Reklama

Brehmer: Odra Opole wybrała idealny moment, bo i tak chciałem odejść z Pogoni

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

26 czerwca 2020, 09:39 • 21 min czytania 11 komentarzy

Dietmar Brehmer to postać, która w środowisku trenerskim przewija się od kilkunastu lat, ale dopiero teraz zaczyna szerzej wypływać pracując na własny rachunek. Szkoleniowiec Odry Opole wcześniej samodzielnie prowadził jedynie kluby drugoligowe, a tak to w kolejnych miejscach pełnił funkcję asystenta Jurija Szatałowa. Przez ostatnie półtora roku w takiej roli pracował też w Pogoni Szczecin, do której ściągnął go Kosta Runjaic. W miniony weekend Odra Brehmera po 314 dniach opuściła strefę spadkową I ligi, zza chmur wyjrzało słońce. 

Brehmer: Odra Opole wybrała idealny moment, bo i tak chciałem odejść z Pogoni

Co zmieniło się na lepsze w opolskiej drużynie i dlaczego tak duże są tu też zasługi jego asystenta Piotra Plewni? Z jakiego powodu już wcześniej myślał o odejściu z Pogoni? Czego nauczył się od Runjaica i na czym polega wyjątkowość jego warsztatu? Kto i dlaczego próbował storpedować awans Rozwoju Katowice, który prowadził? Co go ograniczało jako zawodnika? Dlaczego urodził się w Warszawie, skoro jest tak mocno związany ze Śląskiem? Zapraszamy. 

Odra Opole to dziś chyba jeden z najbardziej zadowolonych klubów z faktu, iż udało się odmrozić I ligę.

Byłem sceptycznie nastawiony co do możliwości dalszego grania. Jak już jednak ruszyły testy na koronawirusa i zobaczyliśmy konkretne działania PZPN-u, które były awangardowe na skalę europejską, zaczęło mi się to naprawdę podobać. A że znajdowaliśmy się na miejscu spadkowym w momencie przerwania ligi? Nie zaprzątałem sobie tym głowy. Nawet gdyby uznano, że kończymy wcześniej z uznaniem spadków i awansów, to co mógłbym zrobić? Jaki miałbym wpływ? Mógłbym jedynie protestować i pewnie bym to zrobił. Ciągle jednak miałem przeświadczenie, że w taki sposób liga nie może się skończyć.

I dobrze wam idzie po restarcie. Teraz dzięki wygranej z Chrobrym Głogów opuściliście strefę spadkową po 314 dniach.

To dopiero punkt wyjścia, pierwszy krok, choć jakieś psychologiczne znaczenie wejście nad kreskę ma. Dla mnie jednak liczy się to, żebyśmy byli nad nią również po ostatniej kolejce. Chcielibyśmy się utrzymać jak najszybciej, ale widzę, że I liga jest bardzo wyrównana i nieprzewidywalna. Każdy wynik jest możliwy, co pokazało zwycięstwo Bełchatowa nad Stalą Mielec. Nieźle funkcjonujemy w defensywie, nieźle punktujemy, drużyna zaczyna się rozumieć i łapać tempo. Są pozytywne punkty zaczepienia, ale nadal długa droga przed nami.

Poprawa wyników zbiegła się z poprawą gry czy po prostu czasem macie więcej szczęścia?

To może po kolei. W Olsztynie udzielił nam się jeszcze optymizm po udanych sparingach, szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Później graliśmy z Bełchatowem, to był mecz sprawdzający nasz charakter, siłę determinacji. Dużo walki, mało grania w piłkę, ale wygraliśmy. Nasza pewność siebie wzrosła, zaczęliśmy się docierać. Wtedy nadeszła ta nieszczęsna przerwa. Wycisnęliśmy z niej maksimum, zespół jest dobrze przygotowany. Trapi nas kilka spraw zdrowotnych, ale to problem globalny, nie jesteśmy wyjątkiem. Kadrę mamy dość szeroką i na tę chwilę sobie radzimy. Restart zaczęliśmy od 0:0 w Radomiu, podbudowaliśmy się. Z Jastrzębiem długo graliśmy dobrze. Straciliśmy jednak koncepcję po objęciu prowadzenia i przegraliśmy. Cenna lekcja, wyciągnęliśmy wnioski i w ostatnich trzech meczach zdobyliśmy siedem punktów.

Reklama
W jakim sensie udzielił wam się optymizm w Olsztynie? Straciliście tam cztery gole, czyli więcej niż w sześciu pozostałych meczach razem wziętych.

