Reklama

Marek Jóźwiak: „Czasem mam ochotę wywalić gościa w powietrze”

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

06 czerwca 2020, 09:34 • 22 min czytania 7 komentarzy

Z Markiem Jóźwiakiem, dyrektorem sportowym Wisły Płock, rozmawiamy o dwóch tygodniach na OIOM-ie, gdzie pierwszy raz zobaczył śmierć. O Robercie Lewandowskim w czasach Legii Warszawa. Występach w LZS-ie Siemiątkowo, boiskowej rywalizacji PGR-ów i nostalgii do niższych lig. Pięciu tonach mocznika, które wylano na boisko Legii przed meczem z Panathinaikosem, a od czego wyzdychały wszystkie szczury i karaluchy w klubie. O chińskim trenerze, który kazał skakać wzdłuż linii na jednej nodze. Także o tym co dzisiejszy dyrektor sportowy Marek Jóźwiak powiedziałby młodemu Markowi Jóźwiakowi. Problemach z ewaluacją zawodnika, wyzwaniami podczas negocjacji transferowych. O tym czego Ekstraklasa i jej działacze nauczyli się dobrego podczas koronawirusa.

Marek Jóźwiak: „Czasem mam ochotę wywalić gościa w powietrze”

Zapraszamy.

***
Andrzej Niedzielan ostrzegał grających piłkarzy, by szanowali czas gry, bo zatęsknią za szatnią szybciej i mocniej niż myślą. Pan to potwierdza? Pytam, bo utkwiło mi w pamięci, jak w wieczorze poświęconym Pawłowi Zarzecznemu na Weszlo.fm zdawało mi się, że słyszę w pana głosie mocną nostalgię za czasami piłkarskimi.

Zgadzam się z Andrzejem, a jego słowa to dobry przekaz dla wszystkich, którzy dopiero zaczynają grać i to im nie pasuje, tego nie docenią, na to narzekają. Trener ich nie lubi. Wiatr krzywo wieje. A poza tym to jest deszcz, zimno i tysiąc innych powodów.

Jak piłka się piłkarzowi kończy, przez pierwszy miesiąc jest okej. Ale potem? Ja sam miałem to szczęście, że w miarę płynnie przeszedłem do pracy przy piłce. Największa różnica dla mnie jest taka, że kiedyś, jak mecz się nie układał, miałem na to wpływ. Dzisiaj mogę tylko stać i biernie się przyglądać. Po fakcie usiąść z zawodnikami. Spróbować rozwiązać problem. Wpłynąć na nich. Dowiedzieć się dlaczego stało się tak a nie inaczej. Ale czasem oglądam mecz i chciałbym zrobić coś, co w przeszłości robiłem. Wywalić gościa w powietrze. A mogę tylko wydać okrzyk we własnym ciele.

Reklama

Jest też oczywiście radość. Nie wiem czy ta radość jest taka sama, jak po zdobyciu bramki – to inna forma emocji. Inna adrenalina.

Podczas negocjacji transferowych też ma pan czasem ochotę wywalić gościa w powietrze?

Nie. Nie podchodzę tak do tego. Nawet, gdy negocjacje nie przebiegają po mojej myśli. Siedzimy przy stole. Mam naprzeciwko osoby z którymi albo musimy się dogadać, albo chcemy się dogadać. Trzeba szukać konsensusu, a skrajne emocje w tym nie pomogą. Rozumiem też, że umowy podpisuje się na złe czasy, nie na dobre.

Wielu pana kolegów zupełnie nie poradziło sobie z momentem, kiedy wiesza się buty na kołku. Ma pan swoją diagnozę, dlaczego piłkarzom tak trudno się odnaleźć po karierze?

Nie wiem czy moja diagnoza jest trafna, natomiast to, co dostrzegam, to że piłkarze myślą często dniem dzisiejszym. To się zmienia, dziś mają więcej doradzających osób wokół siebie, uświadamiających i wierzę w to, że niepomyślnych historii będzie mniej.

