Reklama

Andrzej Strejlau to dobry współlokator. Tylko całą noc ogląda mecze

redakcja

Autor:redakcja

22 czerwca 2020, 17:50 • 15 min czytania 13 komentarzy

– Euro w Szwecji w 1992. Jechaliśmy z Warszawy otrzymanym na ten cel z telewizji Polonezem ja, Darek Szpakowski i Andrzej Strejlau, ówczesny selekcjoner, a przy tym współkomentator Darka. Ten Polonez był taki, że na jednej stacji benzynowej nam się zapalił. Nie jakiś mały płomień – cały silnik buchnął ogniem. Obsługa wyskoczyła i ugasiła pożar, ale auto nie nadawało się do użytku. Telewizja przysłała mechanika następnym Polonezem. Zostawił nam swojego Poloneza, a tamten, spalony, zreperował na tyle, by nim ze Szwecji wrócić do Polski.

Andrzej Strejlau to dobry współlokator. Tylko całą noc ogląda mecze

Z Andrzejem Strejlauem mieszkaliśmy podczas turnieju razem w pokoju. Rozgrywano wtedy dwa mecze dziennie. Załóżmy, że wracaliśmy po pierwszym spotkaniu do hotelu. Norma, żeby obejrzeć też ten następny. Ale Andrzej nie wyłączał telewizora, tylko całą noc, do rana, oglądał powtórki. Robił Holandia – Niemcy z Darkiem, a potem przez noc oglądał jeszcze ten mecz ze dwa razy. To bywało trochę męczące, ale on w tym był na tyle kulturalny, że wyłączał dźwięk – bardziej interesowała go taktyka.

Powinien trwać właśnie wielki turniej, ale go nie ma. Są natomiast anegdoty z wielkich turniejów od Wojtka Frączka, wieloletniego dziennikarza TVP, który zaliczył mnóstwo finałów, a poza tym jest historykiem sportu i posiadaczem jednego z największych w Polsce archiwów sportowych. Zapraszamy!

***

Wojtek, jak trafiłeś do dziennikarstwa?

Był środek lat osiemdziesiątych. Skończyłem wydział nauk ekonomicznych, a potem, jako że zawsze żyłem sportem, poszedłem na dwuletnie studia dziennikarskie. Na pierwszym roku na jednych zajęciach pojawił się Włodek Zientarski, który prowadził w TV program „Jarmark”. Zapytał studentów, czy ktoś nie chciałby podjąć współpracy z redakcją sportową Telewizji Polskiej. Zgłosiłem się i tak trafiłem do magazynu reporterów sportowych „Aut”. Jeździłem robić materiały po Mazowszu – to szkolny klub sportowy, to coś podobnego. Wtedy poznałem Darka Szpakowskiego.

Reklama

Dziesięć lat starszy ode mnie Darek był moim idolem. Ledwo po trzydziestce, a już miał wielki status w dziennikarstwie. Rozpoznawalny w całej Polsce. Redakcja była nieliczna, zaprzyjaźniliśmy się. Wciągnął mnie do typowo dziennikarskiej, informacyjnej roboty, na przykład do wydań „Sportowej Niedzieli”. Pobiłem nawet rekord – pracowałem przy pięćdziesięciu czterech kolejnych wydaniach. To była taka praca, gdzie biegałeś do stacji teleksów raz na godzinę, odbierałeś depesze, segregowałeś je, ustalałeś hierarchię, proponowałeś wydawcy lub prowadzącemu. Do tego dochodziła obróbka taśm filmowych. Inne czasy.

Dariusz Szpakowski wziął cię pod swoje skrzydła?

Jakaś chemia nastąpiła między nami, choć byłem redakcyjnym szczawiem. Bardzo długo w redakcji byłem najmłodszy. Oczywiście na początku było oficjalnie:

– Panie Darku.

– Panie redaktorze.

Ale gdzieś po dwóch miesiącach Darek zaproponował, żebyśmy przeszli na ty. Dla mnie to było takie wydarzenie, że po tym, jak Darek to zaproponował, urządziłem z tej okazji… imprezę dla znajomych. Darek to energiczny, uczciwy facet, na którego można liczyć nie tylko w sensie dziennikarskim. Zrobiliśmy razem z dwieście wyjazdów. Byłem z Darkiem na dwunastu finałach wielkich imprez piłkarskich, do tego dwudziestu czterech finałów europejskich pucharów.

Reklama
Co ci szczególnie zapadło w pamięć z tych wyjazdów?

