Reklama

Newcastle United 1995/96, czyli porażka powracająca w koszmarach

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

11 lipca 2020, 10:21 • 41 min czytania 8 komentarzy

10 lutego 1996 roku Newcastle United pokonało na wyjeździe Middlesbrough, umacniając się tym samym na pozycji lidera Premier League. Podopieczni Kevina Keegana wypracowali sobie bezpieczną przewagę nad ścigającym ich Manchesterem United i wciąż niewiele wskazywało na to, by wiosną „Czerwone Diabły” miały strącić „Sroki” z najwyższego stopnia podium. Newcastle grało efektownie, punktowało świetnie. Kadra zespołu stanowiła – wydawać się mogło – doskonałą miksturę doświadczenia z młodością. Wybuchową mieszankę typowo brytyjskiego podejścia do futbolu z wpływami kontynentalnymi. Kibice z St James’ Park już zacierali ręce na myśl o mistrzowskiej fecie. Dla jednego z najpopularniejszych wtedy klubów Wielkiej Brytanii ligowy triumf oznaczał bowiem przerwanie straszliwej posuchy, jeżeli chodzi o trofea. „Sroki” nie odniosły żadnego sukcesu na krajowym podwórku przez ponad czterdzieści lat.

Newcastle United 1995/96, czyli porażka powracająca w koszmarach

Dzisiaj mamy 11 lipca 2020 roku i ponura dla fanów Newcastle passa trwa nadal. Puchar Anglii wywalczony przeszło sześćdziesiąt lat temu to ostatni sukces United w kraju. Wkrótce minie również sto lat od ostatniego mistrzostwa. Potem udało się jeszcze zdobyć wyłącznie Puchar Miast Targowych. Na angielskich boiskach – nic. Zero. Jednak żadne potknięcie, żadna z licznych wtop nie bolała tak mocno jak przegrany finisz sezonu 1995/96.

– Ostatniego dnia sezonu puchar przyznawany za zwycięstwo w Premier League został przywieziony na St James’ Park, lecz ja go nie widziałem. Ukryto go. Wiem tyle, że liga dostarczyła na stadion replikę trofeum. Na wypadek, gdybyśmy pokonali Tottenham, a Manchester United przegrał równolegle z Middlesbrough. Taki układ wyników pozwoliłby nam wrócić na pierwszą lokatę. Ale my nie zwyciężyliśmy, co i tak nie miało znaczenia, bo Manchester bez problemów wygrał. Oni dostali puchar, ten prawdziwy – wspominał z goryczą Keegan. – Przez większą część sezonu to my trzymaliśmy rękę na pucharze. W pewnym momencie mieliśmy dwanaście punktów przewagi nad resztą stawki. Graliśmy niesamowicie. Nie potrafiliśmy jednak położyć na trofeum obu dłoni. Dziś myślę o tamtym czasie z dumą. Choć okoliczności, w jakich straciliśmy szansę na tytuł, powracają do mnie w koszmarach.

„Po remisie w ostatnim meczu kibice wywoływali nas z powrotem na boisko. Chcieli, żebyśmy wykonali rundę honorową, ale my nie mieliśmy na to ochoty. Nawet Keegan, zwykle pełen optymizmu, wyglądał na załamanego. Do samego końca próbował zaszczepiać nam w sercach nadzieję, ale gdy mistrzostwo już definitywnie nam się wymknęło, cała energia z niego uleciała”

Keith Gillespie

Tymczasem „Czerwone Diabły” triumfowały. Po ostatnim meczu rozgrywek uśmiechnięty od ucha do ucha Roy Keane stwierdził dość bezczelnie w rozmowie z reporterem Sky Sports: – Wiedzieliśmy, że tytuł będzie nasz. Byliśmy pewni, że Newcastle się w końcu poślizgnie. Szatnia Manchesteru zadrżała od donośnego rechotu na dźwięk tych słów.

Reklama

Wielu piłkarzy Newcastle rozegrało wówczas albo sezon życia, albo przynajmniej jeden z najlepszych w karierze. Przede wszystkim Les Ferdinand, zdobywca 25 bramek w samej tylko Premier League, którego na otarcie łez nagrodzono tytułem Piłkarza Roku. Mnóstwo asyst dostarczył mu David Ginola, jedna z największych gwiazd angielskiej ekstraklasy w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. A na tym wyliczanka słynnych nazwisk wcale się nie kończy. W ekipie „Srok” występował również doświadczony Peter Beardsley, przed laty mistrz kraju w barwach Liverpoolu. Warren Barton i Darren Peacock, cytowany Keith Gillespie na skrzydle. Naprawdę konkretna, zbudowana za niemałe pieniądze paczka. – Newcastle było prawdziwym ulubieńcem neutralnych kibiców. Grało urzekający, zorientowany na atak futbol – zauważył Michael Cox w książce „The Mixer”.

Całą tę zgraję układał charyzmatyczny, ubóstwiany przez kibiców Keegan, zasiadający na ławce trenerskiej. Zresztą chyba to właśnie on był tak naprawdę największą gwiazdą tego zespołu. – Keegan odcisnął niewiarygodne piętno na drużynie – dodaje Cox. – Przejął zespół w dolnej części tabeli drugiej ligi i w ciągu kilku lat uczynił z niego czołową siłę Premier League. Zelektryzował całe miasto.

HORROR NA ANFIELD

Zaczęło się fenomenalnie.

W dniu świąt Bożego Narodzenia – czyli dokładnie na półmetku rozgrywek 1995/96 – Newcastle United miało na swoim koncie 45 punktów. Czternaście zwycięstw, trzy remisy i zaledwie dwie porażki. Fakt, „Sroki” poległy po raz trzeci 27 grudnia w konfrontacji z Manchesterem United, a to „Czerwone Diabły” zajmowały drugą lokatę w tabeli. Ale wiadomo, że bezpośrednie starcia między topowymi ekipami nie zawsze są decydujące dla przebiegu ligowej kampanii. Podopieczni sir Alexa Fergusona byli niewątpliwie najbliżej Newcastle, w obozie „Srok” odbierano ich jako głównych oponentów, lecz tak na dobrą sprawę zaliczali się po prostu do peletonu. Mieli ledwie jeden punkt więcej od Liverpoolu i Tottenhamu, tylko dwa oczka więcej niż Middlesbrough.

„Sroki” uciekły całej lidze. – Niczego nie wygrasz przy pomocy dzieciaków – rzekł stanowczo Alan Hansen, ekspert BBC, komentując kadrowe decyzje Fergusona, który przed startem rozgrywek pozbył się kilku ważnych i doświadczonych zawodników, a w ich miejsce postawił na wychowanków: Davida Beckhama, Paula Scholesa, Nicky’ego Butta oraz braci Neville’ów.

Newcastle też miało w swoim składzie paru obiecujących chłopaków, ale drużyna z Tyneside była jednak oparta w znacznym stopniu na piłkarzach kupionych za olbrzymie jak na tamte realia pieniądze. „Sroki” po rynku poruszały się z rozmachem godnym mocarzy, a nie zespołu, który ledwie kilka sezonów wcześniej otarł się o całkowity upadek. Właściciel klubu, sir John Hall, bardzo głęboko sięgał do kieszeni, spełniając kolejne zachcianki managera, który osobiście odpowiadał za transfery. Nie miał nad głową żadnego dyrektora, żadnego komitetu, żadnych doradców, z których głosem musiałby się bezwzględnie liczyć. Drużynę budował wedle swojego uznania i dobierał graczy pod preferowany przez siebie, prosty i ofensywny styl gry. Zimą szkoleniowiec zażyczył sobie zresztą kolejnych nabytków.

Reklama

Faustino Asprilla w swoim sławetnym płaszczu

Do ekipy „Srok” dołączył David Batty, określony przez Keegana „ostatnim elementem układanki”. – David ma wiele atutów, ale przede wszystkim jest urodzonym zwycięzcą. Potrzebny jest nam zawodnik o takiej mentalności – mówił Kevin.

Udało mu się również zatrudnić Faustino Asprillę. Znakomitego napastnika rodem z Kolumbii. Trochę zwariowanego i kontrowersyjnego, ale jednak snajpera o uznanej reputacji, który wcześniej był gwiazdą włoskiej AC Parmy. W tamtym czasie Anglikom niełatwo było ściągać piłkarzy cenionych w Serie A. To świat calcio był magnesem dla gwiazd, nie Wyspy. – Sprawdziłem na mapie, gdzie leży to całe Newcastle. Okazało się, że nad morzem. Ucieszyłem się. Uznałem, że to musi być fajne miejsce do życia. Plaże, upały, marina z pięknymi jachtami. Rzeczywistość trochę mnie zaskoczyła – opowiadał ze śmiechem Asprilla.

Ten transfer był swoistą deklarację ze strony Newcastle: „Interesuje nas tylko pełna pula. Nie wypuścimy tego”.