Jak mówiłem, gra w sparingach napawała wielkim optymizmem. Zdecydowałem się na bardzo ofensywne ustawienie, nastawiłem chłopaków na wysoki pressing. Wyszło, że mentalnie i fizycznie jeszcze nie byliśmy gotowi, by od razu przejść pełną metamorfozę. To jednak długi proces, potrzeba czasu. Jesteśmy w trakcie, znaleźliśmy złoty środek. Myślę, że powoli acz konsekwentnie będziemy stawali się drużyną grającą wyżej, potrafiącą dominować na boisku i częściej stosującą atak pozycyjny.

Odra Opole znajduje się dziś w miejscu, które w połowie rundy jesiennej zdawało się być marzeniem. A pan właśnie wtedy określił się, że chce podjąć to wyzwanie. Między decyzją a oficjalnym ogłoszeniem minęło wiele tygodni.

Decyzję podjąłem na przełomie października i listopada, przed wyjazdowym meczem z Olimpią Grudziądz. Odra też go przegrała i faktycznie, jej sytuacja stała się bardzo trudna. Ostatnie miejsce w tabeli, osiem punktów straty do strefy bezpiecznej… Ale później Piotrek Plewnia w czterech meczach kończących jesień zdobył 10 punktów. Z sytuacji, w której mogłem się zastanawiać, czy ten cud jest możliwy i jak do niego doprowadzić, przeszliśmy do zrównania się dorobkiem z zajmującym bezpieczną lokatę Chrobrym Głogów. Zaczynałem pracę w zupełnie innych okolicznościach niż te, które były w chwili przyjęcia oferty.

No właśnie, niejako zdał pan pierwszy test wiary w zespół. Powiedział pan „tak” w okresie największego kryzysu.

Zarząd przedstawił mi ciekawą wizję budowy drużyny. Podpisaliśmy kontrakt na półtora roku, który obowiązywałby również w razie spadku do II ligi. Siłą rzeczy musieliśmy mieć plan również na scenariusz negatywny. Byłem zdecydowany, żeby odejść z Pogoni Szczecin. Bardzo dobrze się w niej czułem, fajne miejsce pracy, dobry trener w osobie Kosty Runjaica i dobrzy piłkarze, ale zacząłem być zmęczony psychicznie. Żona na Śląsku, ja w Szczecinie, rzadko się widywaliśmy. Odległość dzieląca mnie od domu dawała o sobie znać. Byłem już o krok, żeby tak czy siak wrócić na Śląsk i wtedy zgłosiła się Odra. Idealny moment, czasami trzeba mieć w życiu trochę szczęścia.

Wychodzi na to, że śląscy trenerzy są chyba ponadprzeciętnie związani ze swoim regionem. Rafał Górak w drugim roku pracy w Toruniu też już tęsknił, Jacek Trzeciak teraz po raz pierwszy pracuje poza południem kraju, Ryszard Wieczorek dopiero w ostatnich latach ruszył w Polskę i tak moglibyśmy wymieniać.

Inaczej to wygląda, gdy mieszka się z rodziną albo przynajmniej dojazd jest sprawniejszy. Wtedy można pracować w każdym rejonie kraju. Połączenie Szczecina ze Śląskiem jest mało komfortowe, to nieprzyjemna droga. Jadąc autem do Katowic tam i z powrotem tracę 10-12 godzin pracy przed komputerem, którą powinien wykonać. To stanowiło główną część moich zadań, często zajmowałem się analizą. Pierwszy trener w tym kontekście ma trochę łatwiej. Może działać na telefonie, planować do przodu. W moim przypadku na dłuższą metę byłoby to nie do wykonania.

Od początku plan był taki, że przejmuje pan Odrę od nowego roku czy wymusiły to okoliczności?

Nie było innej możliwości, tylko ten scenariusz brałem pod uwagę. Wyczuwałem lekkie naciski ze strony Odry, by stało się to szybciej, ale całe szczęście, że wyszło inaczej. Piotrek naprawdę rewelacyjnie sobie poradził, świetnie wykonał zadanie, a ja ciągle miałem swoje zadania w Pogoni. Gdy przedstawiłem wszystko trenerowi Runjaicowi, był bardzo sceptycznie nastawiony. W pewnym momencie jednak odpuścił, dał mi zielone światło. Widział moją determinację i niepokój związany z dalszym funkcjonowaniem. Obiecałem mu, że do końca roku zostaję i wywiążę się ze wszystkiego. On sprowadzał mnie do Szczecina, nie chciałem go zawieść.

Reklama
Czyli odszedł pan trochę na zasadzie „z niewolnika nie ma pracownika”.

