było już kogo sprzedać, na swój sposób wciśnięto reset. I jesienią otwiera się rozdział Stali w triumwiracie Thomas Mertel-Edward Socha-Franciszek Smuda.

FRANZ TAPECIARZ

Choć to Mertel, norymberski biznesmen, miał wykładać pieniądze, tak wydaje się, że kluczową postacią w tej układance był Edward Socha.

Socha, czyli człowiek orkiestra tamtych czasów.

Jeden z pierwszych dyrektorów sportowych w Polsce, choć w zasadzie trudno w pełni zdefiniować jego rolę. Jako piłkarz grał w Odrze Wodzisław, Górniku Zabrze i LASK Linz, później skończył szkołę menadżerów sportu i w latach 90-tych znalazł się na szczycie:

  • Prężny działacz Górnika Zabrze
  • Menadżer reprezentacji Polski przy Władysławie Stachurskim i Antonim Piechniczku (a także w jednym meczu pod Krzysztofem Pawlakiem)
  • Menadżer Aluminium Konin
  • Dyrektor ds piłkarskich Odry Wodzisław w jej najlepszych czasach
  • Jeszcze w 2004 doradca ITI ds. transferów w Legii Warszawa.

W 1993, tuż po robocie w Górniku, zameldował się w Mielcu. To on miał znaleźć Thomasa Mertela, zainteresowanego wtedy wejściem w polski futbol, ale również ekspansją na Polskę w swojej branży. Najciekawiej jest jednak z zatrudnieniem Franza Smudy. Co prawda w najnowszych wywiadach Socha mówi, że spotkał się z Franzem na kawie i tak to poszło, ale kiedyś opowiadał nam tak:

– Ja go wymyśliłem. Tapetował mi mieszkanie w Mielcu, bo on wcześniej to robił w USA i tak dobrze tę tapetę ułożył, jak nikt inny. Fachowiec! I się go wtedy zapytałem: Franz, a ty tak tylko chcesz tapetować, czy może byś trenerem Stali został?

Z Sochą znali się z Odry Wodzisław, później mieli wpaść na siebie w Niemczech, gdzie Franz prowadził takie takie potęgi jak ASV Forth, Eintracht Sud Nurnberg, FC Herzongenaurach i FV Wendelstein. Po drodze było jeszcze tureckie Altay i Konyaspor, a w tym drugim znalazł zatrudnienie tylko dlatego, że pomylono go z Władysławem Żmudą. Cztery udziały na mundialach robiły wrażenie w Konyasporze. Od piłkarskiego CV Smudy lepsze papiery miało multum polskich piłkarzy. O Smudzie w Legii w słynny sposób mówił Lucjan Brychczy:

– Franiu w Legii to grałem ja, ty w niej tylko byłeś.

Zaczęło się jednak z pompą na wszystkich szczeblach. Socha, działając wówczas przy kadrze, ściągał reprezentację do Mielca, udało mu się nawet sprowadzić ją na mecz o stawkę z Azerbejdżanem.

Sam stadion był specyficzny. Dwupoziomowe trybuny żelbetowe w latach osiemdziesiątych stanowiły nowoczesność – większość obiektów w Polsce to po prostu wał piachu i na tym oparta trybuna. Niemniej ta konstrukcja raz, że nie była wolna od wad, tak szybko się starzała. Co tu kryć, patrząc dziś na zdjęcia, nie wygląda jak marzenie standardów bezpieczeństwa. Klub próbował zresztą wycisnąć z obiektu finansowe boki – jakiś czas na wschodniej części stadionu w czwartki i soboty funkcjonował bazar.

Janusz Kaczówka: – Smuda? Na tamte czasy prekursor. Miał zupełnie inny warsztat. My byliśmy przyzwyczajeni do ciężkich fizycznych zajęć, a u niego było dużo piłki. Pamiętam, największy kryminał u Smudy to zrobić wślizg. „Gdzie na alibi grasz! Zapierdzielaj a nie wślizg, zanim wstaniesz już będzie bramka!”.

Rafał Domarski: – Charakterny facet. Na pewno wtedy gorzej po polsku mówił, śmialiśmy się, że mamy zagranicznego trenera. Kładł nacisk na zaangażowanie, agresję, był mistrzem motywacji i dawał dużo swobody na boisku. Kiedyś nie dostawaliśmy jakiś czas pieniędzy i planowaliśmy strajk. Ugadywaliśmy to w szatni, po sąsiedzku była trenerska pakamera. Ściany z tektury, trener wszytko słyszał. Wpadł i zapowiedział „Za pięć minut macie być na boisku”. Tyle. Nic więcej. Byliśmy na boisku za 3,5 minuty. A potem, po tym treningu, poszedł, wstawił się za nami, powalczył o nas i wywalczyliśmy swoje.