Ja sam mam do siebie pretensje o pewne rzeczy. Generalnie nie żałuję swych decyzji. Ale wracając do słów Andrzeja: trzeba było bardziej to, co życie dało, szanować. Tak się wtedy żyło w polskiej piłce. Taki był czas. Owszem. Ale z perspektywy trudno o inną refleksję.

Co by pan, dzisiejszy Marek Jóźwiak, dyrektor sportowy, powiedział wchodząc do szatni młodemu piłkarzowi Markowi Jóźwiakowi, dajmy na to: wersji z irokezem?

To był szalony gość. Na pewno bym się musiał z nim zderzyć. Mam syna, który teraz ma trzydzieści lat, czasem w rozmowach z nim zderzam się z tamtym Markiem Jóźwiakiem. Muszę zaakceptować jego wybory. Muszę uszanować, że to są jego decyzje. W których nieraz widzę dawnego siebie.

Na pewno, gdybym stanął oko w oko z tamtym sobą,  to zgadzalibyśmy się w jednym: z zaangażowaniem. Z cechami wolicjonalnymi. Byłyby natomiast  problemy natury pozaboiskowej. Nie zawsze tamten Marek Jóźwiak był w zgodzie z tym, co sportowiec powinien robić w kwestii spędzania wolnego czasu.

Reklama
Dzisiejszy Marek Jóźwiak obraziłby się, gdyby padł ofiarą niewyszukanego dowcipu tamtego Marka Jóźwiaka?

Nie obraziłbym się. To są dowcipy, które były i dwadzieścia lat temu, i trzydzieści lat temu, i dzisiaj wiele z nich wciąż się powiela.

Może są dla kogoś mało wyszukane. Wiele z nich pewnie nie wytrzyma próby czasu, szczególnie gdyby je cytować w formie anegdoty dla czytelnika. Ale działały wewnątrz grupy, w tej naszej zamkniętej przestrzeni. W tym kontekście spełniały swoją rolę. Śmiech służył rozluźnieniu atmosfery w szatni. Budowania lepszych kontaktów. Ale też czasem ucierał nosa komuś, kto na to zapracował. Proszę mi wierzyć, może to dowcipy dla kogoś niewyszukane, ale do dziś jak się spotykamy, choćby grając charytatywne mecze oldbojów, to nas śmieszą. I o to w nich chodziło.

Na pewno trzeba też podkreślić jedną rzecz. Problem jest wtedy, gdy ktoś potrafi żartować tylko z innych. Sztuką jest się śmiać z samego siebie.

Szatnia, w której nie ma śmiechu, pana zdaniem będzie miała trudniej o dobre wyniki?

Umiejętności piłkarskie nie funkcjonują w próżni. Odpowiednia atmosfera pomaga je wydobyć na wierzch. Śmiech ją buduje, więc ma pan odpowiedź. Mi się wydaje to nieodzownym elementem zdrowej szatni.

Zawsze z sentymentem będę wspominał tamtą Legię z Leszkiem Piszem, Andrzejem Łatką, Darkiem Czykierem, Wojtkiem Kowalczykiem, Krzyśkiem Ratajczykiem i innymi piłkarzami. Byliśmy faktycznie razem. To nie był frazes. Spotykaliśmy się całymi rodzinami. Wspólne wakacje. Grille nie na sześć, siedem osób, tylko na trzydzieści, czterdzieści. To się przenosi w trudnych momentach na boisko, gdy trzeba postawić stempel, powalczyć. Leżymy na łopatkach? Ta przyjaźń pomoże, by w trudnej sytuacji znaleźć wiarę, nie dać się ponieść rezygnacji.

Dziś trudniej o takie relacje także z tej przyczyny, że rotacje w szatniach są większe.

Mało jest zawodników, którzy są w jednym klubie cztery, pięć lat.

Kiedyś to nie było niczym szczególnym.

Trzy, cztery lata to był podstawowy kontrakt.

Panie Marku, skoro jesteśmy przy dawnej Legii, to szczególnie ciekawił mnie zawsze mecz z Panathinaikosem u siebie. Nie tylko ćwierćfinał Ligi Mistrzów, ale ta szczególna murawa. Po prostu błoto.