– Tino Asprilla był bardzo charyzmatycznym zawodnikiem, natychmiast odnalazł się w naszej szatni. Miał charakter. Choć początkowo się o trochę o niego niepokoiliśmy. Przyjechał do Anglii w środku zimy, z samolotu wyszedł w obszernym płaszczu – wspomina Keith Gillespie. – Nie znał angielskiego, wszędzie towarzyszył mu tłumacz. Zarówno w szatni, jak i w nocnych klubach. Ten tłumacz miał zresztą wyższą tygodniówkę niż nasz lewy obrońca, Robbie Elliott. Na dyskotekach zawsze pomagał Tino w podrywaniu dziewczyn. Ale zwykle wystarczało zapytać tylko: „Wracasz dziś ze mną do domu, tak?”, a one natychmiast się zgadzały. Tino szybko się zatem zaaklimatyzował w kraju, nieco gorzej było ze złapaniem porozumienia z nami na boisku.

– Keegan dawał mu wiele szans gry. Między innymi ja przez to ucierpiałem, lądując na ławce. No ale szef nie mógł pozwolić, by zawodnik takiej klasy nie pojawiał się na murawie. I debiut był znakomity. Na początku lutego Tino wszedł z ławki, po czym odwrócił losy meczu z Middlesbrough – dodał Irlandczyk z Północy.

Middlesbrough FC 1:2 Newcastle United (Premier League 1995/96)

Potem jednak zaczęły się kłopoty.

Wymęczone zwycięstwo nad Boro okazało się zwiastunem poważnego kryzysu formy. „Sroki” w trzech kolejnych meczach ligowych zdobyły zaledwie jeden punkt. Szczególnie bolesna okazała się porażka na St James’ Park z Manchesterem United, już druga w sezonie. Niewiarygodnie bronił Peter Schmeichel, a zwycięską bramkę zdobył Eric Cantona. Trafienie w meczu na szczycie napędziło Francuza do sensacyjnych wyczynów. W pięciu następnych meczach „Czerwony Diabły” zanotowały cztery zwycięstwa i jeden remis. Cantona trzykrotnie zapewnił swojej drużynie triumf 1:0, raz zdobył bramkę wyrównującą na 1:1, a w derbowej konfrontacji z Manchesterem City wyprowadził ekipę z Old Trafford na prowadzenie.

Powiedzieć, że był Francuz kluczowym puzzlem w układance Alexa Fergusona, to nic nie powiedzieć. – Cantona wrócił po zawieszeniu i przeżył najlepsze miesiące w naszych barwach – twierdzi Szkot. – Strzelał decydujące bramki w meczach, które zwyciężaliśmy po 1:0. Jednak zdaję sobie sprawę, że zachowanie tak wielu czystych kont nie byłoby możliwe bez Petera Schmeichela. Peter kolejnymi występami utwierdzał mnie w przekonaniu, że jest najlepszym bramkarzem, jakiego w życiu widziałem.

Natomiast podopieczni Kevina Keegana cierpieli. Notowali jedno potknięcie za drugim. Cały czas starali się grać swoje, ale to, co udawało się wyśmienicie przez pierwszą część sezonu, na finiszu rozgrywek przestało funkcjonować. Rywale najzwyczajniej w świecie rozpracowali taktykę „Srok”, a manager nie przygotował żadnego skutecznego planu B, którym mógłby się posłużyć w kryzysowym momencie. Okazało się, że dorzucenie dwóch nowych piłkarzy to za mało, by dać drużynie impuls. – Nie miałem zawodników do innego grania. Co miałem zrobić, umieścić w jedenastce dodatkowego obrońcę zamiast Davida Ginoli? To nie miało prawa zadziałać. Mieliśmy swój styl, któremu podporządkowaliśmy wszystko i musieliśmy się go trzymać – twierdzi Keegan.

„To był dziwny sezon. Miałem zapewnić Newcastle mistrzostwo Anglii. Po to mnie zimą kupiono. Byłem pewien, że uda nam się tego dokonać, trafiłem do znakomitej drużyny. A jednak polegliśmy”

Faustino Asprilla

W kwietniu „Sroki” przyjechały na Anfield, by poszukać przełamania marnej passy w starciu z Liverpoolem. Znalazły tam jednak wyłącznie mogiłę, w której spoczęły ich marzenia o tytule. The Reds wygrali 4:3 po bramce w ostatniej minucie spotkania, choć goście dwukrotnie wychodzili w tym meczu na prowadzenie i wykreowali sobie dość sytuacji podbramkowych, by zdobyć trzynaście, a nie zaledwie trzy gole.

Mecz szybko uzyskał status kultowego, lecz w Tyneside raczej niechętnie wraca się wspomnieniami do tego starcia.

Po tej porażce Manchester United zaczął bowiem znacznie spokojniej zerkać w stronę „Srok” wprost z fotela lidera angielskiej ekstraklasy. – To ikoniczny mecz dla Premier League, ale wszyscy w Newcastle woleliby o nim zapomnieć. Już wcześniej mieliśmy za sobą kiepską passę, lecz to ten mecz definitywnie nas dobił. Zabrakło solidności w tyłach. W końcówce Stan Collymore zdobył dwie bramki, które nas wykończyły. Szef po meczu mówił, że jest z nas dumny. Że niewiele drużyn potrafi zdobyć trzy gole na Anfield. Ale prawda jest taka, że Liverpool obnażył wszystkie nasze słabe strony. Tego się już nie dało odkręcić – uważa Gillespie.

– Keegan po golu na 4:3 osunął się za bandy reklamowe. Myślałem, że omdlał – wspominał z rozbawieniem Collymore. Szkoleniowiec nie stracił oczywiście przytomności, ale rzeczywiście wyglądał na człowieka, który ma ochotę zapaść się pod ziemię. Po latach winą za porażkę obarczył swojego bramkarza. – W ostatniej minucie Collymore pokonał Pavla Srnicka strzałem po krótkim słupku. Do końca życia będę się upierał, że bramkarz mógł to wyciągnąć. Pavel nigdy nie poczuł mojego pełnego zaufania i, prawdę mówiąc, miał rację. Zawsze miałem poczucie, że Newcastle stać na lepszych bramkarzy niż ci, których miał do dyspozycji. Nie chcę nikogo obrazić. Chodzi mi o to, że gdybyśmy mieli między słupkami Petera Schmeichela, to z pewnością wygralibyśmy tytuł. Nawet biorąc pod uwagę, że przy naszym stylu gry Schmeichel miałby zdecydowanie więcej pracy niż w Manchesterze.

Liverpool FC 4:3 Newcastle United (Premier League 1995/96)

Kibice oczywiście doceniali bezkompromisową postawę Newcastle, lecz nie potrafili mimo wszystko zrozumieć, dlaczego drużyna chociażby w samej końcówce spotkania z The Reds nie przestawiła wajchy w stronę defensywy. – To nie było w stylu Keegana. Zabraniał nam bronić prowadzenia, nie dopuszczał gry na czas. Zawsze mieliśmy szukać szans na kolejne gole – wspomina Rob Lee.

– Nie pamiętam pomeczowej przemowy Keegana, ale pamiętam wyraz jego twarzy, gdy wszedł do szatni. Właściwie niczego nie musiał już mówić, ta mina wyrażała wszystko – wspomina Asprilla.

Z kolei zdaniem Robbiego Fowlera, autora dwóch pozostałych goli dla The Reds, atmosfera na Anfield była tamtego wieczora najgorętsza od lat. – Nie przeżyłem czegoś podobnego ani wcześniej, ani później. Nawet w 2001 roku, gdy odnosiliśmy największe sukcesy. Kibice uwierzyli, że to zwycięstwo nad Newcastle pozwoli nam jeszcze włączyć się do walki o mistrzostwo kraju. Nadzieje fanów Liverpoolu okazały się jednak płonne, bo już w następnym meczu ligowym zespół poległ sensacyjnie z Coventry City.

Newcastle po horrorze na Anfield otrząsnęło się pozornie szybko, odpowiedziało zwycięstwem w następnym spotkaniu. Jednak Manchester United był drużyną, która miała już doświadczenie w walce o najwyższą stawkę. „Czerwone Diabły” posiadały to bardzo specyficzne know-how, znały smak zwyciężania. Nie pękły. W przeciwieństwie do Keegana, który jako piłkarz może i był wielkim czempionem, lecz jako trener nie trzymał ciśnienia nawet w połowie tak skutecznie jak Alex Ferguson. Szkot z rozkoszą wbijał więc swojemu konkurentowi szpileczki, chcąc dobitnie uświadomić mu, że otwarte rzucenie wyzwania Manchesterowi było fatalnym pomysłem. Napawał się swoim nadchodzącym triumfem i z zadowoleniem obserwował, jak rywale na jego oczach wpadają w rozsypkę. Na czele z ich trenerem.