Kontrakt obowiązywał jeszcze przez półtora roku, ale miałem w nim pewne opcje dotyczące wcześniejszego rozstania. Oczywiście wiązałoby się to z koniecznością zapłacenia dużych pieniędzy. Nie czułem się w Pogoni niewolnikiem, ale od pewnego momentu ze wspomnianych powodów praca przestała mi sprawiać pełną przyjemność. Pierwszy rok był niezwykle energetyczny i wtedy tę przyjemność czułem. Wiele się nauczyłem, znakomicie nam się współpracowało, wyniki też się zgadzały. W ostatnich miesiącach zacząłem się wypalać, trener Runjaic to dostrzegł. Pogoń jest klubem rodzinnym, zarząd super się wobec mnie zachował, wszystkie kwestie finansowe rozstrzygnięto na moją korzyść. Jak w bajce, najwyższe standardy.

Współpraca z Runjaicem zapewne wiele panu dała. To trener otrzaskany z 2. Bundesligą, przez długi czas mający określoną renomę w Niemczech.

Niemieckie spojrzenie na futbol, niestandardowa wizja. Jako cały sztab dużo wynieśliśmy w temacie czytania gry i analiz. Jeszcze bardziej podszkoliłem się językowo, komunikacja najczęściej odbywała się po niemiecku i angielsku. To była dla mnie super szkoła. Dziękuję trenerowi Runjaicowi, ale myślę, że swój mały wkład w ten dobry okres Pogoni również miałem. Starałem się oddawać serce w mojej pracy i zostało to docenione chociażby przy naszym rozstaniu.

Co niespotykanego wcześniej prezentował warsztatowo Kosta Runjaic?

Dostrzegał podczas analiz rzeczy, na które nikt ze sztabu nie zwracał uwagi. Rzucał nowe światło na niektóre zagadnienia, wyrobił nawyk przywiązywania dużej wagi do szczegółów.

Na przykład jakich?

W którym kierunku zawodnik powinien prowadzić piłkę, kiedy podać, a kiedy oddać strzał. Trudno mi sobie teraz przypomnieć konkrety, ale nieraz podczas analiz mówił „zawodnik x, ty powinieneś zrobić tu to i to, oczekuję tego i tego”. Ważne były też dla niego wizualizacje, przygotowywanie takich odpraw zabierało nam dużo czasu. Chwilami stawało się to męczące. Wiedziałem jednak, jak ważne są te materiały dla zawodników. Trener Runjaic każdą odprawę wcześniej oglądał, nie szczędził uwag. Nad 20-minutowym materiałem potrafiliśmy siedzieć dwa dni. Liczyła się nawet sama estetyka, wygląd graficzny.

Pogoń w szczytowym okresie grała zgodnie z autorskimi założeniami Runjaica. Szkoda, że straciła znów tylu zawodników, musi na nowo budować swoją tożsamość. Kiedy byli Buksa, Kożulj, Drygas w optymalnej formie, kiedy przyszli Zech, Triantafyllopoulos i paru innych zawodników, naprawdę ta gra mogła się podobać. Takie wyniki jak wygrana na Legii nie wzięły się z przypadku. No i nie zapominajmy, że Kosta Runjaic często trafiał z personaliami. Komitet transferowy tworzyli też dyrektor sportowy Dariusz Adamczuk i prezes Jarosław Mroczek, ale wszystko zaczynało się od trenera i działu skautingowego. Stąd wzięli się Kożulj, Spiridonović, Zech, Buksa – to Runjaic miał decydujące zdanie.

Sądzi pan, że to kwestia najbliższych lat, żeby Pogoń na stałe dołączyła do grona 4-5 najmocniejszych polskich klubów?

Sądzę, że są ku temu podstawy. Kluczem będzie nowy stadion i powstanie porządnej bazy treningowej. Podzielam zdanie Michała Probierza, który od lat mówi, że najpierw musimy mieć bazy, a potem można budować inne rzeczy. Pogoń jest prywatnym, stabilnym klubem, dobrze ukorzenionym w mieście, ma rozwiniętą akademię. Jak już infrastruktura się poprawi, efekty szkolenia szybko powinny mieć przełożenie na pierwszą drużynę.

Zapewne sporo pan wyciągnął w temacie zarządzania drużyną i budowania atmosfery. Sądząc po wypowiedziach na temat Runjaica, to trener dający dużą swobodę, ale w określonych granicach. Kto je przekroczy, ma wielkie problemy.