Zwieziono pięć ton mocznika, żeby odmrozić to wszystko. Wszystkie szczury i karaluchy od tego wyzdychały. Buty później po każdym treningu były białe.

My nie chcieliśmy grać. Była możliwość przeniesienia meczu do Berlina. Ale ludzie, którzy byli decyzyjni, nie pozwolili.

Myśleliśmy, że ta murawa będzie nam sprzyjać. Ale nie, bo na tej „murawie” nie dało się atakować. A bez zaliczki jechać na wyjazd do Grecji… Przeżyliśmy Sampdorię, gdzie arbiter też kręcił niezłe numery, także wiedzieliśmy, że będzie bardzo ciężko. Panathinaikos był wtedy bardzo mocny, ale czerwona kartka Jałochy też miała swój wpływ, a nie tylko o nią chodziło.

Pan zobaczył czerwoną kartkę na Old Trafford w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów.

Chwilę wcześniej wszedł przepis, według którego zawodnik, który złapie przeciwnika jako ostatni, otrzymuje automatycznie czerwoną kartkę.

Jeszcze nie wszedł panu w krew?

Myślę, że tak. Wcześniej, jak poskrobałeś kogoś z tyłu, najwyżej żółta. Po kartce było pozamiatane.

Z reprezentacją Polski grał pan na duet Romario-Ronaldo w Brazylii.

Syn mi ostatnio przesłał zdjęcie – ja z Ronaldo na jednym ujęciu. To z tego meczu. To była jedna z lepszych reprezentacji Brazylii. My natomiast lecieliśmy na ten mecz dwa dni. Mi i tak się udało, leciałem z Madrytu z Brazylijczykami, choćby Roberto Carlosem czy Cafu. Tak było prościej z Francji dotrzeć. Ale chłopaki mieli swoje przeboje.

Gdy myślę o sobie w reprezentacji, to też wiem, że mogłem zrobić więcej. Chodzi mi to często po głowie. Zamiast czternastu występów mogło być czterdzieści, pięćdziesiąt. Debiutowałem już u trenera Strejlaua na tournee w Gwatemali.

Wiem jakie błędy popełniłem. Profesjonalizm docierał do Polski z opóźnieniem około piętnastoletnim. Ja, wyjeżdżając w wieku trzydziestu lat do Francji, też się zderzyłem.

To co pana najbardziej zaskoczyło we Francji?

Podejście do zawodu. Brak narzekania. Zachowania poza boiskiem. Nie stwarzanie sobie sztucznych problemów. Brak animozji między zawodnikami, działaczami. Zero problemów z wypłatami. Z wyżywieniem w hotelach.

A przecież Guingamp to nie było PSG czy Lyon. Mały klub. A szedłem tam z Legii, która jak na Polskę organizacyjnie stała na bardzo dobrym poziomie. Dzieliła ją przepaść od wielu innych polskich klubów. Natomiast i tak było daleko od tego, co zobaczyłem na Zachodzie.

Nie miał pan wcześniej zapytań z Zachodu?

Nie, miałem w tamtym momencie dwie oferty: Guingamp i Stuttgart. Tylko, że w Stuttgarcie miałem poczekać tydzień, potem dziesięć dni, trener się zmienił… A tutaj wsiadamy, jedziemy, podpisujemy. Co więcej, żona ma rodzinę we Francji, w Paryżu mieszkają, więc było łatwiej.

Wyjechał pan do Chin w 2001. Jaka wtedy była chińska piłka?

Pojechałem tam za namową trenera Kasperczaka, który budował zespół od nowa po tym, jak dowiedział się, że siedmiu-ośmiu zawodników obstawiało mecze przeciw swojej drużynie. Jaka była chińska piłka? Ciekawa. Czasem śmieszna. Czasem poważna. A czasem nachodziła człowieka refleksja: dlaczego robią to tak, a nie inaczej?