Tomasz Tułacz: – U Franciszka Smudy nie byłem pierwszym wyborem, ale wspominam go miło. To był jego debiut w Polsce. Miał bezpośrednie podejście do piłkarzy. Stawiał na mobilizację, ale też robił treningi krótkie, ale intensywne. Na pewno mogę potwierdzić, że wtedy trener miał problem z językiem polskim, zdarzało się, że powiedział coś, co ubarwiało życie szatni.

Smuda sam rzucił robotę w Mielcu wiosną 1995, kiedy uznał, że jego piłkarze urządzili sabotaż z Legią. Niemniej już wtedy dał się zauważyć – robił po prostu dobre wyniki. Może kandydatura na trenera Widzewa nie była oczywista, ale nie jest tak, że Grajewski wyciągnął go z niebytu. To zrobił Socha.

Trener trenerem, działacze działaczem, jak zawsze wszystko rozbija się o finanse.

O te miał zadbać Mertel.

AUTOKAR ZA MILION

Czarujący uśmiech, długie włosy, poważnie brzmiące imię, jeszcze poważniej brzmiące nazwisko. Do tego w życiorysie tropy z Niemiec, rzekoma współpraca nawet z 1. FC Nurnberg. Wydawało się, że w Stali za moment zagości drugi Berlusconi, albo chociaż lokalny odpowiednik Bernarda Tapie.

Leszek Śledziona: – Początki to była wielka pompa, pojawiły się w klubie stroje Umbro, do tego kolejne firmy Erbacher, sprowadzony został specjalny autokar, najnowszy model Mercedesa. Nazwisko i życiorys Mertela działały na wyobraźnię – mówiło się o tym, że współpracuje z 1. FC Nurnberg, prowadził firmę wydającą atlasy i przewodniki dla kierowców TIR-ów. Początek nowego ustroju, jesteśmy w kapitalizmie, wpada autokar, który było ponoć wart milion marek. W dodatku jeździ do Mielca przez Czechy, ze względu na jakieś problemy z cłem. To był jedyny autokar, którym my, kibice, nie jechaliśmy ani razu. Zazwyczaj, gdy na jakimś meczu wyjazdowym było nas dziesięciu czy piętnastu, to w drogę powrotną zabierali nas sami piłkarze. Do tego nie mieliśmy wstępu.

Rafał Domarski: – Gdy mieliśmy problemy finansowe, zawsze w razie czego mógł pomóc zakład PZL. Jakoś swoimi kanałami klub pożyczał. Ale w momencie, gdy pojawił się Thomas Mertel, dyrektor zakładu powiedział: – Jeśli ten pan przejmie klub, nic już od nas nie dostaniecie. Mertelowi zaufano bez zbadania co to za człowiek i zaczęły się problemy. Obiecywał złote góry. Potęga, Liga Mistrzów. Pojechaliśmy do Norymbergi na zgrupowanie. Mertel powiedział, że nas ubezpieczy u tamtejszych fachowców. Wchodziliśmy do gabinetu, lekarz stukał w kolano i wypuszczał. Potem Mertel pokazywał papiery, że nas na sto milionów ubezpieczył. Jak przyszło do kontuzji, nie było tego widać.

Już podczas tamtego wyjazdu było widać, że coś jest nie tak. Jego firma to był pokój dziesięć na dziesięć, jedno biurko. Miał kontakty, więc na pierwsze mecze jeździliśmy wypasionym autokarem. Takiego wtedy w Polsce chyba nie miał nikt, bo był to autokar… FC Nuernberg. Rozkładane fotele do spania, z tyłu pokój do analizy, barek, w barku również piwo. Była taka sytuacja, że wracaliśmy z Gdańska, a kierowca po odstawieniu nas od razu jechał do Norymbergi, bo rano ta gdzieś jechała. Później i to się skończyło, jeździliśmy starym Ikarusem, takim jak wszyscy.

Kaczówka: – Przechodzi do lamusa powiedzenie organizacyjnie Stal Mielec, ale wtedy powstało. Drzwi nie było po co zamykać, bo w klubie nic nie było. Te stroje akurat były niezłe, z pierwszego sezonu, robiły nawet wrażenie. Problem w tym, że później cały czas pozostały tylko one. Na mecze jeździliśmy obklejoną furą z Norymbergi, doczepiano tablice „Stal Mielec”. Zaległości ogromne, sto milionów starych pieniędzy straciłem idąc do Stali.