Przykładowo, mundial w USA, 1994 rok. Debiutujący w roli komentatora na wielkiej imprezie Jacek Laskowski. Między ćwierćfinałami a półfinałami kilka dni wolnego. Mieliśmy bazę w Dallas, chcieliśmy odwiedzić brata Włodka Szaranowicza w Kalifornii. Dostaliśmy zgodę, wypożyczyliśmy auto. Plan był taki, że będziemy jechać całą dobę, zmieniając się. Klasyczna wycieczka przez Stany. W Oklahomie mijaliśmy między innymi wieżowiec, w którym kilka tygodni wcześniej był zamach.

Szeroka autostrada, druga w nocy, ciemna noc. Jacek jedzie trochę powyżej limitu 55 mil szybkości, ale też nie przesadnie. Do tego stopnia, że gdy zaczęła jechać za nami na sygnale policja, zjeżdżaliśmy jej z pasa, bo myśleliśmy, że jedzie do jakiegoś zdarzenia. Ale widzimy, że radiowóz cały czas się nas trzyma.

– Jacek, to chyba nas gonią.

Jacek zjechał grzecznie, policjant się zatrzymał i włączył taką strasznie mocną lampę żarową. Krzyczy do nas z odległości, żeby dać dokumenty. Wszystko mieliśmy jednak w bagażniku. Jacek wysiadł, żeby coś wytłumaczyć, a ja, nieświadomy, wysiadłem z drugiej strony i zacząłem otwierać bagażnik. Policjant wyciągnął broń – taki długi rewolwer – i krzyczy do Jacka.

– What the hell is he doing?!

Jacek wyciągnął szybko akredytację i zaczął nią nerwowo machać. Dostaliśmy nawet po tym zajściu wezwanie do amerykańskiego sądu, ale finalnie skończyło się na 180 dolarach mandatu.

Cała ta podróż była mocno nerwowa. Pamiętam, gdzieś na granicy Arizony i Nowego Meksyku, był bardzo długi zjazd z autostrady. Ja, już mocno zmęczony, niestety zasnąłem prowadząc samochód. Auto zjeżdżało na lewą stronę. Jacek się obudził. Krzyknął. Ja dałem po hamulcach. Zatrzymaliśmy się ze 20 metrów przed pionową granitową ścianą. Kto wie, może uratował mi wtedy życie.

Co jeszcze zapadło ci w pamięć z kulis tamtych mistrzostw?

Na pewno robiły wrażenie wielkie stadiony, średnio na 60-80 tysięcy widzów, zawsze wypełnione. W biurze prasowym można było spotkać Pele czy Maradonę. Co prawda jak Maradona przyszedł, to został otoczony niemożliwym kłębowiskiem ludzi. Połowa to pewnie ochroniarze.

Byliśmy też podczas naszej podróży w Las Vegas, wraz z noclegiem. Chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda w praktyce. Weszliśmy też zagrać, typowo za parę groszy, żeby zobaczyć z czym to się je. Najśmieszniejsze, że koło 3 w nocy zaszliśmy do malutkiego kasyna. Może dziesięć maszyn, jeden stół. Żadne Ceasar’s Palace czy MGM. A tutaj spotkaliśmy dwóch innych polskich dziennikarzy.

To był twój pierwszy duży turniej?

Pierwszy duży wyjazd w ogóle miałem na Wembley. Ostatni Puchar Mistrzów, Barcelona – Sampdoria, a chwilę potem mecz Anglia – Brazylia. Oczywiście człowiek był przejęty, ale finalnie najbardziej pamiętał to, że była fatalna łączność i jak odsłuchaliśmy głos, to był tak zniekształcony, że trzeba było wielkiej sztuki aby zorientować się, że to komentuje Darek.

Później były Igrzyska w Barcelonie, gdzie byłem wyznaczony na… pół imprezy. Jakoś już podczas eliminacji polubił mnie Janusz Wójcik, choć byłem początkującym dziennikarzem. Szybko przeszliśmy na ty. Miał niesłychany posłuch w tej kadrze. Sytuacja bodajże z meczu w Bydgoszczy, gdzie z Anglikami klepnęliśmy wyjście z grupy do baraży. Potrzebuję zrobić rozmowy do telewizji: Wójcik bez problemów, rozmawia ile tylko chcę. Ale przydałyby mi się jeszcze rozmowy z piłkarzami. Tymczasem ucieka Grzesiek Mielcarski, ucieka Juskowiak, ucieka Brzęczek.