W końcu Keegan nie wytrzymał tych gierek. I wygłosił jedną z najsłynniejszych tyrad w dziejach Premier League.

POWRÓT DO KORZENI

Dwukrotny laureat Złotej Piłki właśnie w barwach Newcastle kończył swoją wielką piłkarską karierę, uświetnioną między innymi triumfem w Pucharze Europy. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Keegan był na Wyspach gwiazdorem gigantycznego kalibru. Piłkarzem-celebrytą. Jego charakterystyczna fryzura stała się najpopularniejszym uczesaniem wśród brytyjskich nastolatków. Kopiowano jego styl ubioru, młodzi zawodnicy naśladowali jego gesty, sposób biegu, a nawet akcent i ton głosu. Choć na St James’ Park Anglik trafił już jako weteran, wciąż rozbudzał wyobraźnię tysięcy fanów. Dla kibiców „Srok” było właściwie nobilitacją, że zawodnik tego kalibru związał się z ich ukochanym zespołem, wówczas ledwie drugoligowym.

Kiedy w 1982 roku 31-letni zawodnik pierwszy raz pokazał się w koszulce w czarno-białe pasy, miasto oszalało na jego punkcie. – Byłem kundlem, który dostał się na wystawę psów rasowych. Uważam, że to duże osiągnięcie – zwykł skromnie opisywać swoją boiskową karierę Keegan, ale fani Newcastle na pewno nie zgodziliby się z tym sformułowaniem.

Keegan nigdy wcześniej nie występował w barwach „Srok”, ani nawet nie urodził się w mieście położonym nad rzeką Tyne, a jednak na St James’ Park przywiodły go w pierwszej kolejności względy czysto sentymentalne. Skąd takie uczucia u piłkarza urodzonego na przedmieściach Doncaster, prawie dwieście kilometrów na południe od Newcastle? Cóż – można powiedzieć, że Anglik miłość do „Srok” otrzymał w genach. Jego ojciec oraz ulubiony wujek – a zatem dwaj mężczyźni, którzy zaszczepili w nim futbolową zajawkę – byli zagorzałymi sympatykami klubu. – St James’ Park dominuje panoramę Newcastle niczym średniowieczna twierdza – opisywał z emfazą Keegan w swojej autobiografii. – Nawet gdy stadion był w znacznie gorszym stanie niż obecnie, rozbudzał we mnie fascynację. Zawsze czułem się tam jak w domu. To miejsce wywoływało we mnie trudne do wytłumaczenia poczucie przynależności. Wiążąc się z klubem miałem wrażenie, że robię coś ważnego i wracam do korzeni.

„Newcastle to był dla mnie właściwy klub. Właściwe miejsce, właściwy czas. Wypełniałem moje przeznaczenie”

Kevin Keegan

Ekscytacja kibiców „Srok” przerosła oczekiwania Anglika. Newcastle od czterech sezonów występowało na drugim poziomie rozgrywek i sympatycy klubu bardzo chcieli wierzyć, że piłkarz takiego kalibru jak Keegan odmieni ten ponury los jak za dotknięciem magicznej różdżki. Już kiedy Kevin oficjalnie ogłaszał swoje przybycie na konferencji prasowej, przed budynkiem zgromadziły się setki rozemocjonowanych fanów. Redakcja wieczornej gazety Newcastle Evening Chronicle nie siliła się na żadne cudaczne gry słów w tytule.

Na okładkę wywalono po prostu zdjęcie Keegana z olbrzymim podpisem „OTO JEST”.

Kevin Keegan w barwach Newcastle

– Od razu przypomniały mi się wszystkie te chwile z dzieciństwa, gdy mój tata śpiewał „Blaydon Races” [pieśń kibiców Newcastle] albo snuł opowieści na temat Jackiego Milburna i Hughiego Gallachera [legendy klubu] wspominał Keegan. – Jestem przekonany, że było jego marzeniem, bym kiedyś założył pasiastą koszulkę Newcastle. Oczywiście ludziom trudno było zrozumieć, jak to możliwe, że kapitan reprezentacji Anglii podpisuje kontrakt z drugoligowym zespołem. Paru znajomych dzwoniło do mnie i pytało, czy przypadkiem nie zwariowałem. Nikt jednak nie wiedział, jak bardzo ciągnęło mnie do Newcastle. Jak mocno czułem w kościach pragnienie, by stać się częścią tego miasta i tego klubu. Zawsze wiedziałem, że to tam muszę zakończyć karierę.

– Mówiąc wprost: Doncaster było moim domem, ale to Newcastle było moim życiem. Odkąd pamiętam. Urodziłem się stworzony dla tego czarno-białego świata – dodał.

Ged Clarke, znawca historii Newcastle, tak zapamiętał tamte dni: – Kevin Keegan. Tak, Kevin Keegan! Europejski Piłkarz Roku, kapitan reprezentacji Anglii, były król strzelców angielskiej ekstraklasy. No a przy okazji gość, który zniszczył nas w finale Pucharu Anglii w 1974 roku… Oczywiście byliśmy gotowi, by wybaczyć mu ten drobny nietakt, gdy dowiedzieliśmy się, że podpisze z nami kontrakt, a wykupienie go będzie kosztować ledwie 100 tysięcy funtów. To brzmiało po prostu jak cud. Graliśmy w drugiej lidze, bez żadnych wyraźnych perspektyw na awans, a tymczasem najlepszy piłkarz w kraju ogłosił, że chce do nas dołączyć. Czy on zwariował? Całe szczęście, że włożyli mu pióro do ręki i kazali podpisać kontrakt zanim przebadał go psychiatra.

Pierwszy gol Keegana dla Newcastle

W ukochanym klubie swojego ojca Keegan spędził dwa sezony.

Za pierwszym podejściem Newcastle trochę rozczarowało, ale już w 1984 roku udało się „Srokom” wypracować awans do First Division. Anglik zdobył 27 bramek, lecz nie można powiedzieć, by promocję wypracował w pojedynkę. Obok niego występował między innymi Chris Waddle, późniejszy gwiazdor reprezentacji Anglii i Olympique’u Marsylia. W ekipie „Srok” eksplodował również talent Petera Beardsleya. Tego samego, który pod wodzą Keegana będzie dwanaście lat później walczył na St James’ Park o ligowy tytuł w Premier League.

Podczas pierwszego meczu Kevina miałem dreszcze. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Stałem na środku boiska jak gdyby nigdy nic, czekając na rozpoczęcie spotkania, a w mojej drużynie grał cholerny Kevin Keegan! Co za uczucie… – opowiadał Waddle.

– Zrobiłem z Newcastle awans do najwyższej klasy rozgrywkowej i to był idealny moment, by zakończyć profesjonalną karierę. Osiągnąłem to, co sobie założyłem – mówił z kolei sam Keegan. Mimo wszystko, jego decyzja o odwieszeniu butów na kołku spotkała się z wieloma głosami niedowierzania. Napastnik miał dopiero 33 lata. Trudno było uwierzyć, że nie chce choćby jeszcze przez jeden sezon pograć w First Division, tym bardziej że jego dorobek strzelecki na zapleczu ekstraklasy był całkiem okazały. Ale Keegan nie miał wątpliwości, że czasy jego świetności minęły, a nie chciał rozmieniać się na drobne.

Stracił też motywację, jaką była dla niego chęć reprezentowania barw narodowych. Bobby Robson nie wysyłał Keeganowi powołań, o co zresztą piłkarz miał do selekcjonera olbrzymi żal. – Kiedy Bobby objął posadę selekcjonera, w jednym z pierwszych wywiadów ogłosił: „Kevin Keegan to ważny element moich planów”. Trudno mi było wybaczyć mu złamanie tego słowa – mówił Keegan. Jak na ironię, lata później Robson podjął pracę na St James’ Park. – Dziwnie się czułem, wpadając na niego od czasu do czasu na stadionie. Rzadko ze sobą gadaliśmy. Nigdy szczerze nie wyjaśnił mi, dlaczego właściwie ze mnie zrezygnował. Nie porozmawiał ze mną o tym. Nie postawił sprawy jasno i nie stwierdził, że to ze względu na to, iż gram w drugiej lidze. Może czuł, że mam zbyt mocną osobowość? Może nie chciał kolejnego piłkarza po trzydziestce? Chętnie bym się dowiedział, jakie były jego motywy.