To prawda, fajne połączenie demokracji i dyktatury. Nauczyłem się wytwarzania ciekawej presji na zawodnikach. Wcześniej z takimi aspektami psychologicznymi się w Polsce nie zetknąłem. Kwestie mentalne są jego mocną stroną. Umie trafić do piłkarzy i zmobilizować ich, mimo że nie porozumiewa się jeszcze po polsku. Język angielski jest jednak bardzo komunikatywny i każdy go rozumiał. Jeśli ktoś na początku miał braki, szybko je nadrabiał.

Co to znaczy „wytwarzanie ciekawej presji”? Brzmi… ciekawie.

Podam przykład Radka Majewskiego. Trener Runjaic regularnie go bodźcował, wywierał na niego zdrowe naciski, żeby ciągle szedł do przodu. Mimo wielkiego doświadczenia i określonej renomy, stawiano wobec niego duże wymagania. Trener często w niego uderzał, po dobrym meczu uwypuklał błędy. Aż byłem zdziwiony, ale to pomagało. Sądzę, że Radek w Pogoni jeszcze zrobił postęp, zresztą bardzo sobie chwalił tę współpracę. Dzięki postawie w Szczecinie zapracował na transfer do Australii.

Czyli Runjaic lubił zagrać piłkarzom na ambicji, podrażnić ich?

Tak, ale to zależy, o którego zawodnika chodziło. Do każdego miał określoną „taktykę”. Niektórzy funkcjonowali u niego inaczej. Potrzebowali więcej pozytywnych bodźców i je dostawali. Rozróżnianie tego i odpowiednie dawkowanie to umiejętności miękkie, których trudno się nauczyć. Widać było, że trener Runjaic przez lata pracował w 2. Bundeslidze, nieraz z bardzo dobrymi  zawodnikami.

Pod koniec rundy jesiennej musiał się pan martwić podwójnie, patrząc i na wyniki Pogoni, i na wyniki Odry.

Na szczęście przeważnie mogłem być zadowolony. Jak mówiliśmy, Odra z Piotrem Plewnią na ławce w czterech meczach wywalczyła 10 punktów, a w Pogoni akurat zaczęła się dobra passa: trzy zwycięstwa, dwa remisy. Dopiero na sam koniec przegraliśmy z Wisłą Kraków i Koroną Kielce, to były jedyne gorzkie pigułki. Mój czas do ostatniego spotkania był dla Pogoni, serce jednak powoli zaczynało bić w kierunku Opola. Byłem na łączach z Piotrem. Układał wszystko po swojemu, ale jakieś drobne uwagi już przekazywałem. Oczywiście „po godzinach”, nie zaniedbałem niczego w Szczecinie.

To co takiego zrobił Piotr Plewnia, że tak dobrze finiszował jesienią? Wystarczyło poluzować atmosferę czy szły za tym konkretne zmiany w taktyce i grze?

Piotrek jest mocny w tematach taktycznych. Drużyna pod jego wodzą była zdyscyplinowana, bardzo dobrze funkcjonująca w defensywie. To był klucz do dobrych wyników. W czterech meczach Odra straciła tylko jednego przypadkowego gola. Co do wątków mentalnych – Piotrek jest człowiekiem spokojnym, wyważonym i udzieliło się to zawodnikom. W tym względzie stanowi moje przeciwieństwo, dlatego tak dobrze się uzupełniamy.

W kadrze Odry nie znajdziemy wielu obcokrajowców, ale te nieliczne przypadki są interesujące. Rzadko spotyka się w Polsce 21-letniego Holendra, który nie przyjechał tutaj na studia, a w takim wieku znajduje się Thijs Timmermans. W poprzednim sezonie sporo grał w drugoligowym Dordrechcie, jednak w I lidze ma z tym problem.

To dobry zawodnik, trafił jednak na olbrzymią konkurencję w środku pola. Chyba żadnej pozycji nie mamy obsadzonej równie mocno. Jego konkurenci to – jak na I ligę – piłkarze znakomici: Sebastian Bonecki, Mateusz Czyżycki, Miłosz Trojak plus kontuzjowany Witalij Fiedotow i Rafał Niziołek, który teraz wrócił po urazie. Sześć nazwisk na trzy pozycje. Timmermans tę rywalizację przegrywa. Do tego niestety nie przedłużył z nami umowy na lipiec. Mówi, że dostał ciekawą propozycję z jakiegoś holenderskiego klubu i chce wrócić. Od trzech tygodni o tym wiedziałem. Normalnie trenuje, jest brany pod uwagę, ale nie ukrywam, że zagra tylko w ostateczności przy braku innych alternatyw. Co nie zmienia faktu, że to piłkarz z potencjałem i bardzo fajny człowiek, inteligentny w rozmowie. Nie do końca trafił w klub i czas, ale mam nadzieję, że jego dalsza kariera pójdzie właściwym torem.