– Janusz, twoi piłkarze mi uciekają, a potrzebuję rozmowy.

– Z kim byś chciał?

– No, z Mielcarem.

Mielcar już ciął do tunelu. I wtedy Janusz krzyczy:

– Mielcar!

Tu trener użył kilku nieparlamentarnych wyrazów.

– Chodź tu!

– Nie, trenerze, ja…

– MIELCAR!

I tu było dużo ostrzej, także pod kątem nieparlamentarnych słów.

Pierwszymi finałami piłkarskimi było Euro w Szwecji w 1992. Wiadomo, dużo bliżej, więc jechaliśmy z Warszawy otrzymanym na ten cel z telewizji Polonezem. Część miast obsługiwał Andrzej Zydorowicz, część Darek i Andrzej Strejlau, ówczesny selekcjoner, a przy tym współkomentator Darka. Ja jechałem z nimi.

Ten Polonez był taki, że na jednej stacji benzynowej nam się zapalił. Nie jakiś mały płomień – cały silnik buchnął ogniem. Obsługa wyskoczyła i ugasiła pożar, ale auto nie nadawało się do użytku. Telewizja przysłała mechanika następnym Polonezem. Zostawił nam swojego Poloneza, a tamten, spalony, zreperował na tyle, by nim ze Szwecji wrócić do Polski.

Poznaliśmy tam też Polaka, Darka Magiera, który był szefem grupy sprawdzającej przed stadionami kibiców i dziennikarzy. Pamiętam jakie wrażenie robiło, że miał telefon komórkowy. Jedziemy za Malmo, lasy, a on mówi:

– Masz, możesz zadzwonić gdzie chcesz.

Nie było wtedy większego szpanu.

Jak wspominasz trenera Strejlaua ze wspólnego wyjazdu?

Bardzo ciekawie, mieszkaliśmy razem w pokoju. Rozgrywano wtedy dwa mecze dziennie. Załóżmy, że wracaliśmy po pierwszym spotkaniu do hotelu. Norma, żeby obejrzeć też ten następny. Ale Andrzej nie wyłączał telewizora, tylko całą noc, do rana, oglądał powtórki. Robił Holandia – Niemcy z Darkiem, a potem przez noc oglądał jeszcze ten mecz ze dwa razy. To bywało trochę męczące, ale on w tym był na tyle kulturalny, że wyłączał dźwięk – bardziej interesowała go taktyka niż nastrój meczu. Pamiętam też, że uwielbiał powieści sensacyjne. Zaczytywał się w książkach Kena Folletta. Wziął kilka na wyjazd. Przeczytał wszystkie. Potem brał ode mnie te, które ja wziąłem.

Robiłeś też wtedy przaśną, polską ligę?

Polską ligę robiło się wtedy okazjonalnie. Jeden mecz, jak ważny i jak o czymś decydował. Są oczywiście puchary, jak pamiętny wyjazd do Goteborga o Champions League. Szwedzi zlekceważyli Legię, graliśmy nawet na jakimś bocznym boisku. Na pewno zapadł też w pamięć Panathinaikos u siebie w Lidze Mistrzów. Straszliwy fetor od gnojówki, która została zwieziona, by boisko odmarzło. Śmierdzący, czarny, żużel. Nie wiem jak oni tam mogli grać.

Ale bardziej zapadała w pamięć reprezentacja. Mecze nawet pierwszej kadry grano w małych mieścinach jak Brzeszcze. Idąc tym trendem, pamiętam jak młodzieżówka zagrała z San Marino w miejscowości Nowiny w kieleckim. Biuro prasowe zostało zorganizowane w namiocie wojskowym rozstawionym na pastwisku. Wychodziłeś z biura, a zaraz obok pasło się kilka krów. Nawet jak kadra grała na dużym stadionie, w Poznaniu, Warszawie czy na Śląskim, to z dzisiejszej perspektywy – amatorka. Czasem było wstyd przed zagranicznymi dziennikarzami.

Jak z Radkiem Nawrotem wspominaliśmy tamte czasy, to mówił, że wstyd mu było głównie za dziennikarzy. Zamiast zbierania informacji – zjeść i wypić.

To prawda. Konferencja przed meczem z Irlandią na Śląskim. Ich trenerem Jackie Charlton, przezwisko „Żyrafa”. Jeden dziennikarz, czołowy, ma już mocno w czubie. Wstaje z tylnego rzędu i pyta, selekcjonera Irlandii, po polsku, bełkocząc:

– Panie żyrafa…

Usadzają go, a on nie daje za wygraną.