„W jednej chwili z kapitana reprezentacji Anglii stałem się wyrzutkiem”

Kevin Keegan

Dzisiaj obaj – Keegan i Robson – cieszą się statusem legend Newcastle. Ale w latach osiemdziesiątych selekcjoner reprezentacji Anglii był niemile widzianym gościem nad rzeką Tyne. Po szczególnie spektakularnych występach Keegana kibice głośno domagali się powołania dla swojego ulubieńca, wyśpiewując: „Robson, oglądasz ten mecz?”. Kiedy trener pojawił się na trybunach podczas jednego ze spotkań, został wyjątkowo obelżywie zwyzywany i opluty przez rozwścieczony tłum. Mocno go to ubodło, ponieważ od dziecka był wielkim kibicem „Srok”. – Opluto mnie, oblano mnie piwem. Wyzywali mnie kibice Newcastle, kibice mojego klubu. To było bardzo bolesne doświadczenie. Obaj z Kevinem straciliśmy na tym konflikcie – pisał Robson w swojej autobiografii.

Taki panował klimat na St James’ Park. Parafrazując: „Nie rusz Kevina, bo zginiesz!”.

Keeganomania miała więc głównie dobre strony, ale powodowała też niepożądane efekty uboczne. – Początkowo wszystkim nam udzieliło się to szaleństwo – wspominał Waddle. – Kiedy Kevin trafił do klubu, miałem tylko 22 lata. Byłem nowy w świecie futbolu. Przywykłem do gry dla skromnej publiczności, a nagle na naszym stadionie zaczął pojawiać się komplet widzów. Co tydzień. Czułem, że moim obowiązkiem jest podawać każdą piłkę do Kevina, zamiast szukać innych, często lepszych rozwiązań na rozegranie akcji.

Decyzję o odwieszeniu butów na kołku Keegan podjął już w trakcie sezonu 1983/84. W trzeciej rundzie Pucharu Anglii jego drużyna przerżnęła 0:4 z potężnym wówczas Liverpoolem, a napastnik zmarnował doskonałą sytuację bramkową. Mógł wyprowadzić „Sroki” na prowadzenie w konfrontacji ze swoim byłym klubem, lecz nie zdążył urwać się obrońcy.

– Wtedy zrozumiałem, że nie jestem tak dynamiczny jak dawniej – wspominał Keegan. – Koledzy pocieszali mnie, że Liverpool to najlepsza drużyna Europy, a ich obrońca jest szybki jak błyskawica. Okej, zgoda. Jednak wcześniej byłem pewny, że ja też taki jestem  Tuż po meczu oznajmiłem trenerowi, że po sezonie kończę karierę. Ktoś może pomyśleć, że to szaleństwo. Jeden gorszy moment i taka decyzja? Ale ja nie miałem wątpliwości. Mogłem wycofać się do środka pola i przedłużyć sobie granie o kilka lat, lecz nie chciałem, by kibice zapamiętali mnie jako dogasającą gwiazdę. Moim celem było pożegnanie się z boiskiem w topowej formie.

Pożegnanie Keegana na St James’ Park

Cóż – jak sobie Anglik założył, tak zrobił.

Newcastle w 1984 roku zapewniło sobie upragniony powrót do ekstraklasy, a Keegan zgodnie z zapowiedziami skończył przygodę z futbolem. Jego pożegnanie zorganizowano z niesłychaną pompą. Dość powiedzieć, że piłkarza z płyty stadionu odebrał helikopter. Nie był to jednak przejaw ekscentryzmu Keegana. Władze klubu uznały, że wylot z płyty boiska to najbezpieczniejszy i – przede wszystkim – najszybszy sposób, by po prostu wydostać gwiazdora z obiektu. Gdyby Keegan próbował opuścić stadion konwencjonalną metodą, prawdopodobnie tłum nie wypuściłby go ze swojego uścisku przez kilka najbliższych miesięcy. Jego auto niewątpliwie zostałoby zablokowane.

– Po meczu zdjąłem koszulkę i rzuciłem ją najbliższemu stewardowi, mówiąc: „Chcę, żeby dostał ją Peter Beardsley”. Już wcześniej ogłosiłem w prasie, że Peter to mój następca i to on przejmie po mnie numer siedem – wspominał Keegan. – Publicznie wskazałem go jako nowego lidera zespołu. Potem pytałem Pete’a, czy otrzymał tę koszulkę. Zrobił wielkie oczy. Cóż, steward zgarnął niezłą pamiątkę.

Pożegnalny mecz Keegana

Co ciekawe, tamtego dnia Keegan na swój sposób namaścił jeszcze jednego ze swoich następców, choć nawet o tym nie wiedział. W grupie chłopców do podawania piłek, którzy towarzyszyli Anglikowi podczas rundy honorowej wokół stadionu, znajdował się 13-letni Alan Shearer.

– Byłem na stadionie już podczas debiutu Keegana. Kiedy wybiegł na boisko wraz z resztą drużyny, miałem wrażenie, że trybuny eksplodowały, tak głośny był ryk tłumu – wspominał Shearer w swojej autobiografii. – Ja sam nie potrafiłem oderwać od niego wzorku. Jego sposób poruszania, wola walki, technika… Obserwowałem go jak zahipnotyzowany. Oczarował mnie. Potem w wieku trzynastu lat wygrałem konkurs w lokalnej gazecie. Wraz z paroma innymi chłopakami spędziliśmy cały dzień w towarzystwie Keegana, a następnie z bliska obserwowaliśmy jego pożegnanie z klubem. Muszę przyznać, że gdy się ze mną przywitał, zabrakło mi języka w gębie. To był najważniejszy dzień w moim trzynastoletnim życiu.

Keegan nie mógł wiedzieć, że kiedyś pobije rekord transferowy, by ściągnąć tego wyrostka na St James’ Park. W ogóle nie mógł przypuszczać, że zostanie kiedykolwiek managerem Newcastle United. Zarzekał się bowiem, że trenerka to nie jest jego żywioł, że kompletnie nie interesuje go ta droga kariery. Tymczasem już osiem lat później znowu przyszło mu wyciągać „Sroki” z tarapatów.

O KROK OD UPADKU

W 1984 roku przed Newcastle United rysowały się całkiem ciekawe perspektywy. Dwie wielkie gwiazdy – Waddle i Beardsley – były już gotowe, by błyszczeć na poziomie First Division, a do pierwszego zespołu zaczął się również przebijać nastolatek, który wkrótce miał przyćmić sławą obu starszych kolegów. Paul Gascoigne. Wychowanek Newcastle. Jeden z tysięcy chłopców urodzonych w Tyneside, którzy kompletnie oszaleli na punkcie Keegana. – Trener często zlecał mi różne małe zadania, na przykład polerowanie butów Kevina – wspominał Gazza w swojej autobiografii. – Kiedyś zabrałem parę tych butów do domu, żeby pokazać kumplom ze szkoły. Już w autobusie im je zademonstrowałem. Kiedy jednak wróciłem do domu i otworzyłem plecak, to zauważyłem, że jednego buta brakuje. Ktoś go podpieprzył, albo sam go zgubiłem. Strasznie się rozpłakałem. Namówiłem nawet tatę, żeby poszedł ze mną do zajezdni autobusowej, ale kierowca nie znalazł żadnego buta. Nikt nam nie uwierzył, że szukamy obuwia Kevina Keegana.

– W końcu musiałem przyznać się Kevinowi do winy – dodał Anglik. – Bałem się, że będzie wściekły, ale on nawet na mnie nie krzyczał. Wysłuchał całej historii i ryknął ze śmiechu.

Jednak tercet Waddle – Beardsley – Gascoigne nie powiódł Newcastle do sukcesów. Ten pierwszy odszedł z klubu już w 1985 roku, drugi dwa lata później. Potem czmychnął także Gazza. Zespół pozbawiony wszystkich swoich liderów naturalnie musiał się rozlecieć. Pięć lat po awansie „Sroki” spadły z powrotem do Second Division. – Odniosłem wrażenie, że zarząd klubu świetnie się zna na różnych gabinetowych gierkach, ale nie ma wielkiego pojęcia o futbolu. Nie trafiali do nas porządni zawodnicy. Prezes klubu, Stan Seymour, nazywał samego siebie „Mr Newcastle”, lecz ja jestem przekonany, że nikt inny go tak nigdy nie określił. Zastąpił go na stanowisku Gordon McKeag, który mówił tak, jak gdyby śliwka utknęła mu w ustach. On też nie znał się na piłce, tylko na polityce. Nie podobało mi się to wszystko. Nie chciałem dłużej siedzieć w Newcastle – opowiadał Gascoigne.

Gascoigne walczy o piłkę. Jeszcze z fryzurką a’la Keegan

Może i Gazza przedstawił całą sytuację w ramach dość naiwnych skrótów myślowych, ale w gruncie rzeczy trudno jego obserwacjom odmówić racji. Niekończąca się walka o władzę i wpływy dobijała Newcastle. Nieoczekiwane przybycie Keegana zapewniło klubowi sukces sportowy. Anglik samą swoją osobą zagwarantował również znaczący boom marketingowy, wlał nadzieje w serca rozgoryczonych kibiców. Cały ten dorobek został jednak na przestrzeni paru lat roztrwoniony i „Sroki” wróciły do punktu wyjścia. – Tottenham nie zaoferował Gascoigne’owi wiele większych pieniędzy od Newcastle – dowodzi cytowany już Ged Clarke. – Gazza odszedł ze względów ambicjonalnych. Mierzył wysoko, a jego zdaniem ludzie rządzący klubem zadowalali się pozycją ligowego średniaka.