Ja też wychowałem się w czasach, gdzie mój świętej pamięci tata został wyrzucony z pracy za to, że potrafił powiedzieć swoje zdanie. W Chinach zastanawiałem się: dlaczego nie mogą poczytać innej prasy? Dlaczego muszą iść na treningi w dwójkach? Widziałem tam bogactwo, ale też straszną biedę, gdzie ludziom brakowało podstawowych rzeczy do funkcjonowania. Piłkarzom czasem też. Mimo, że oni i tak mieli lepiej, jak na chińskie warunki nieźle zarabiali.

Pamiętam jak lecieliśmy do Korei Południowej. Wszystkim poza mną zabrano paszporty. Mieli książeczki wojskowe – też je im zabrano. Właściciel klubu musiałby zapłacić 350 tysięcy kaucji, gdyby któryś zawodnik nie wrócił z wyjazdu.

Innym razem spałem na obozie z Chińczykiem w jednym pokoju. Każdego wieczoru jak zwykle się modliłem. Mój współlokator wszedł któregoś razu podczas mojej modlitwy. Przyglądał się. Chodził dookoła. W końcu zadzwonił po tłumacza, który mówił po francusku.

– Marek, on się pyta co ty robisz.

– Modlę się do Pana Boga.

– Marek, on pyta gdzie ten Bóg mieszka.

Z czasem się otwierali. Przywoziłem im z Polski kolorowe świerszczyki, nie mieli takiej prasy, bardzo tego pragnęli. Mili, uczynni ludzie. Natomiast po trzech tygodniach stwierdziłem, że cały czas ktoś za mną chodzi. Nie wiem, czy ze względów bezpieczeństwa, czy z innego powodu.

Jacy byli Chińczycy pod względem piłkarskim?

Dwóch, trzech zawodników spokojnie mogłoby wyjechać na Zachód. Mieli podstawy czysto piłkarskie, technikę, umiejętności. Ale ich pojęcie o taktyce… Tu trzeba by wykonać dużo pracy. Jako środkowy obrońca w meczu potrafiłem mieć 16-17 pojedynków z przewagą, jeden na dwóch, dwóch na trzech. Oni zachowywali się jak na podwórku: tam gdzie piłka, tam oni.

Później przyszedł jeszcze chiński trener. Nigdzie nie przeżyłem czegoś podobnego na treningach. Cuda niewidy. Mieliśmy trening 2.5 godzinny. Skakaliśmy wzdłuż linii na jednej nodze. Żabki po przekątnej przez trzydzieści minut. Interwały, sto metrów, seriami. A wszystko o 11, 12, przy temperaturze dochodzącej do 35 stopni. W pewnym momencie powiedziałem, że się z tego wypisuję. Biegałem co drugą serię. Mój kręgosłup już nie wytrzymywał tego biegania na jednej nodze czy innych ćwiczeń, które nie miały nic wspólnego z piłką nożną.

Pochodzi pan z Orzysza, małej miejscowości, daleko od piłkarskiej szosy. Wierzył pan, że będzie piłkarzem?

Na pewno łatwiej było iść pod budkę z piwem. Dzisiaj byśmy powiedzieli: pod sklepem. Co mogłeś tam robić: napić się piwa albo taniego wina. Iść do remizy na zabawę. Jedyna inna opcja to ucieczka w sport. I od początku wierzyłem, że będę piłkarzem. Albo będę uprawiał inny sport. Biegałem przełaje, uprawiałem pięciobój. Grałem w tenisa stołowego, skakałem wzwyż. Grałem też na początku w LZS-ach. Taki LZS Siemiątkowo. Wsiadało się na rower. Kolega na ramę. I jechało się na mecz. Na pewno pomagało w tej wierze to, że Marek Żmijewski poszedł do czwartoligowych Błękitnych Raciąż. Kurczę, to czemu mi się ma nie udać?

Pana gra w LZS-ach to mało znana historia.

W Siemiątkowie wybudowano fajne boisko. Klubem sportowym zawiadywał świętej pamięci komendant Mucha z milicji. Miał duszę organizatora. Czasem odbywały się turnieje PGR-ów. Żukowo na Raciąż. Kondrajec na Krzczonowo. Jeździło się po wioskach i grało.