– Panie żyrafa!

Nawet nie wiedział za bardzo o co chce zapytać. Pomyślmy jaki to dziś byłby skandal. Wtedy? Nic. Nikt go nie wyprowadził. Może kwestia taka, że w czubie miał nie tylko on.

Pamiętam też wspominaną ostatnio przez Romka Koseckiego scysję pomiędzy nim a Pawłem Zarzecznym. Jechałem też wtedy razem z nimi autokarem. Ja z Darkiem siedzimy pod koniec autobusu, Paweł w ostatnim rzędzie. Wypił ze dwa piwa, zaczął Romkowi dogadywać. Romek się odgryzał, w pewnym momencie powiedział, już niemal krzycząc, żeby Paweł się zamknął. Oczywiście to była tylko woda na młyn Pawła. Szczerze mówiąc, byłem przerażony tym, co się dzieje – w jadącym autokarze kadry dochodzi do rękoczynów. Nie sądziłem, że takie coś może nastąpić. Ale wtedy różne rzeczy były możliwe.

Na Youtube do dziś zachowana jest twoja rozmowa z Antonim Piechniczkiem, gdzie ewidentnie pan Antoni nie jest zachwycony tym, że w ogóle musi rozmawiać. Miał już wcześniej z nim za tej drugiej kadencji przeboje Jacek Laskowski, gdy ośmielił się zapytać selekcjonera o styl wygranej z Mołdawią.

Rewanż z Włochami w Neapolu, w pierwszym meczu u nas było 0:0. Pamiętna szansa Pawła Wojtali, zmarnowana okazja. We Włoszech graliśmy o życie. Przegraliśmy 0:3, nie było czego zbierać, koniec szans na awans. Piechniczek był mocno zdenerwowany samym meczem, potem podchodzę jeszcze ja. Problem w tym, że wtedy zamawiało się przekaz live, to łączenie było niepewne. Stoję więc na środku boiska ze zdenerwowanym trenerem i tak czekamy.

– Ja muszę iść do chłopaków do szatni pani redaktorze.

Mówił spokojnie, ale widziałem, że się gotuje.

– Jeszcze chwilę, za moment będziemy łączyć.

Trwało to dobre kilka minut, był poirytowany, złapaliśmy łączność z Warszawą i był dość nieprzyjemny. Skumulowało się.

Przypomina mi się też w związku z tamtym meczem historia ze Zbyszkiem Bońkiem. Zibi komentował ten mecz. Neapol nie cierpi piłkarzy Romy i Juventusu, natomiast naocznie przekonałem się jaką futbol jest tam religią, a jakim kultem otoczeni są sławni piłkarze Serie A. Boniek był tam hołubiony. Przed meczem zaprosił nas, dziennikarzy, a także Wojtka Gąssowskiego, który pojechał prywatnie, na obiad do knajpy. To było gdzieś prawie za miastem, ale jeszcze dojeżdżał tam tramwaj – szczegół, który ma znaczenie. Otóż właściciel restauracji wiedział, że Zbyszek przyjedzie z kolegami na obiad. Siedzimy w Mercedesie Zbyszka, chcemy skręcać już na parking, a tu tramwaj. Trzeba przeczekać, aż przejedzie – normalna rzecz. Tymczasem właściciel knajpy wychodzi. Staje na torowisku i macha motorniczemu. Ten wychyla się przez okno i z pyskiem. Na co właściciel knajpy mówi, że tutaj stoi do skrętu przy restauracji Zibi Boniek. Motorniczy natychmiast się uspokoił. Pokazał kciuk uniesiony w górę. I zatrzymał tramwaj.

Dla wielu mundial we Francji 1998 ma miano kultowego. Byłeś na nim, też go za taki masz?

Akurat paradoksalnie nie. Dużo większy sentyment mam do Anglii 1996. Futbol na Wyspach ma jednak szczególny smak. Oczywiście nie brakowało problemów technicznych – pierwszy mecz, Wembley, a my pół meczu nie mamy łączności, ciągle coś się rwało. TVP nie miało technika, który coś by z tym robił, więc w tę rolę wchodziłem ja. Szedłem na 2-3 godziny przed meczem, sprawdzałem łącze i wszystko, jak to się mówi w języku TV: trzeba „przedmuchać”, żeby działało. Darkowi to ułatwiało robotę, wchodził na mecz na gotowe. Natomiast był czas, gdy komentator był wysyłany sam, wszystko musiał robić.