Zimą, już po pana przyjściu, sprowadzony został wspomniany Fiedotow. CV ma zachęcające, niedawno grał jeszcze w rosyjskiej ekstraklasie, na najwyższym szczeblu na Ukrainie ma 101 meczów. Rozumiem, że na razie ograniczają go właśnie kwestie zdrowotne?

Tak. Szkoda, bo jego transfer był moim pomysłem. Odegrał kluczową rolę w meczu z Bełchatowem. Wszedł z ławki i przeprowadził akcję dającą nam zwycięskiego gola. Mocno na niego liczyłem. On sam jest bardzo zdeterminowany, żeby się pokazać i na nowo odnaleźć w piłce. Miał pewne problemy w Rosji z agentem. Zaufał niewłaściwej osobie, musiał pauzować pół roku. Chce się u nas odbudować. Przez całą kwarantannę był na miejscu sam, bez mieszkającej w Rosji rodziny i sumiennie pracował. Niestety kontuzja łydki na razie go stopuje. Potrzebuje jeszcze około dziesięciu dni, żeby być gotowym. W pierwszoligowej skali, to wybitny zawodnik jeśli chodzi o umiejętności taktyczne. Wierzę, że w ostatnich meczach zdąży się pokazać kibicom.

Chwali pan Miłosza Trojaka. W grudniu narozrabiał będąc pod wpływem alkoholu. Odbyliście wychowawczą rozmowę?

W tamtym czasie nie miałem jeszcze żadnej władzy w klubie, kontrakt nie był podpisany. Piotrek Plewnia wszystko z nim wtedy wyjaśnił. Nawet się nie zastanawiałem, czy mu wybaczam, czy nie. Każdy zawodnik zaczynał u mnie z czystą kartą. W życiu wszyscy popełniamy błędy. Najważniejsze jest to, jakie wnioski wyciągamy. Fajnie mi się z Miłoszem pracuje. Jest pozytywnym człowiekiem, choć lubi sobie pomarudzić, walczymy z jego malkontenctwem. Dostał drugą szansę, trochę klubowi zawdzięcza i chce się odwdzięczyć. Ostatnio przez drobny uraz opuścił trzy mecze. Wrócił na Chrobrego Głogów i zagrał w miarę dobrze.

Po pandemii sędziowie w I lidze często dość spektakularnie się mylą. Widzi pan problem z arbitrami na tym szczeblu? Niektórzy trenerzy, jak chociażby do niedawna Ryszard Tarasiewicz w GKS-ie Tychy, co chwila na nich narzekali.

Uważam, że nie możemy narzekać na sędziów. Naprawdę. Gdy przypomnę sobie, co się czasami działo na obozach w Turcji, albo gdy widzę wpadki z innych lig, to mam przekonanie, że naszym arbitrom należy się szacunek. Jasne, błędy im się zdarzają, ale całe szczęście, że minęły już czasy, gdy mogły wynikać z innego powodu niż czynnik ludzki. Jestem w stanie to zaakceptować. Jeśli sędzia się przyzna do pomyłki, dla mnie temat załatwiony. Szkoda, że w I lidze nie ma VAR-u. Na początku nie byłem jego zwolennikiem. Teraz jednak widzę, że to dobry pomysł, sprawdza się, zmniejsza liczbę nieprawidłowych decyzji w kluczowych sytuacjach. A że czasem na sędziów krzyknę? To także jakiś element gry, taktyki. Ogólnie jednak ja i mój sztab staramy się odnosić do nich z pełną kulturą i dyskutować jak najrzadziej.

Mówiliśmy o tym, jak rozwija się Pogoń, ale przed Odrą Opole także są ciekawe perspektywy, powstanie nowy stadion. Tym bardziej nie wypada spaść do II ligi.

Mogę się tylko zgodzić. Robimy wszystko, żeby zrealizować cel i się utrzymać. Wydaje mi się, że personalnie i organizacyjnie damy radę. Oczywiście piłka bywa nieprzewidywalna, nie przewidzi się wszystkiego w tematach zdrowia i tym podobnych, ale jestem w miarę spokojny. Widzę, że zmierzamy we właściwym kierunku. A przyszłość? Koronawirus zastopował budowę stadionu, mogą być opóźnienia. I tak nie mogę narzekać. Mam dobrą bazę, szeroki sztab szkoleniowy – oddanych współpracowników i fachowców. Z zarządem nadajemy na tych samych falach. To wszystko ma przełożenie na niezłe wyniki. Opole jest dobrym miejscem i do pracy, i do życia. Miasto wojewódzkie, ale nie metropolia, nie przytłacza. Na trening mogę iść pieszo lub dojechać rowerem, mijam zadbany rynek. Lubię tutejszy klimat.