Rywalizacja PGR-ów też miała swoje derbowe starcia, które były meczami podwyższonej stawki?

Oczywiście, trzeba było się pokazać. Szczególnie jak grały Kondrajec i Krzczonów, dwa największe PGR-y. Organizowano wtedy całe festyny, w których mecz był punktem kulminacyjnym, ale poza tym rzucanie ciężarkami, strzelanie z łuku, takie rzeczy.

Została panu estyma do niższych lig?

Tak. Jeżdżę dosyć często. Czasem jadę przez jakąś miejscowość, a widzę, że jest mecz przy drodze, to zatrzymuję się i oglądam przez trzydzieści, czterdzieści minut. Często chodzę też na czwartą ligę i na okręgówkę. Nie ma tam takiego kunktatorstwa. Trochę inni ludzie na meczu, nawet muzyka inna. Kibice uwielbiają swoich piłkarzy. To są lokalne gwiazdy. Trybuny żyją drużyną, żyją meczami.

Jest nostalgia. Ale też można tam zobaczyć piłkarzy, którzy jeszcze nie są zmanierowani pieniędzmi. Widać ten powiew świeżości, naturalnych cech, którymi powinien odznaczać się dobry chłopak do tego zawodu.

To jaki to zestaw cech?

Każdy trener dzisiaj powie, że chciałby piłkarza z charakterem. Takiego, który jeśli upadnie, to wstanie. I gra dalej. Może nie będzie miał tak wielkich umiejętności, ale jeśli ma dobre serce do walki, to od razu to widać. I jego widzą. Szuka się dziś takich zawodników w klubach z półki światowej. Ja też czasem jak siedzę i oglądam mecz ze skautami, dyrektorami, to pada: zobacz, ten fajny, jaki zadziora. Trochę następuje powrót do przeszłości. Szukamy siły fizycznej, osobowości. Bo gdzieś to się rozmyło. Te drużyny są takie same. W najtrudniejszych momentach brakuje przywódców.

Nie przesadzamy w polskiej piłce z tym dawaniem z wątroby i robieniem na boisku sanek? W piłce jednak chodzi finalnie o grę w piłkę.

Ja nie mówię o sankach. Nie mówię o dawaniu z wątroby. Wszyscy muszą dać z wątroby tak czy inaczej. Natomiast mówię o szczególnym zestawie cech wolicjonalnych, którego nie da się wytrenować. Od takich cech wolicjonalnych się wszystko zaczyna. Technika – oczywiście, jest bardzo ważna. Umiejętności taktyczne – podstawa. Ale jeśli nie masz tych cech wolicjonalnych, na boisku stłamszą cię fizycznie. A jak połączysz wszystko – mamy piłkarza kompletnego.

Robert Lewandowski to przykładowo ma. Od tego u niego wszystko się zaczęło, nie od wybitnej techniki czy instynktu. Dzięki ciężkiej pracy, uporowi, który widać do tej pory, osiągnął co osiągnął. Nie stan konta i chęć dodania do niego kolejnego zera była kluczowa w rozwoju. To  rozwój oparty na woli, na pasji. Dziś muszę zrobić to, mały cel. A jutro muszę wygrać Ligę Mistrzów.

Pamięta pan Roberta z czasów legijnych?

Pamiętam. Borykał się cały czas z kontuzją pleców. Zabraliśmy go raz na obóz do Wronek. Trenował z nami w takiej drugiej grupie. Lekarz jednak powiedział, że będzie miał problemy z plecami.

Natomiast drugi raz, kiedy Robert był już w Pruszkowie, przywiozłem go na Legię wraz z Czarkiem Kucharskim. Wszystko było dogadane. Ale niestety ktoś zdecydował, że nie trafił na Łazienkowską. Być może tak mu było pisane.

Słyszałem taką opinię, że polski młody piłkarz, ligowiec, często ma motywację do pierwszej dużej podwyżki. Wtedy się nasyca.