Na początku lat dziewięćdziesiątych do akcji wkroczył więc sir John Hall, multimilioner z północnej Anglii. Przedsiębiorca z branży nieruchomości, a zarazem zagorzały i zniecierpliwiony kibic Newcastle United. Hall został namówiony przez przedstawicieli grup kibicowskich oraz lokalnego dziennikarza sportowego, by wziąć na siebie ciężar odbudowy klubu. Już wcześniej działał dość aktywnie w opozycji do zarządu „Srok”, ale trochę potrwało, nim udało się go przekonać do jeszcze bardziej zdecydowanych posunięć.

„Nie chciałem nigdy zarządzać klubem. Jestem normalnym facetem, synem górnika. Jako dzieciak siedziałem na trybunach i po porażkach krzyczałem razem z innymi: „wywalić zarząd”. Ale kiedy zostałem największym indywidualnym udziałowcem, musiałem pójść za ciosem, żeby móc cokolwiek zmienić”

sir John Hall

Przejęcie Newcastle nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. – Kiedy pierwszy raz zgłosili się do mnie ludzie z propozycją, bym zainwestował w klub, byłem bardzo sceptyczny. Budowałem akurat wielkie centrum handlowe. Odpowiedziałem: „Zajmuję się w tej chwili zarabianiem pieniędzy. Klub piłkarski nie jest mi do niczego potrzebny. Wkładanie forsy w futbol do niczego nie prowadzi” – opowiadał Hall. – Ale naciski się oczywiście nie skończyły. Pamiętam pewne piątkowe popołudnie. Miałem za sobą ciężki dzień, sprawy na budowie nie szły po mojej myśli. Siedziałem w domu w ponurym nastroju. Nagle – dzwonek do drzwi. Przyszedł do mnie Bob Cass, dziennikarz z gazety Mail On Sunday. Miał ze sobą butelkę whiskey. Powiedziałem od razu: „Bob, nie chcę być nieuprzejmy, ale idź sobie stąd”. Wiedziałem, na co będzie mnie namawiał. On jednak nie odpuścił.

Rzeczywiście nie odpuścił i w końcu uczynił Halla liderem rewolucji, która odmieniła kształt klubu.

To były niespokojne czasy dla „Srok”. Dotychczasowy zarząd spotykał się z niesamowitą wrogością wśród kibiców. Działaczom przesyłano listy z pogróżkami, przebijano opony w samochodach, obrzucano auta kamieniami. Niepokoje wokół St James’ Park ciągnęły się przez kilkanaście miesięcy. Hall początkowo chciał zresztą, by to właśnie kibice w jakimś sensie przejęli władzę w klubie, albo przynajmniej wykazali się masowo konkretnym zaangażowaniem, a nie tylko krzykactwem. Osobiście jeździł po rozmaitych barach i knajpach, namawiając napotkanych tam sympatyków Newcastle do zakupu akcji klubu. Ale inicjatywa crowdfundingowa zakończyła się totalną klapą. Odzew był minimalny, zarówno wśród szeregowych fanów, jak i wśród przedstawicieli drobnego, lokalnego biznesu.

W efekcie kolejnych zawirowań to Hall – jak twierdzi, trochę wbrew swojemu biznesowemu instynktowi – postanowił chwycić za stery. W 1992 roku zaczął układać klub po swojemu. I od razu miał potężny pożar do ugaszenia, bowiem „Sroki” spisywały się katastrofalnie i zmierzały wprost do trzeciej ligi angielskiej. W całej swej historii Newcastle ani razu nie upadło tak nisko.

sir John Hall

Szkoleniowcem klubu w sezonie 1991/92 był Osvaldo Ardiles, wcześniej słynny zawodnik Tottenhamu Hotspur. Zimą Hall bez mrugnięcia okiem strącił go ze stołka. Był to ruch ze wszech miar zrozumiały, biorąc pod uwagę sytuację w tabeli. Wydawało się wówczas, że Newcastle w rundzie wiosennej potrzebuje doświadczonego managera. Starego wyjadacza, który umiejętnie uchroni klub przed degradacją. Tymczasem świeżo upieczony właściciel „Srok” postawił na… Kevina Keegana. Klubową legendę, ulubieńca kibiców, inspirację dla wszystkich uganiających się za piłką chłopców z Tyneside. Ale też faceta bez najmniejszego doświadczenia w prowadzeniu zespołu.

Keegan, zgodnie ze swoimi zapowiedziami, trzymał się wcześniej z dala od trenerki. – Mówisz mi, że jesteś w szoku widząc mnie tutaj? – zapytał dziennikarza podczas swojej pierwszej rozmowy w roli trenera „Srok”. – Powiem ci, że ja też jestem zaskoczony.

W swojej autobiografii pisał: – Sir John obiecał mi, że ma zamiar zapewnić mi pieniądze na transfery, ale przede wszystkim podkreślił, że klub walczy o przetrwanie na wielu płaszczyznach. Kiedy rozmawialiśmy o mojej ewentualnej pracy, Newcastle zajmowało przedostatnią pozycję w tabeli i rozegrało o cztery spotkania więcej niż kilka innych ekip uwikłanych w walkę o utrzymanie. Drużyna wygrała jeden mecz ligowy z poprzednich trzynastu. Zapytałem wprost: „A co, jeśli nie dam rady? Jeśli spadniemy do trzeciej ligi?”. Sir John również był szczery: „Degradacja oznacza koniec Newcastle United” – odrzekł. Nie uwierzyłem. Sądziłem, że kibice do tego nie dopuszczą. Lecz jestem przekonany, że on wierzył w ten scenariusz, a na biznesie znał się lepiej ode mnie. Klub nadal miał wspaniałych fanów, ikoniczne koszulki i piękną historię, ale nie posiadał choćby przyzwoitej drużyny.

Keegan po latach przyznał z rozbrajającą szczerością, że kompletnie nie był przygotowany do roli managera klubu. Poszedł na żywioł. Po zakończeniu kariery nauczył się żyć bez futbolu – nie oglądał meczów, na piłkarskim stadionie pojawił się może ze dwa razy. Zamieszkał w Hiszpanii, gdzie pykał w golfa i zażywał słonecznych kąpieli. Nie był nawet w stanie zwracać się do nowych podopiecznych po imieniu, ponieważ większości z nich po prostu nie znał. Nie wiedział, na jakich grają pozycjach, jakie są ich atuty, a gdzie tkwią ich słabości. A co tu dopiero mówić o analizie drużyn przeciwnych?

„W moim debiucie trenerskim zmierzyliśmy się z Bristol City. Wiedziałem o nich dwie rzeczy: że grają w czerwonych koszulkach i że mają ptaszka w herbie”

Kevin Keegan

Kevin nie był więc na bieżąco z najnowszymi taktycznymi nowinkami. Próbował motywacyjnymi sztuczkami podkręcić swoich podopiecznych. Zaszczepić w nich wolę walki. W Newcastle panowały jednak tak podłe warunki pracy, że nie było to łatwe. Oszczędzano na wszystkim. Piłkarze musieli nawet sami prać swoje stroje. – Niektórzy nie potrafili odpowiednio nastawić pralki i wychodzili na mecze w odbarwionych koszulkach. Inni w ogóle ich nie prali i gdy wybiegali na boisko, mieli już na plecach ślady trawy i błota. Jak miałem im uświadomić, że grają dla wspaniałego klubu, skoro nie mieli do dyspozycji pralni, ani nawet czystych kabin prysznicowych czy toalet? – zżymał się Keegan. Oczywiście zapewnienia Halla o transferach okazały się fałszywe. Szkoleniowiec „Srok” zgłosił właścicielowi nazwiska paru interesujących go, niedrogich zawodników, ale żaden nie trafił na St James’ Park.

Mało tego. Odmówiono mu, gdy poprosił o uporządkowanie boiska treningowego, które przez wiele miesięcy było pozbawione pielęgnacji i zamieniło się w klepisko. W końcu Anglik się wściekł i za własne pieniądze doprowadził płytę do porządku, zapłacił też za remont szatni.

Keegan kilka razy był gotowy, by rzucić cały ten bajzel w cholerę i zrezygnować ze stanowiska. Czuł się oszukany, wykorzystany przez władze klubu, które posłużyły się jego wizerunkiem, by nieco zatuszować fatalne wyniki zespołu i uspokoić gniew fanów. Kibice wierzyli w magię swojego ulubieńca – nie mogli przecież wiedzieć, że Keegan na ławce trenerskiej totalnie improwizuje. Ostatecznie jednak Anglik nie ustąpił. I utrzymał Newcastle w lidze dzięki zwycięstwu w ostatniej kolejce nad Leicester City. – Po paru pierwszych zajęciach z drużyną byłem załamany. Nie kopnąłem piłki ani razu przez siedem lat, ale na treningach z tą zgrają i tak byłem najlepszym zawodnikiem na boisku. Uwierzyłem jednak, że zdołam z nich wycisnąć to co najlepsze i utrzymamy się w lidze.