Jako zawodnik miał pan epizod w Odrze Opole w 1998 roku.

Spędziłem w Odrze jedną rundę. Od tamtego czasu Opole bardzo się zmieniło. Miasto dynamicznie się rozwija, ma dużo zieleni i terenów rekreacyjnych. Odnoszę wrażenie, że ludzie są tu zadowoleni. Opolszczyzna jest specyficzna, ale świetnie się w tym klimacie odnajduję. No i mam bardzo blisko do domu, co jest istotne. Jesteśmy z żoną szczęśliwi, często się widujemy.

Czytałem, że to półrocze w Opolu było bardzo trudnym czasem w pana życiu, ledwo wyszedł pan z poważnego wypadku samochodowego.

Kilka niekorzystnych okoliczności się splotło. Miałem ten wypadek, straciłem miejsce w składzie Polonii Bytom i wiedziałem, że nie będę grał. Zdecydowałem się na wypożyczenie do Odry, która była świeżo po awansie do ówczesnej II ligi. Organizacyjnie wyglądało to naprawdę kiepsko, mieszkałem w starym hotelu robotniczym. Sportowo jednak czasu nie straciłem. Trafiła się fajna paczka, choć utrzymać nam się nie udało. Mimo to kilku z tamtego składu później zaistniało. Maciej Michniewicz i Józef Żymańczyk zagrali w Ekstraklasie.

Pan nigdy na najwyższym szczeblu nie wystąpił. Niedosyt?

W Górniku Zabrze raz usiadłem na ławce w Ekstraklasie (śmiech). Na pewno nie wycisnąłem maksimum, choć zdawałem sobie sprawę z własnych ograniczeń. Byłem dobry przede wszystkim motorycznie, ale miałem braki techniczne. Do dwunastego roku życia grałem tylko na podwórku, późno zacząłem treningi. Brakowało mi jakości w dośrodkowaniach i mocniejszych podaniach zewnętrzną częścią stopy. Ale szczerze mówiąc, w ogóle się nad tym nie rozwodziłem. Dość szybko przeszedłem na drugą stronę. Przestałem grać po awansie Polonii Bytom do I ligi w 2007 roku, mimo że przez większość sezonu byłem podstawowym zawodnikiem. Dopiero w końcówce straciłem miejsce na prawej obronie na rzecz Adriana Klepczyńskiego. Zaproponowano mi poprowadzenie drużyny w Młodej Ekstraklasie, zastanawiałem się pięć minut. Zdrowie pozwoliłoby pograć kilka następnych lat, uważam jednak, że podjąłem dobrą decyzję i nigdy bym jej nie zmienił. Realizuję się jako trener.

Wielokrotnie był pan asystentem Jurija Szatałowa. Wszystko zaczęło się po jego przyjściu do Bytomia w 2009 roku?

Tak. Trenera Szatałowa już wcześniej przymierzano do Polonii, ale ostatecznie zdecydowano się na Marka Motykę. Gdy ta współpraca się zakończyła, wrócono do poprzedniej kandydatury, a trener dostał mnie niejako w pakiecie. Polonia nie była klubem, w którym każdy szkoleniowiec mógł sobie dowolnie dobierać sztab. Ja i Mirek Dreszer zostaliśmy w spadku po Motyce i od razu znaleźliśmy wspólny język z Jurijem Szatałowem. Zaufał mi, wiele mu zawdzięczam. W Bytomiu pracowaliśmy trzy lata i mimo bardzo skromnych warunków, dwukrotnie zajmowaliśmy siódme miejsce w Ekstraklasie. Zaowocowało to propozycją z Cracovii, chciał mnie tam wziąć. Była to dla mnie trochę ryzykowna wyprawa. Pierwszy raz wypływałem poza Bytom, wychodziłem poza swoją strefę komfortu, w której znałem wszystkie miejsca i ludzi. Udało się utrzymać, mimo że nikt na nas nie stawiał, po pierwszej rundzie zespół miał osiem punktów. Niezapomniane chwile.