Pieniądze są ważne. Nie mówmy, że nie. Jedni przy pieniądzach zachowają spokój. Ale nie ukrywajmy, są też tacy, których pieniądze rozkładają na łopatki. Sam miałem do czynienia z kilkoma, którzy powinni być kapitalnymi piłkarzami, a przepadli w wieku 19-20 lat, bo wydawało im się, że skoro zarabiają teraz takie pieniądze, to będą przynajmniej podobne zarabiać zawsze.

Dziś rozmawiam z zawodnikami, ale i z rodzicami. Żeby nie zadowalali się tylko pieniędzmi. Żeby nie patrzyli tylko przez ich pryzmat. Te pieniądze i tak nie są tak duże, żeby o nich mówić – one mają przyjść z czasem. Równomiernie z rozwojem. Nie tylko sportowym, ale też intelektualnym, życiowym.

Powiedział pan, że bywa na niższych ligach. Mam taką tezę roboczą, że są, nawet na niskim poziomie, chłopaki, które dałyby radę dużo wyżej, gdyby mieli równe szanse. Rozumiem przez to: mają talent czysto piłkarski, może czasem mają nawet te cechy wolicjonalne, o których pan mówi. Ale, z racji faktu, że grają gdzie grają, nie są w tej formie fizycznej na najwyższy poziom, bo przykładowo trenują dwa razy w tygodniu. Natomiast gdyby nad nimi popracować, można by ich doprowadzić do poziomu konkurencyjnego.

Fizyczność zawsze można wypracować, szczególnie przy dobrym zapleczu treningowym, przy kontroli zawodnika w pracy indywidualnej, do czego też dziś są instrumenty: GPS-y i inne zdobycze technologii. Da się. Pamiętajmy, że Robert jak szedł do BVB, nie był absolutnie przygotowany pod względem fizycznym na Bundesligę. Rok czasu potrzebował, by wejść na ten najwyższy poziom. Przechodził kolejne etapy budowy samego siebie. Wykonał kolosalną pracę. Jestem zdania, że takiego teoretycznego chłopaka z niższej ligi da się przygotować fizycznie, kwestia jest ta sama: głowa. Czy on by to podjął. Miał ten upór. Tu jest źródło wszystkiego.

Nad głową też dziś można pracować.

To musi być ktoś, kto chce pracować nad sobą w szerokim znaczeniu. Ja, przychodząc do Błękitnych Raciąż, starałem się dokładać sobie zajęć. To zobaczył u mnie Władysław Cioroch z Mławianki. Biegałem. Dośrodkowywałem. Uderzałem. Robiłem wślizgi. Widział człowieka, który chce.

Jeśli przyszedłby do mnie jutro do gabinetu młody piłkarzy Wisły i powiedział:

– Panie dyrektorze, chciałbym popracować indywidualnie, bo tego i tego mi brakuje.

To ja sam pójdę do trenera, żeby to zorganizować. O to właśnie chodzi. Ile razy czytam rozmowy wyjeżdżających piłkarzy: o Boże, jak tam się na Zachodzie ciężko pracuje! Jakie treningi! A ja się pytam: kto ci nie pozwolił trenować ciężej w Polsce? Dlaczego mówisz o tym teraz? Może to powinno być twoją normą? Przyjdź. Powiedz. Trenerzy są również od tego, żeby zwrócić uwagę najbardziej uzdolnionej grupie, stworzyć warunki, aby nadrabiali deficyty.

Zdarzyła się sytuacja, gdy pan zobaczył kogoś gdzieś daleko od uznanych stadionów i dał mu taką szansę?

Trzy lata temu byłem u kolegi nad jeziorem w domku. Nad jeziorem, na boisku przy plaży, mecz letników. Zobaczyłem chłopaka, który fajnie tam wszystkich kiwał. Miał 13-14 lat. Kiedy wracałem do domu, spotkałem go wraz z rodzicami. Podszedłem, przedstawiłem się, zapytałem gdzie gra. Powiedział, że nigdzie. Tak sporadycznie sobie kopie, dwa razy w tygodniu właśnie. Zaprosiłem go na sprawdzian.