Leicester City 1:2 Newcastle United (Divistion Two 1991/92)

Mecz miał kuriozalny przebieg. „Lisy” walczyły o awans do ekstraklasy, Newcastle musiało natomiast zdobyć trzy oczka, by zagwarantować sobie utrzymanie bez oglądania się na inne zespołu. Goście długo prowadzili, lecz tuż przed końcowym gwizdkiem arbitra Leicester wyrównało. Kibice gospodarzy oszaleli z radości i… wbiegli na murawę, choć mecz jeszcze się formalnie nie zakończył.

Kiedy szalejących fanów udało się wreszcie okiełznać i przepędzić z murawy, arbiter wznowił spotkanie, pozwalając „Srokom” na rozegranie akcji rozpaczy, która zakończyła się… golem samobójczym. Mało tego. Obie bramki napisał na swoim koncie ten sam zawodnik, Steve Walsh. – Kiedy sędzia kazał zawodnikom opuścić boisko, wciąż nie wiedzieliśmy, czy mecz jest w ogóle zakończony. I czy wynik zostanie uznany – wspominał Keegan. Rzeczywiście, sędzia znów nie odgwizdał końca gry przed ponowną inwazją kibiców, ale na murawie rozgorzał totalny rozgardiasz, którego nie udało się tym razem powstrzymać. Gry nie wznowiono, rezultat zaakceptowano jako ostateczny.

Kto mógł się wtedy spodziewać, że ta ekipa cztery lata później otrze się o mistrzostwo kraju?

DROGA (PRAWIE) NA SZCZYT

Keegan, pomimo reputacji trenera-prawdziwka, bardzo szybko się rozwijał w roli managera. Już w 1993 roku Newcastle United powróciło na najwyższy poziom, demolując konkurencję na zapleczu Premier League. W ostatniej kolejce znów doszło do konfrontacji z Leicester City. Tym razem podopieczni Keegana zwyciężyli 7:1. Dość wymowny rezultat w kontekście tego, co działo się rok wcześniej.

W następnych rozgrywkach „Sroki” potwierdziły swoje gigantyczne aspiracje, kończąc ligowe zmagania w ekstraklasie na najniższym stopniu podium. Na największą gwiazdę zespołu wyrósł Andy Cole – fenomenalny napastnik, które w samej tylko Premier League załadował aż 34 bramki. Obok niego błyszczeli także Rob Lee, Scot Sellers, Barry Venison czy Peter Beardsley, ściągnięty z powrotem na St James’ Park. Newcastle zdobyło najwięcej bramek w ligowej stawce i zapracowało na nowy przydomek: The Entertainers, co można dość koślawo przetłumaczyć na „Zabawiacze”. Podopieczni Keegana nie kalkulowali – na boisko wychodzili, by zrobić show. Miało to oczywiście swoją cenę, lecz drużyna zaskarbiła sobie sympatię w wielu regionach Anglii, nie tylko w Tyneside.

Manager „Srok” nie bał się snucia odważnych planów. Ogłosił, że Newcastle chce w najbliższych latach zostać hegemonem i powtórzyć sukcesy Liverpoolu z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. To było naprawdę ambitne oświadczenie jak na szkoleniowca zespołu, który całkiem niedawno otarł się o spadek do trzeciej ligi. Wyzwanie rzucone Manchesterowi United.

„Przywróciliśmy miasto do życia. Piłkarze znów byli traktowani jak bohaterowie, a nie jak klauni”

Kevin Keegan

Tego rodzaju stwierdzenia działały jednak na wyobraźnię, a charyzma Keegana też robiła swoje.

Anglik namówił sir Johna Halla, by ten poskromił węża w kieszeni, co zaowocowało naprawdę ciekawymi i kosztownymi transferami. Weźmy choćby wspomnianego Roba Lee, który kosztował aż 700 tysięcy funtów. Sporo, a i tak o bańkę mniej niż Andy Cole. Lee na początku lat dziewięćdziesiątych był już piłkarzem przymierzanym do reprezentacji Anglii, interesowało się nim wiele klubów uchodzących za znacznie stabilniejsze niż Newcastle. Ale pomocnik chciał grać dla Keegana, chciał się stać częścią jego projektu. – Jeżeli wybierzesz Middlesbrough zamiast nas, pewnego dnia ominie cię wielki okręt z napisem „Newcastle United”. I będziesz żałował, że nie jesteś razem z nami na jego pokładzie – ostrzegał go manager „Srok”.

Keegan i Hall próbowali zresztą jeszcze ambitniejszych ruchów, niż sięganie po krajowych gwiazdorów. Douglas, syn właściciela Newcastle, wybrał się w 1993 roku do Turynu i Mediolanu, by sondować możliwość zakupu Roberto Baggio oraz Dennisa Bergkampa. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Ani Baggio, ani nawet jego agent nie spotkali się z Hallem. Podobnie zachował się Bergkamp, lecz już sam fakt, że w Newcastle pozwalano sobie na takie pomysły musi świadczyć o tym, jak wysoko mierzono wówczas na St James’ Park.

W połowie sezonu 1994/95 Keegan otrzymał jednak bolesnego prztyczka w nos od Alexa Fergusona. Manchester United wyłożył na stół siedem milionów funtów i wykupił Andy’ego Cole’a. Napastnika, wokół którego kręciła się cała gra zespołu.

Kompilacja efektownych bramek Cole’a

Chyba pierwszy raz fani Newcastle byli gorzko rozczarowani Keeganem. Cole w wywiadach otwarcie sugerował, że wcale nie chce odchodzić do „Czerwonych Diabłów”, ale klubowi bardziej zależy na pieniądzach niż na nim. Kibice nie mogli się również pogodzić z faktem, że Cole przeprowadza się akurat na Old Trafford. Wzmacnia klub, z którym Newcastle miało przecież rywalizować o przejęcie statusu potęgi numer jeden angielskiego futbolu po Liverpoolu. – Spokojnie, dopiero co naszą konkurencją było Cambridge United, a nie Manchester United – dowcipkował Keegan, lecz sympatykom „Srok” w tym przypadku nie było do śmiechu.

– Widzieliśmy już to wszystko – pisze Ged Clarke. – Widzieliśmy już sprzedaż Waddle’a, Gasgoigne’a i Beardsleya, których nie udało się potem zastąpić. Wydawało się, że transfer Cole’a to zwyczajnie powtórka z rozrywki. Klub znów pozbył się największej gwiazdy i zawiódł nasze nadzieje, marzących o trofeach. Kolejny kopniak prosto w jaja. Kiedy Keegan pojawił się przed tłumem wściekłych kibiców, by odpowiedzieć na pytania dotyczące tego transferu, dziennikarz Colin Malam porównał go do szeryfa, który wychodzi na plac z dłonią na rewolwerze, by uspokoić sytuację w miasteczku na Dzikim Zachodzie.

– Chciałem, by kibice mieli pewność, że pieniądze za transfer Cole’a zostaną zainwestowane w pierwszą drużynę, bo wcześniej różnie z tym bywało – opowiadał Keegan, który rzeczywiście przed siedzibą klubu objaśniał swoją transferową strategię wściekłemu tłumowi. – Obiecałem ludziom, że wiem co robię.

Fani i dziennikarze założyli zatem, że Keegan ma w zanadrzu jakiś misterny plan. Nie był już przecież tym kompletnie zdezorganizowanym managerem, który wparował do klubu bez pojęcia o tym, w co się właściwie pakuje. Utrata Cole’a bolała, lecz Newcastle otrzymało za napastnika godziwą zapłatę. Manchester pobił brytyjski rekord transferowy. – Szczerze mówiąc, to nie miałem pojęcia, na kogo przeznaczyć ten fundusze – po latach przyznał Keegan. – Uznałem, że podczas okienka transferowego będę działał jak zawsze, czyli posłucham, co podpowiada mi mój instynkt.

Kevin Keegan rozdający autografy.

– Miałem podejrzenie, że Andy będzie chciał od nas odejść niezależnie od tego, jakie będą nasze zamiary wobec niego – dodał Anglik. – Nikt z Old Trafford nigdy nie przyzna, że byli z nim dogadani, więc ja sam nigdy nie będę miał stu procent pewności. Coś się w nim jednak zmieniło. Jego mowa ciała to zdradzała. Jego podejście to treningu uległo zauważalnemu pogorszeniu. Łagodnie mówiąc.