Piłkarze generalnie wspominają, że początek był obiecujący, tylko szybko się posypało. Mertel za gotówkę sprowadził choćby niestety już świętej pamięci Bogusława Cygana, który był kluczową postacią ostatnich lat Stali Mielec w Ekstraklasie. Król strzelców w sezonie 94/95. Jedna z najważniejszych postaci wiosną wcześniejszego sezonu, w pierwszych miesiącach za Mertela, kiedy klub uratował ligowy byt mimo fatalnej jesieni.

Do niezwykłego wydarzenia doszło podczas zgrupowania w Norymberdze, na które zabrał piłkarzy Mertel. Stal Mielec zagrała tutaj – według różnych relacji – z młodzieżówką Kuwejtu albo pierwszą kadrą. Stal wygrała 1:0 po golu Daniela Konopelskiego.

Rafał Domarski: – Byli bardzo wybiegani. Przeciwnik wymagający, poukładany. Prowadził ich natomiast Walery Łobanowski, więc ciekawe doświadczenie. Oprócz tego, że z nimi graliśmy, przez dwa dni mogliśmy obserwować treningi tego szkoleniowca. Sam wyjazd już to była przygoda. Wiadomo jaka była sytuacja w kraju, każdy wyjazd był wydarzeniem. Zakwaterowani byliśmy w świetnym hotelu, poza Kuwejtem zagraliśmy kilka sparingów w Norymberdze i pod Monachium. Pierwsze wrażenie bardzo ciekawe, ale rzeczywistość finalnie okazała się inna.

Tomasz Tułacz: – Pan Mertel nie wywiązał się z obietnic. Z jednej strony brakowało na pensje, a z drugiej jechaliśmy autokarem FC Nurnberg 20 km od stadionu Stali w jedną i drugą stronę na przedmeczowe zgrupowania do Rzemienia. Taki trochę uśmiech losu. Autobus na miarę Bundesligi, nie miał nikt takiego w Polsce, a z drugiej pusto w kieszeniach. Wyposażony w lodówki nie lodówki, maszyny, ekspresy. Na wyposażeniu stoliki do kart. Z tyłu salonka, miejsca na 5-6 osób, stolik – królestwo Bogusia Cygana. Jak jechaliśmy przez Mielec, wszyscy mieszkańcy się zatrzymywali. Mertel był wycofany. Nie wiedzieliśmy za bardzo kto to jest. Z zawodnikami raczej nie utrzymywał kontaktu. Mówiono tylko, że to duży sponsor i szansa dla mieleckiego futbolu. Okazało się inaczej.

Różne są wersje dotyczące działalności Mertela. Jedni mówią, że skasował swoje na transferach, choćby Krzysztofa Boćka za granicę i tyle. Niektórzy mówią, że był niebieskim ptakiem i finansowo się przeliczył. Da się wyczytać, że liczył na kontrakt dla swojej firmy, nawet w ministerstwie – kto wie, może zaangażowanie w klub miało mu pomóc w wyrobieniu kontaktów.

– Przeciągnęli nam pobyt w Ekstraklasie. Nie znam szczegółów finansowych, być może gdyby nie oni, w Mielcu pojawiłby się ktoś bogatszy, ze stabilniejszymi biznesami. Ale z mojej perspektywy – to dzięki nim mogliśmy się dłużej cieszyć grą w elicie. Mertel dźwigał klub te dwa czy trzy sezony, potem też miał problemy z własną działalnością. Wydaje mi się, że bez nich spadlibyśmy wcześniej.

Tak słodko-gorzki – z przewagą tego drugiego – czas Mertela tłumaczy Leszek Śledziona.

Sezon 95/96 to było już dogorywanie i spadek. Świętej pamięci Piotr Jegor zsyłkę do Mielca wspominał tak: – Szczerze? Gdyby nie moje oszczędności, to ja bym gry w Mielcu nie przeżył. Po prostu – nie miałbym co zjeść i z czego żyć. Stal w tamtym czasie była na trzecim miejscu w lidze, miały być wielkie pieniądze, najpierw je obiecywano, a po dwóch tygodniach nie było już ani strojów, ani wody, ani się w czym wykąpać. I tak to się skończyło…

Grzegorz Kolisz: – Ostatni mecz ligowy w Mielcu zagraliśmy z Legią. 0:5. Pamiętam, ze kibiców było mimo to dużo, a kibicowali nam do końca.