Wśród lepszych zawodników już tak dobrze nie wyglądał, ale widać było, że chciał. Do dziś mamy kontakt, od czasu do czasu zadzwoni, przypomni się. Natomiast w dalszym ciągu trenuje dwa razy w tygodniu. Niestety, czasy są wymagające. Kto chce osiągnąć sukces, musi się poświęcić.

Panie Marku, pokusiłby się pan o listę grzechów Ekstraklasy, względnie: ludzi, którzy o niej decydują? Taki rachunek sumienia.

Każdy popełnia błędy. Widzę jednak ewolucję. Nawet weźmy czas epidemii. Jako kraj, potrafiliśmy się zorganizować, co w Polsce bywa trudne, ciężko u nas osiągnąć kompromis. Teraz Ekstraklasa: ruszyła. Udało się. Piłka żyje. A my, za kulisami, doszliśmy do porozumienia. Tych rozmów było wiele, co wcześniej zdawało się niemożliwe. Musiała nastąpić epidemia, żeby powstał drożny kanał komunikacji. I robiliśmy wideokonferencje, na których prezesi, dyrektorzy, szefowie marketingu wszystkich klubów otwarcie ze sobą dyskutowali.

Komunikacja zdecydowanie się w Ekstraklasie poprawiła. Znamy się lepiej. Nie tylko z telewizji. Nie ze sporadycznych spotkań. Ale z kontaktów coraz bardziej bezpośrednich. To jest kluczowe: jak wszystko sprowadzić do wspólnego mianownika, to finalnie dochodzi się do relacji z ludźmi.

W futbolu nie ma chyba trudniejszej kwestii, niż ewaluacja zawodnika. Pan zna ten problem od wielu stron, dziś dyrektora sportowego, kiedyś skauta, menadżera.

Można tylko ograniczać ryzyko błędu. Nie wszystko jest zależne od ciebie. Znajdziesz zawodnika – świetny technicznie. Fizycznie. Taktycznie. Mentalnie. Ale jego stosunki w rodzinie nie są takie jak trzeba i przenosi to na grunt zawodowy. I jest poza grą.

Podpisujemy Rafała Wolskiego. Ludzie, którzy go ostatnio oglądali na treningach, jak i sami zawodnicy podkreślali, że takiego piłkarza w Płocku dawno nie było. I dwa dni przed meczem Rafał bez kontaktu robi dźwignię na treningu, kolano dziwnie mu ucieka. Zerwane więzadła. Nie ma na to żadnego wpływu. Jest mi przykro. Straciliśmy zajebistego zawodnika. Który w tym momencie mógł nam rozwiązać wiele problemów.

Szukamy, robimy co możemy, są próby wysiłkowe, różne badania, ale później życie przynosi tyle niewiadomych tyle różnych historii… Nie da się tego uniknąć.

Jak wygląda u was skauting? Jakie są ścieżki, przez które można zostać piłkarzem Wisły Płock? Tylko wyskautowani zawodnicy, czy czasem też ktoś polecenia agenta?

Jeździmy, oglądamy, zapraszamy na testy. Zatrudniliśmy teraz jeszcze jednego skauta, który będzie współpracował ze mną i sztabem szkoleniowym. Natomiast są mocniejsze kluby, które są przed Wisłą Płock w łańcuchu pokarmowym piłki nożnej, a interesują się często tymi samymi zawodnikami. Tak było z młodym Pyrdołem z ŁKS-u. Rozmawialiśmy z nim pół roku, przyszedł mocniejszy klub i tyle. Czy to była jego dobra decyzja – czas pokaże. Być może w Płocku grałby obecnie cały czas w Ekstraklasie.

Jak podchodzicie do platform skautingowych WyScout, InStat? Dużo się mówiło nawet w minionym okienku, że w polskiej lidze kładzie się na te programy zbyt wielki nacisk.

Mamy te programy, korzystamy z nich często, dziś też siedziałem na Instacie, weryfikowałem cztery profile zawodników. Niemniej zawsze jest obserwacja. Żaden InStat nie zastąpi oka. No i kluczowy jest wywiad środowiskowy.