Fakt, na jednym z treningów doszło nawet do scysji na linii Keegan – Cole, którą ten drugi przedstawił potem tak: – Mieliśmy grać z Wimbledonem w Pucharze Ligi i rzeczywiście trochę się obijałem na treningu. Było zimno, a ja odczuwałem jeszcze trudy poprzedniego meczu. Keegan podszedł i spytał: „Co jest, nie chce ci się trenować?”. Odpowiedziałem wprost: „Szczerze mówiąc, to nie”. Keegan się wściekł: „Skoro tak, to możesz w tej chwili spierdalać do szatni”. Pewnie liczył, że zostanę na boisku, ale to oznacza, że nie znał mojego charakteru. Zszedłem do szatni i już nie wróciłem.

– Jego postawa była nie do zaakceptowania – uważa natomiast Keegan. – Wstrzymałem trening i kazałem mu wziąć się w garść albo zmiatać, choć ująłem to trochę mniej grzecznie. Odwrócił się na pięcie i poszedł. W klubie pojawił się po trzech dniach.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Tak czy owak, Newcastle zakończyło sezon 1994/95 bez Cole’a w składzie, finiszując na szóstym miejscu w tabeli Premier League. W letnim okienku transferowym Keegan poszedł na całość, wcielając w życie swoje rzekome plany, a w rzeczywistości – jak zwykle – improwizując. Newcastle ostro zaszarżowało i wydało na wzmocnienia aż 16 milionów funtów. Do północnej Anglii trafili Les Ferdinand, David Ginola, Warren Barton oraz Shaka Hislop. Ten pierwszy był gwiazdą Queens Park Rangers i całej ligi, a przy okazji naturalnym następcą Cole’a. Ten drugi – mistrzem Francji z 1994 roku i piłkarzem sezonu tamtejszej ekstraklasy. Na jego usługi ostrzyły sobie zęby klub znacznie bardziej utytułowane niż Newcastle. Jeżeli dołożymy do tego znakomitych zawodników, którzy już wcześniej w klubie grali – Keith Gillespie, Philippe Albert, Peter Beardsley, Rob Lee i wielu innych – okaże się, że tak mocną kadrą „Sroki” nie mogły się pochwalić od dekad.

„Ginolę traktowaliśmy jako bonus do pozostałych transferów. Osobiście o nim wcześniej nie słyszałem. Zastanawiałem się, czy na lewej stronie będzie lepszy niż Scott Sellars, czy raczej siądzie na ławce. A potem zobaczyłem go w akcji na pierwszym treningu…”

Rob Lee

Efekty były piorunujące. Po dziesięciu ligowych kolejkach Newcastle miało na koncie dziewięć zwycięstw i jedną porażkę. Les Ferdinand okazał się napastnikiem jeszcze lepiej pasującym do koncepcji szkoleniowca niż Cole. Pomimo zaledwie 180 centymetrów wzrostu, snajper Newcastle nie tylko imponował przyspieszeniem i świetnym dryblingiem, ale doskonale się sprawdzał także w pojedynkach powietrznych. David Ginola i Keith Gillespie z rozkoszą dokarmiali go zatem dośrodkowaniami. Jednakże Ferdinand, w przeciwieństwie do Cole’a, starał się również od czasu do czasu odwdzięczać partnerom za ich wysiłek i sam też szukał okazji, by zanotować asystę, albo przynajmniej otwierające podanie. Jego poprzednik koncentrował się wyłącznie na pakowaniu piłki do sieci.

Bardziej altruistyczna postawa nowego lidera ataku korzystnie zadziałała na płynność gry zespołu. – Grając przeciwko rywalom mierzącym 190-195 centymetrów stawiałem przed sobą wyzwanie. „Dziś cię przeskoczę”. Na początku się tego kompletnie nie spodziewali, dopiero z czasem pojęli, że ten skurczybyk jest skoczny – opowiadał Ferdinand.

Nie było mu łatwo. W paru pierwszych meczach sezonu napastnik udowodnił znakomitą dyspozycję, więc potem defensorzy mieli go na celowniku. Stemple na nogach, blizny na głowie… Grałem w czasach, kiedy obrońcy mogli atakować cię od tyłu – dodał na łamach Weszło. – W pewnym momencie zmieniły się zasady. Kiedy to się stało, sędziowie pozwalali na jeden agresywny atak przed wyciągnięciem kartki. Tony Adams zawsze wjeżdżał wślizgiem od tyłu. Dziś zawodnicy krzyczą, leżą. Wtedy nie mogłeś pokazać nikomu, że bolało. Trzeba było zacisnąć zęby i grać dalej. Sędzia podbiegł do Adamsa: „To twój pierwszy faul Tony, za następny będzie kartka”. Adams już wracał na pozycję i słyszałem jak krzyczy do Steve’a Boulda: „Teraz twoja kolej!”.

Po kapitalnym starcie sezonu na St James’ Park mówiło się wprost – sezon 1995/96 należeć będzie do nas. Drużyna nadal grała spektakularny w swej prostocie futbol, lecz do wrażeń artystycznych podopieczni Keegana dołożyli także rzetelność w defensywie. Obrona nie była ich głównym atutem, ale wspięli się na pewien poziom przyzwoitości, który uprawniał do marzeń o trofeach. – Graliśmy o mistrzostwo. Ni mniej, ni więcej. Taką mentalność zaszczepił w nas Keegan, zawsze szliśmy po pełną pulę – twierdzi Rob Lee.

Newcastle United 6:1 Wimbledon FC (Premier League 1995/96)

„Srokom” wystarczyło jednak impetu tylko do połowy lutego. Matematyczne szanse na zwycięstwo w lidze Newcastle zachowało oczywiście do samego końca rozgrywek, lecz zdaniem większości obserwatorów tytuł definitywnie wymknął im się z rąk na dwa spotkania przed metą. Ekipa z Tyneside – co trochę paradoksalne – pokonała wtedy na wyjeździe Leeds United. Dlaczego zatem mówimy o całkowitej utracie szans na mistrzostwo, a nie o roznieceniu płomyczka nadziei? Cóż, to co najważniejsze w związku ze starciem z Leeds rozegrało się nie na boisku, ale w mediach. I w głowie Kevina Keegana. Alex Ferguson w jednym z wywiadów wprost zasugerował, że ekipa z Elland Road znacznie bardziej zmobilizowała się na mecz z Manchesterem niż z innymi rywalami. W domyśle – z Newcastle. Była to grubymi nićmi szyta bzdura, ponieważ „Pawie” w starciu ze „Srokami” były naprawdę blisko zgarnięcia co najmniej jednego, jeśli nie trzech punktów.

Jednak Keegan nie potrafił puścić mimo uszu prowokacji Fergusona. Kompletnie się zagotował. Tym bardziej że Szkot między wierszami napomykał też, że kolejny rywal ligowy Newcastle – ekipa Nottingham Forest – może się podopiecznym Keegana podłożyć.

– Długo się nie odzywałem, ale muszę to w końcu powiedzieć. Ferguson mocno stracił w moich oczach – grzmiał szkoleniowiec Newcastle, nakręcając się coraz bardziej z każdym wypowiedzianym słowem. Rzadko widywano go w stanie aż takiego wzburzenia. – Jego słowa były nie na miejscu. Futbol w tym kraju jest uczciwy. Powiedzcie mu, że walka o tytuł jeszcze się nie zakończyła. Walka trwa, Manchester United jeszcze nie jest mistrzem Anglii. Jeśli ich pokonamy, będę wniebowzięty. Po prostu wniebowzięty!

Szkot nie mógł sobie wymarzyć niczego lepszego przed ostatecznymi rozstrzygnięciami. Jego główny konkurent w mistrzowskim wyścigu zaczął pokrzykiwać na oczach kamer, objawiając tym samym mieszaninę frustracji i desperacji.

„Wiedzieliśmy, jaki jest nasz trener. Dobrze znaliśmy jego gierki psychologiczne. Następnego dnia naśmiewaliśmy się z tej tyrady przez cały trening. Wtedy naprawdę poczuliśmy się pewnie co do tego, że utrzymamy prowadzenie w lidze”

David Beckham

Ferguson w swojej autobiografii zarzekał się wprawdzie, że sprowokowanie Keegana nie było jego celem. Angielski szkoleniowiec nie ma jednak wątpliwości, że jego rywal z premedytacją stosował brudne zagrywki. – Sir Alex przekroczył granicę. Tutaj widać różnicę pomiędzy nim a mną. Ja pewnych granic nie przekraczałem nigdy. Pewnie dlatego on wygrał Premier League trzynastokrotnie, a ja nie zdobyłem żadnego tytułu. Nie mam do niego żalu. Nie mogę powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi: nie wychodzimy razem na kolację, właściwie w ogóle się nie znamy. Darzymy się jednak wzajemnym szacunkiem jako rywale – powiedział Keegan. – Na pewno nikt mnie nigdy nie przekona, że Ferguson nie miał wtedy niczego złego na myśli. Do dziś wspomnienie jego słów podnosi mi ciśnienie w żyłach. W świecie Fergusona wszystkie chwyty są dozwolone, liczy się tylko zwycięstwo. W moim nie.