Po Krakowie razem byliśmy jeszcze w Zawiszy Bydgoszcz i GKS-ie Tychy. Znacząco przyczyniliśmy się do awansu Zawiszy do Ekstraklasy, choć kropkę nad „i” stawiał już Ryszard Tarasiewicz. W Tychach na początku celem było utrzymanie, zrobiliśmy to, w drugim sezonie z różnych względów poszło nam gorzej. W każdym klubie świetnie się rozumieliśmy, mieliśmy dobre momenty. Mam wrażenie, że w Bydgoszczy i Tychach dziękowano nam za wcześnie. Cóż, takie życie. Z trenerem Szatałowem do dziś pozostaję w kontakcie, często rozmawiamy, nie szczędzi mi wskazówek. Kto wie, czy kiedyś jeszcze nasze drogi w różnych konfiguracjach się nie zejdą.

Dopuszcza pan jeszcze pracę w roli asystenta? Jednym z motywów przejęcia Odry Opole była również chęć działania na własną rękę.

Mogę tylko powtórzyć to, co już kiedyś powiedziałem: wolę być pracującym drugim trenerem, niż niepracującym pierwszym. Znakomicie czuję się jako pierwszy trener, to lubię robić najbardziej, ale w tym zawodzie jakieś dalekosiężne planowanie swojej kariery jest pisaniem palcem po wodzie. Wpływa na nią mnóstwo czynników, nie do końca od nas zależnych. Fajnie planować, ciągle się rozwijać, trafiać do coraz lepszych klubów. Robię, co mogę, żeby tak było. Życie zweryfikuje. Nie zamykam się na inne rzeczy.

Wcześniej, poza Młodą Ekstraklasą Polonii Bytom, samodzielnie prowadził pan w II lidze Rozwój Katowice i ROW Rybnik.

Z Rozwoju, poza samą końcówką, mam super wspomnienia. Jestem wychowankiem klubu, zawsze darzyłem go sentymentem. Moja piłkarska przygoda zatoczyła koło. Otrzymałem propozycję w idealnym momencie, bo dzięki niej mogłem się dostać na kurs UEFA Pro. Pracowałem tam dwa lata. Klub z rodzinną atmosferą, jeden z ostatnich mocniej powiązanych z kopalnią – w tym wypadku kopalnią Wujek. Prowadziłem kilku ciekawych piłkarzy, na przykład Przemysława Szymińskiego, który jest dziś w drugiej lidze włoskiej. Cały czas mogliśmy liczyć na pomoc Arka Milika.

W pierwszym sezonie chcieliśmy się utrzymać, co było zadaniem trudniejszym niż zwykle. II liga przechodziła reformę i tylko osiem drużyn mogło w niej zostać. Stresujący czas, ale udało się. Drugi sezon zaczęliśmy rewelacyjnie. Do I ligi wchodziły trzy zespoły, a my po rundzie jesiennej zajmowaliśmy pozycję wicelidera. Potem niestety wydarzyły się różne dziwne rzeczy. Z tego co słyszałem, inny klub z Katowic był zaniepokojony, że budżet mu się zmniejszy w razie awansu Rozwoju. Niemalże z dnia na dzień zdecydowano, że piętnastu zawodników zostanie zatrudnionych na kopalni i na początku stycznia musieli się stawić do pracy. Prowadziłem drużynę zawodowców, a tu nagle po urlopie prawie cała moja kadra do 12:00 musiała pracować poza klubem, nie wyłączając Tomka Wróbla, który przez lata grał w Ekstraklasie. Ta sytuacja zepsuła moja relacje z zarządem.

W międzyczasie w klubie pojawili się prezes Zbigniew Waśkiewicz i Kamil Kosowski jako dyrektor sportowy. Widocznie nie znajdowałem się na ich liście ludzi, z którymi dobrze się współpracuje. Po trzech wiosennych meczach, w których zdobyliśmy jeden punkt, podziękowano mi. Rozwój tak czy siak awansował pod wodzą trenerów Szulczka i Stranca, którym doradzał trochę Marek Koniarek.

ROW Rybnik? Fajny klub z dobrą bazą, dobre miejsce do pracy. Świetnie współpracowało mi się w sztabie z Rolandem Buchałą i Danielem Pawłowskim. W pierwszym sezonie dość spokojnie się utrzymaliśmy, w drugim wyniki były po prostu słabe. Rozstaliśmy się po jedenastu meczach w cywilizowany sposób. Miło wspominam Rybnik, poznałem wspaniałych ludzi. No i mogłem wprowadzić do seniorskiej piłki Bartka Slisza.

„Inny klub z Katowic” obawiał się, że część pieniędzy miejskich, które dotychczas otrzymywał, przypadnie Rozwojowi?