Mundial w Azji to też jednak wyprawa na koniec świata. Dla nas dość dziwny turniej jeśli chodzi o stronę telewizyjną, bo kupiliśmy tylko osiem meczów na podlicencji od Polsatu. Największym zaskoczeniem – poza konsternacją hymnem Edyty Górniak – byli kibice koreańscy. Totalne szaleństwo i pasja. Byli bardzo za swoją kadrą, a zarazem po porażce, gdy jechaliśmy na miasto, a oni widzieli, że jesteśmy z Polski krzyczeli:

– Soryaja Polanda!

Sorry, przepraszam, Polsko. Nie było w tym ironii. Pogardy. Jakiegoś wyśmiania. To tak w szczerej, dobrej wierze – radość z wygranej, ale bez jakiejś wyższości nad pokonanym, a sympatyzując z nim.

Pamiętam też, że mieliśmy wykupione tak zwane „half time flash interview” z selekcjonerem. Miało trwać 45 sekund w przerwie, takie parę zdań. Ale wyniki były takie, że trener, ani nikt ze sztabu, nie chciał przyjść. Dopiero w meczu USA Jurek Engel podszedł i zamieniliśmy dwa zdania. Na pewno dobrze nam się też wtedy współpracowało z Polsatem, Mati Borek debiutował, wszyscy sobie pomagali. To akurat jest obecne na wszystkich dużych imprezach – czy logistyczne, czy życiowe, czy biletowe sprawy, jest duża solidarność. Nie tylko nawet między polskimi dziennikarzami, ale szerzej rozumiana.

Z najnowszych imprez niezapomniana była Brazylia 2014. Tam futbol to naprawdę religia. Nigdy nie zapomnę 1:7 z Niemcami. Nie byliśmy na stadionie, ale mecz oglądaliśmy w knajpie z Brazylijczykami. Każdy kolejny gol był wyrządzoną im osobistą krzywdą. To był dramat. Niewiara w to, co się dzieje. Niesłychanie smutny był każdy, kogo spotykałeś. Nie dało się im wtedy nie współczuć.

Pamiętam też jak 400 metrów od nas miała swoją siedzibę Holandia. Jechaliśmy akurat na mecz, a tutaj korek. Holendrzy wyjeżdżają, policja robi im miejsce. My, ja i dwóch techników, jedziemy też na stadion, więc tłumaczę policjantowi po angielsku, że spieszę się do pracy. Pokazuję akredytację. On natomiast widać miał już dość, bo stanął przy szybie i długo się nie zastanawiając wyjął takiego Colta i wymierzył w kierowcę. Krzyczał, że mamy zjechać i koniec. No cóż, technik nie miał wątpliwości, że to już ten moment, kiedy trzeba to zrobić. Holendrzy przejechali, dopiero nas puścili.

Podczas mundialu w RPA okradziono nawet polskich dziennikarzy.

Michała Pola albo Rafała Steca. Wierzyli, że jak są w samochodzie, w dodatku zamkniętym, to są bardzo bezpieczni. Ale na Ellis Park – stary stadion w niebezpiecznej dzielnicy – zrobiła się kolejka samochodów. Ktoś podszedł, wybił szybę, wyrwał laptopa i bodajże plecak. To był moment. Przed wyjazdem do RPA mieliśmy wszyscy szkolenia jak się zachowywać, żeby zminimalizować ryzyko. Przykładowo w nocy, nawet przy czerwonych światłach, jeśli masz pewność, że nic nie jedzie, to musisz jechać dalej. Ale na wszystko nie można się przygotować.

Jak twoim zdaniem zmieniło się dziennikarstwo od czasów, w których zaczynałeś?

Najwięcej zmieniła technologia. Możesz nadać każdą rzecz, w dowolnym momencie, z dowolnego miejsca. Możesz przesłać materiał ruchomy na żywo. Niewyobrażalne z tej perspektywy są piętnastominutowe sloty satelitarne – jedyny czas, kiedy mogliśmy coś nadać poza transmisją.

Byłeś też na wielu igrzyskach, o Barcelonie już rozmawialiśmy. Które zdarzenie najbardziej zapadło ci w pamięć?