– Boże, ależ mu wtedy współczułem. Wielokrotnie oglądałem powtórki tego wywiadu w telewizji, wsłuchując się w jego słowa. Przez moment nawet poczułem się winny, ale szybko uświadomiłem sobie, że nie zrobiłem niczego niewłaściwego – uważa natomiast Fergie. – Poprzedniego dnia wygraliśmy w lidze 5:0. To była demonstracja siły na finiszu sezonu. Chyba ten mecz wywołał w Kevinie świadomość, że szansa na mistrzostwo wymknęła mu się z rąk. I stąd jego późniejsza eksplozja przed kamerami.

ZEMSTA I KAPITULACJA

Finalnie Newcastle skończyło sezon ligowy na drugiej lokacie, z czterema punktami straty do Manchesteru United.

„Srokom” nie udało się zatem powtórzyć niespodziewanego sukcesu Blackburn Rovers z poprzednich rozgrywek. Aczkolwiek ekipa z Ewood Park – mimo że zwycięska – ani przez moment nie cieszyła się równie powszechną sympatią co zespół Keegana. – Uwielbiano nas w całym kraju. Byliśmy drugą ulubioną drużyną wszystkich kibiców Premier League. To strasznie rozczarowujące, że nie zdobyliśmy wtedy żadnego trofeum – mówi Lee Clark, wychowanek Newcastle.

Przed startem kolejnych rozgrywek na St James’ Park ponownie podjęto nieśmiałą próbę ściągnięcia Roberto Baggio. Kiedy ta spełzła na niczym, Keegan zdecydował się pobić światowy rekord transferowy. Zatrudnił wspomnianego już Alana Shearera, dla którego przenosiny do Tyneside oznaczały powrót do korzeni. Po mistrzostwach Europy w 1996 roku Shearer uchodził za jednego z najlepszych napastników Starego Kontynentu, a już na pewno za czołową postać angielskiego futbolu. Klasę udowodnił już wcześniej w ekipie Blackburn, z którą sięgnął po mistrzostwo Anglii. W Newcastle liczono, że snajper także i w swoim ukochanym klubie zacznie natychmiast uzupełniać zakurzoną gablotę kolejnymi pucharami. I początek sezonu zdawał się zwiastować taki właśnie rozwój wypadków.

Po dziesięciu kolejkach Newcastle przewodziło w Premier League, a w meczu na szczycie pokonało 5:0 Manchester United. Keegan miał swój moment małej zemsty na Fergusonie. „Czerwone Diabły” zostały upokorzone.

Newcastle United 5:0 Manchester United (Premier League 1996/97)

Po tym spektakularnym triumfie Newcastle popadło jednak w kryzys formy. Wydawało się, że został on zażegnany na początku 1997 roku, lecz Keegan najwyraźniej sądził inaczej. Ustąpił ze stanowiska szkoleniowca klubu. Jak zwykle na St James’ Park, zadecydowały zawirowania we władzach klubu. Keegan nie potrafił się dogadać z szefostwem odnośnie kontraktu. Nie podobał mu się też kierunek, w którym podąża Newcastle. – Po raz pierwszy w życiu nie cieszyłem się z kolejnego treningu. Praca przestała mi sprawiać satysfakcję – stwierdził. Zastąpił go Kenny Dalglish, który również poprowadził Newcastle do wicemistrzostwa.

Od tego czasu „Sroki” już nie wróciły na ligowe podium. „Zabawiacze” przeszli do historii.

Historii, która obeszła się z nimi nad wyraz łaskawie. Jeśli bowiem przyjrzeć się liczbom z sezonu 1995/96, to kultowa ekipa Keegana naprawdę nie dokonała niczego niezwykłego. „Sroki” zdobyły zaledwie 66 bramek w angielskiej ekstraklasie. Mniej od Manchesteru United, mniej od Liverpoolu, zaledwie o dwie więcej od szóstego w tabeli Evertonu. Czy ktokolwiek pamięta dziś o tamtym Evertonie jako o super-ofensywnej maszynce, o drużynie showmanów? – Miano „Zabawiaczy” nie było do końca zgodne z prawdą i, mimo wszystkich tych doskonałych zawodników, Newcastle nie tworzyło drużyny. Nie chodziło po prostu o to, że nie ćwiczyli gry obronnej na treningach, a bardziej o fakt, że na zajęciach nie poświęcali też w ogóle czasu przygotowaniu taktycznemu. Piłkarze nie pracowali nad ustawieniem, konstruowaniem akcji czy stałymi fragmentami gry – dowodzi Michael Cox.

Z takim podejściem rzeczywiście trudno jest cokolwiek poważnego ugrać. Choć oczywiście nie można całkowicie deprecjonować ofensywy „Srok”. Jesienią 1995 roku zespół rzeczywiście przejechał się po konkurencji jak walec, a Keegan namawiał do ofensywnych wypadów nie tylko bocznych, ale i środkowych obrońców. Dopóki działał element zaskoczenia, strategia się świetnie sprawdzała. Lecz w którymś momencie należało zaproponować coś nowego, a Keegan ani nie chciał, ani nie potrafił tego zrobić.

„Keegan przed meczami nie wspominał ani słowem o rywalach, nie rozpracowywał ich w najmniejszym stopniu. Ograniczał się do odczytywania składu drużyny przeciwnej i obrzucania rywali błotem.  Zwykł mawiać, że w Newcastle żaden z nich by sobie nie pograł”

Michael Cox

No dobra, po części może i Anglik chciał coś zmienić, usprawnić. Ostatecznie zainstalowanie w zespole takiego napastnika jak Faustino Asprilla w połowie ze wszech miar udanego sezonu musiało wiązać się z taktycznymi przetasowaniami. Przyniosło to jednak znacznie więcej szkód niż pożytku. Indywidualnie kolumbijski napastnik robił to, czego od niego oczekiwano, lecz zespół całościowo prezentował się zacznie lepiej, gdy z przodu dokazywał duet Ferdinand – Beardsley, perfekcyjnie dobrany w klasycznym ustawieniu 4-4-2. W tym tkwił zresztą największy problem tamtego Newcastle. Keegan kompletnie odpuszczał treningi taktyczne, na zajęciach z zespołem zarządzał wyłącznie małe gierki. Przed meczami udzielał swoim zawodnikom porad w stylu: „Siądźcie na nich od początku!” albo „Tylko pamiętajcie, żeby strzelić o jednego gola więcej od nich!”. To sprawiło, że poszczególni piłkarze osiągnęli znakomitą dyspozycję i byli wolni od presji, ale drużyna nie wypracowała żadnego zgrania.

Premier League w latach dziewięćdziesiątych to nie była liga, gdzie we wszystkich klubach pracowali najlepsi szkoleniowcy Starego Kontynentu, ale nie trzeba było Louisa van Gaala czy Fabio Capello, by rozpracować Keegana i pozbawić Newcastle atutów. Sam Kevin uważa jednak, że o porażce Newcastle nie zadecydowała ani lekkomyślność w defensywie, ani chybione transfery, ani nawet brak zgrania i poleganie wyłącznie na indywidualnościach. – Byliśmy naiwni, zabrakło nam cwaniactwa – dowodzi.

Kevin Keegan

Mimo wszystko, Keegan jako szkoleniowiec Newcastle United napisał w latach dziewięćdziesiątych przepiękną historię. Przeistoczenie zespołu rozpaczliwie walczącego o utrzymanie na zapleczu ekstraklasy w ekipę walczącą o mistrzostwo Anglii w tak krótkim czasie to wyczyn godny najwyższego uznania. – Podobno nikt nie pamięta wicemistrzów – stwierdził Keegan w rozmowie z FourFourTwo. – Nas zapamiętano. Byliśmy drużyną, którą doceniono w całym kraju i za którą trzymano kciuki na wielu stadionach. Daliśmy kibicom niezapomniane widowisko.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

ŹRÓDŁA: Kevin Keegan – „My Life in Football: The Autobiography”; Paul Gascoigne – „Gazza: My Story”; Bobby Robson – „Farewell But Not Goodbye: My Autobiography„; Alex Ferguson – „Managing My Life: My Autobiography”; Michael Cox – „The Mixer: The Story of Premier League Tactics, from Route One to False Nines”; Keith Gillespie – „How Not to be a Football Millionaire”; Ged Clarke – „Newcastle United: Fifty Years of Hurt”; Kevin Keegan on Liverpool v Newcastle, 1996: “I still have nightmares about how we threw the title away”Howay the entertainers: Reliving Newcastle’s 1995/96 title challenge, by the players.

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Anglia

Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
1
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

8 komentarzy

Loading...