Na finiszu jeszcze 1:4 ze Śląskiem. Trenerem był już wtedy śp. Leszek Brzeziński – wciśnięty na stanowisko trochę z braku innego pomysłu. Wcześniej pełnił rolę… kierownika drużyny.

KONIEC WSZYSTKIEGO

Jak trwoga, to do Laty.

Kto mógł po spadku, przy notorycznych brakach finansowych, wlać trochę nadziei, że jeszcze będzie w Stali poważny futbol?

Tomasz Tułacz przychodził wtedy do Mielca z Kańczugi. Aby wybrać Stal w tamtym momencie trzeba było liczyć, że będzie lepiej niż było: – Trener Lato, z nim zawsze były bardzo dobre relacje. Kto go zna, ten wie, że to człowiek niekonfliktowy. Rozumiał nas. Plan był taki, że zaraz wracamy. Nie wiem jak było tuż po spadku, ale gdy przyszedłem do klubu, atmosfera była pełna nadziei. Wciąż mieliśmy bardzo dobry zespół: Domarski, Tomanek, Cygan i inni. Niestety organizacyjnie klub nie dojechał. Mieliśmy obiecane pieniądze za transfer Bogusia Cygana. Po prostu spłatę długów. Zaczęliśmy sezon bardzo dobrze, Boguś poszedł do Śląska, ale my zostaliśmy z niczym. Słowa nie dotrzymano. Pieniądze poszły gdzie indziej. Wieść niosła, że przekazano je na inną sekcję.

Grzegorz Kolisz: – Udało się skonsolidować latem zespół. Przyszedł trener Lato, a to był sygnał – coś zaczyna się dziać. Może będzie lepiej. Promyk nadziei. Asystentem został Witold Karaś, też legenda Stali Mielec. To zmotywowało środowisko, że coś się uda naprawić. I początek gry na zapleczu był bardzo dobry. Ale potem coś zaczynało pękać. Nieporozumienia jeśli chodzi o zarząd i zawodników stawały się coraz częstsze.

Grzegorz Lato: – To jest mój klub. Wychowałem się tutaj. Byłem od dziecka, od trampkarza. Stal mnie ukształtowała. Jestem z tym klubem na dobre i na złe, więc wtedy, gdy mnie potrzebował, przyszedłem. Ale to już była bardzo trudna sytuacja. Nie da się zrobić piłki bez finansów. Nieważne jakie są pieniądze, ważne, żeby były wypłacane regularnie. Każdy ma rodzinę i swoje zobowiązania.

Apogeum był bunt piłkarzy. Nie wyszli na mecz z Cracovią.

Ponownie Grzegorz Kolisz: –  Wszystko po tym meczu pękło. Zostaliśmy w szatni, taka była decyzja rady drużyny po wielu miesiącach bez pensji. Ja miałem 19 lat, nie wiedziałem co robić, nie byłem do końca zorientowany, poszedłem za starszyzna i tak wyszło.

Rafał Domarski: – Sytuacja była nieciekawa, nie płacili w klubie. Przyjezdni mieli mieszkania do opłaty, z których chciano ich eksmitować. A przecież są rodziny do utrzymania. Przyszedł dyrektor klubu i zaproponował spotkanie. Miała być rzeczowa rozmowa, każdy miał wypowiedzieć wprost swoje zdanie. W pewnym momencie jeden z zawodników powiedział, że jest przeciwny żeby grać. Było ostro, ale na pewno miał rację, po prostu przedstawił jak to wyglądał. Kazano mu się wynosić. No to jak wyrzucają jednego, byliśmy solidarni. Wydaje mi się, że gdyby dopełniono oczekiwań chociaż wobec tego spotkania, a więc otwartości na to jakie kto ma zdanie, to byśmy zagrali.

Grzegorz Lato: – Ja mogłem próbować paktować: walczycie o siebie. Nawet jak tu nie dostaniecie pieniędzy, to dobrą grą dostaniecie kontrakt gdzie indziej. Ale ich rozumiałem też po części i po tym meczu złożyłem rezygnację. Nie rozmawiano wtedy z piłkarzami – wiele można załatwić w ten sposób. Szefostwo jednak tego nie zrobiło.

Bunt nic nie zmienił. Piłkarze jak pieniędzy nie mieli, tak ich już nie zobaczyli.

Rafał Domarski: – To była taka bezradność. Atmosfera żałobna. Nie życzę nikomu, żeby znalazł się w takiej sytuacji.