Byłem w parku olimpijskim w Atlancie w momencie, kiedy był tam wybuch bomby z gwoździami. Byłem tam umówiony z Polakiem, którego poznałem podczas mundialu w USA – Markiem Rafaelem, naprawdę: Nowakowskim. Zdobył sławę jako dziennikarz podczas operacji „Pustynna burza”, nauczył się tamtejszych języków i jego reportaże były szczególne. Pracował w ONZ, teraz prowadzi obóz dla uchodźców na granicy Syrii i Turcji – takie ma powołanie. Wtedy robił materiał z niemiecką pływaczką w tym parku, gdy nastąpił wybuch – do dziś to jest na Youtube.

Na pewno duże wrażenie zostawiało też oglądanie amerykańskiej kadry w koszykówce w Atlancie. Cztery lata po Dream Teamie, ale praktycznie poza Jordanem sami najlepsi: Barkley, Shaq, Stockton, Malone. Wybitna drużyna. Pamiętam też tuż po tym, jak w Sydney drugie złoto zdobył Robert Korzeniowski, razem szliśmy 1.5 kilometra do naszej bazy – dałem nawet reportaż „Szedłem z mistrzem Olimpijskim”.

Wojtek, poza tym jesteś ekspertem od statystyk piłkarskich. Skąd ta pasja? Czy to z wykształcenia?

Nie, wcześniej. Już jako dzieciak prowadziłem dzienniczek, w którym prowadziłem bilanse meczów, porównywałem rekordy. To się w naturalny sposób rozrosło. Mam najróżniejsze rzeczy: czy więcej zagrało w kadrze Marków czy Józefów. Czy więcej bramek lewą czy prawą nogą. Ile bramek strzeliła reprezentacja Polski prosto z kornera…

Ile?

Trzy. Deyna. Żurawski. I Kmiecik w jakimś towarzyskim. Nie wykorzystaliśmy też około 20 karnych na 100 wykonywanych. Dziś te statystyki wprowadzam choćby w Bibliotece meczów PZPN.

Wydałeś „Encyklopedię Ekstraklasy”, która jest pełna podobnych ciekawostek, ale w wydaniu ligowym. Jak wspominasz pracę nad nią?

Krwi koryto. Szczególnie jeśli chodzi o weryfikację danych. Tym się najbardziej zajmował Jarek Owsiański, zagorzały historyk, taki „dłubek”, który nie odpuści, dopóki nie zweryfikuje. Nawet jak mieliśmy dziesięć źródeł, z czego w siedmiu podawano jednego strzelca, w trzech innego, to podawaliśmy obie wersje.

Powiem tak: jest cała masa wydawnictw, które uważają się za wybitne, a jest w nich taka masa błędów, że to z punktu widzenia historii staje się śmieciem. Nie będę mówił nazwisk, ale są to publikacje ze strzelcami bramek, którzy nie zagrali w meczu. Albo piłkarze, którzy zagrali, a od roku nie żyli. Mnóstwo kwiatków. Są lepsi historycy niż ci, którzy kreują się na wybitne autorytety. Jest wspomniany Jarek Owsiański. Andrzej Potocki. Mariusz Gudebski to mistrz od pomysłów na ciekawe zestawienia. Jest też taki młody chłopak z Anglii, Przemysław Florek – odkrył już chociażby, że jako kadra przed wojną zmarnowaliśmy karne. Wcześniej mówiło się, że dopiero po wojnie.

Masz też u siebie jedno z większych archiwów piłkarskich w Polsce.

Nie chcę się chwalić, ale mam chyba największy zbiór, bo samych książek o tematyce piłkarskiej jest około 1300. To praktycznie wszystkie piłkarskie książki, jakie zostały wydane w Polsce, plus sporo zagranicznych. Samych książek o Robercie Lewandowskim wyszło już u nas jedenaście.

Do tego potężne archiwa prasy.

Roczniki „Piłki Nożnej” od 1974 roku, od lat kupowane codziennie „Przeglądy Sportowe”, programy meczowe… Dobrze, że mam duży strych, bo to tak ze trzy tony.

Co jest największym białym krukiem w twoich zbiorach?

Dwa albumy igrzysk w Berlinie z 1936 z oryginalnymi zdjęciami. Nawet do końca nie wiem jak wszedłem w posiadanie tych książek.

Jakie rzeczy chciałbyś jeszcze zrealizować?

Chciałbym wydać statystyczną książkę o Legii, dokumentującą wszystkie jej mecze, łącznie z tymi, kiedy nie była na najwyższym poziomie rozgrywkowym przed wojną w dwóch okresach.

Leszek Milewski

Fot. prywatne zbiory Wojciecha Frączka

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

13 komentarzy

Loading...