Tak. To nieoficjalna informacja, nikt tego na głos nie potwierdzi, ale z dobrych źródeł wiedziałem, że tak to wygląda. Klub ten miał z 10 mln zł budżetu, Rozwój 300 tys. zł. Gdyby Katowice miały dwie ekipy w I lidze, ta różnica musiałaby się zmniejszyć. I po awansie były niesnaski na górze. Rozwój też grał na stadionie przy Bukowej, tylko na ten dostał licencję. Dla mnie to było chore: przez półtora roku pracuję w profesjonalnym klubie i nagle zawodnicy jadą mi na kopalnię. Pan jest ze Śląska, więc wie, że to ciężka robota, nawet sam zjazd daje w kość.

W Rozwoju pana podopiecznym był też Fabian Piasecki. Przesunął go pan do rezerw, zarzucając brak zaangażowania. Dziś widzimy, że jednak daje radę, zmierza po tytuł króla strzelców I ligi.

Trwało to raptem dwa tygodnie, nic wielkiego. Nie obraziliśmy się na siebie. Mamy ze sobą kontakt, spotykamy się przy okazji meczów. Fabian był wtedy bardzo młodym zawodnikiem. Dało się zauważyć, że dysponuje dużym potencjałem, ale nie trafił na odpowiedni klub w odpowiednim czasie. Dostawał mało szans, mimo to liczyłem, że z nami zostanie. Wybrał inaczej i z dzisiejszej perspektywy chyba nie żałuje. Co do tych rezerw, nieraz wysyłałem do nich zawodników na tydzień czy dwa, żeby przemyśleli pewne sprawy. W Rybniku też się to zdarzało. Taki miałem wtedy pomysł.

Brzmi to tak, jakby aktualnie patrzył pan na te kwestie inaczej?

Nie mam teraz takiej potrzeby, poza tym Odra Opole nie posiada drugiej drużyny (śmiech). Czasem zawodnik potrzebuje nieco spokoju, co pozwoli mu nabrać perspektywy w niektórych sprawach. Chłopaki dzień w dzień są poddawani dużej presji, której w rezerwach nie ma. A to pozwala spojrzeć na świat z dystansu, chłopakowi łatwiej zobaczyć, co może stracić i gdzie już zaszedł. To też nie tak, że jak jest problem, to od razu wysyłam kogoś do „dwójki”. Generalnie jestem pozytywnym człowiekiem i staram się karać piłkarzy jak najrzadziej, najpierw z nimi rozmawiać. Kara jest ostatecznością, w Odrze chyba tylko raz musiałem jakąś zastosować i to drobną. Rada drużyny przeważnie na wcześniejszym etapie załatwia ewentualne nieporozumienia.

Będąc w zawodzie kilkanaście lat, widzi pan, że proporcje się zmieniają i jest coraz więcej piłkarzy, których kary tylko dobijają zamiast mobilizować? Charaktery dziś chyba są słabsze niż kiedyś?

Kluczem jest to, żeby każda decyzja była podejmowana na spokojnie, mądrze, w oparciu o fakty, a nie pod wpływem emocji. Inteligentny zawodnik nawet z trudnej do przyjęcia kary wyciągnie właściwe wnioski. Z jednej strony czasy faktycznie się w tym aspekcie zmieniły, ale z drugiej – piłkarze są dziś znacznie bardziej świadomi i profesjonalni. Dawniej trener mógł kazać wszystko na zasadzie „bo tak” i nikt nie drążył tematu. Teraz na takie rzeczy nie można sobie pozwolić. Zawodnicy mają swoich doradców, trenerów mentalnych czy dietetyków, czytają i dokształcają się, chcą być coraz lepsi. Ten medal ma dwie strony.

Całe życie grał pan na Śląsku i głównie tu pracował jako trener, ale urodził się pan w Warszawie. Jaka historia się z tym wiąże?

Nic sensacyjnego. Moi rodzice byli studentami na jednym roku AWF-u w Katowicach, ale żeby zrobić magisterkę, musieli wyjechać do Warszawy. Mieszkali razem w akademiku. Tam zostałem poczęty, urodziłem się w słynnym szpitalu wojskowym na ulicy Szaserów i pierwsze 3-4 lata życia spędziłem w stolicy. Ojciec po studiach przez jakiś czas miał tam pracę. W końcu jednak rodzice postanowili wrócić na Śląsk. Cała rodzina ze strony mamy jest z Chorzowa, a taty z Katowic. Czuję się Ślązakiem, choć jakiś związek z Warszawą odczuwam.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyk/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...