Grzegorz Kolisz: – Wiosną generalnie już nie mieliśmy żadnej pomocy ze strony klubu. Mogliśmy sobie jeździć na mecze i grać, dostawaliśmy sprzęt. Ale i tego brakowało. Buty piłkarskie – pamiętam, kombinowało się. Szukało gdzie kupić taniej, coś załatwić. Pamiętam pożyczałem buty od Edka Tyburskiego i w nich grałem, choć były za duże. Ja nie miałem wtedy wielkich potrzeb, ale na pewno byli tacy, co do gry w Stali dokładali – na przykład chłopcy z Rzeszowa, którzy musieli dojechać i ponosili koszty paliwa.

FKS PZL-STAL MIELEC Sezon 1996/97, wiosna. Stoją od lewej: Grzegorz Lato (trener), Maciej Gądek, Paweł Gajek, Paweł Curzytek, Sebastian Piechota, Krzysztof Petrykowski, Krzysztof Tomanek, Wojciech Rycak, Witold Karaś (II trener). Klęczą od lewej: Arkadiusz Gera, Daniel Konopelski, Tomasz Wrotoń, Damian Pancerz, Wojciech Pszeniczny, Jacek Dąbrowski i Paweł Występek. Fot. Archiwum prywatne Leszka Śledziony.

Stal zajęła w II lidze ostatnie miejsce.

Przekleństwem Mielca była sytuacja w całej Polsce, a już szczególnie w jej wschodniej części.

– Zespół został wycofany z rozgrywek, ogłoszono likwidację klubu – wspomina Śledziona, który jako kronikarz Stali był przy niej nawet w tych najgorszych momentach. Dlaczego tak długo trwało podnoszenie Stali z niebytu? Tu trzeba wczuć się w atmosferę drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. – Przemysł praktycznie nie istnieje, galopuje bezrobocie, ludzie nie mają możliwości zaspokojenia tych najważniejszych potrzeb. Rośnie liczba emigrantów, także tych, którzy wyjeżdżają nielegalnie. Ja też pracowałem w zakładzie lotniczym, ze mną 3 tysiące ludzi. Dla ludzi ważniejsza była praca, wypłata, protesty pod urzędem miasta nie dotyczyły klubu, tylko losów każdego z nas. Można się zastanawiać, czy miasto nie mogło w jakiś sposób zapewnić wsparcia od firm z powstającej strefy ekonomicznej, można się zastanawiać, czy nie dało się szybciej załatwić formalności związanych z młodzieżą, tak by to właśnie juniorzy przystąpili do rozgrywek IV ligi, odbudowując klub. Ale mądrzejsi jesteśmy teraz, po latach.

Stal zgłosiła się do IV ligi, ale po 2 tygodniach była zmuszona się wycofać. W sezonie 1997/98 ten zasłużony klub, wielka krajowa firma, pozostawał bez sekcji seniorskiej. Dopiero w sezonie 1998/99 udało się ruszyć od okręgówki.

– Nie mam wątpliwości, że w dzisiejszych czasach to wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Ale to były lata dziewięćdziesiąte. Na mecze wyjazdowe, poza hitowymi meczami, jeździło po kilkanaście osób. To nie był jeszcze czas, gdy ruch kibicowski był zorganizowany, miał jakieś własne struktury. Nie było ludzi, którzy mogliby to od razu dźwignąć, wziąć na swoje barki i pociągnąć z powrotem do wyższych lig. Nie było też możliwości, by w tamtej rzeczywistości, z tamtymi płacami i tamtym bezrobociem, zorganizować jakiś budżet poprzez zaangażowanie sympatyków klubu – tłumaczy Śledziona.

Na powrót do Ekstraklasy Stal czekała 24 lata. Na trybunach roi się od kibiców, którzy nie pamiętają nie tylko wielkiej Stali Laty czy Domarskiego, ale nawet tej podupadającej Stali lat dziewięćdziesiątych. Ba, duża część trybun to ludzie wychowani w piekle niższych lig, w wiecznej niepewności, czy klub kiedykolwiek powróci chociaż na drugi szczebel rozgrywkowy.

Oby tym razem Stal miała Ekstraklasie do zaoferowania coś więcej, niż wypasiony autokar z Norymbergi.

Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski

Najnowsze

Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
0
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi walczy o skok… na 300 metrów

Sebastian Warzecha
0
Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi walczy o skok… na 300 metrów

Komentarze

13 komentarzy

Loading...