Jak on u was wygląda? Ireneusz Mamrot mówił mi, że czasem ktoś dzwoni do kolegi z klubu piłkarza, ten mówi kilka ciepłych słów, bo się przyjaźnią, a potem wychodzą kwiatki.

Siedzę w piłce za długo, by nie wiedzieć, że jak dzwonię do Chorwata spytać o Chorwata, to on wypowie się zawsze o rodaku w samych superlatywach. Telefony do pięciu-sześciu osób, bardzo różnych, to minimum.

Dlatego też dobrze jest postać na trybunach. Włożyć ciemne okulary. Kaptur na głowę. I posłuchać co sądzą o piłkarzu starsi kibice. Oni ich znają od podszewki. Ktoś zagrał dobrze? Może wiedział, że będziesz go obserwował i spiął się na ten mecz. A siądziesz między starszymi kibicami, usłyszysz czasem fascynujące rzeczy o kimś, kim jesteś zainteresowany.

To na przykładzie, jak wyglądał proces ściągania Torgila Gjertsena?

Torgil był obserwowany pół roku. Dostałem o tym zawodniku informację od agenta. Powstał raport, który przekazałem Radkowi Sobolewskiemu, a który po jego analizie zgodził się z wnioskami. Agentem Torgila jest Bjorn Kvarme, były zawodnik Liverpoolu. Spotkaliśmy się, rozmawialiśmy co my chcemy od zawodnika, jak go widzimy.

Przekonała Torgila do Płocka rozmowa i to jak przyjęty został u nas razem z agentem. On był już w Arce Gdynia – większe miasto, morze, nowy stadion. A potem okazało się, że to nie klub, nie morze, a ludzie, którzy są w klubie, byli kamyczkiem, który przeważył szalę. Znowu wracamy do relacji międzyludzkich – zawsze gdzieś są na końcu wszystkiego.

Sprowadzenie Cilliana Sheridana u wielu wzbudziło pytania. Jego też obserwowaliśmy?

No tutaj, nie będę ukrywał…

Transfer awaryjny.

Może aż tak nie. Mieliśmy zawodnika – Soriano – który zaakceptował już kontrakt, ale jak to często bywa, na ostatniej prostej ktoś bogatszy bogatszy cię przebija. I wtedy pojawił się Sheridan. Mógł rozwiązać kontrakt z klubem. Zasiedliśmy do sprawdzenia jego ostatnich występów. A znaliśmy też zawodnika z Ekstraklasy, wtedy zawsze jest łatwiej.

Ale ta ocena z Białegostoku niejednoznaczna – późniejszy czas boiskowo słaby, a i nie było tajemnicą, że wokół zawodnika były zapytania pozaboiskowe.

Wiedzieliśmy, że jego podejście do życia jest czasem inne. Znamy to tło dobrze. Natomiast do dzisiaj nie mamy żadnych problemów natury pozaboiskowej. Cillian jest profesjonalnym zawodnikiem i super facetem, bardzo fajnie go odbieramy. Na ten moment Cillian jest wzorem profesjonalizmu. Nie wiem, czy tak bardzo się zmienił, czy dojrzał, czy jeszcze coś innego, ale jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Co jest najtrudniejsze w negocjacjach transferowych?

Pieniądz. W dalszym ciągu pieniądz. Bo proszę mi powiedzieć, czym ja mam przekonać zawodnika?

Stadion też wam ciąży.

Ciąży, jak najbardziej, zdajemy sobie sprawę z tego, dlatego wierzę, że stadion, który powstanie za dwa lata, pomoże nam w szerokim sensie. Od rozwoju klubu, całego środowiska kibicowskiego i tak dalej. To konieczność. Aczkolwiek nie wstydzę się stadionu w Płocku. Przeciwnie, mieliśmy wizytację przed koronawirusem z Coventry i byli nim zachwyceni.

Myślę, że mogę zaoferować w Płocku to, że nie kombinujemy. To jest ważne. Jestem szczerym człowiekiem i takim pozostanę do końca życia. Wiemy czego od siebie oczekujemy. Jesteśmy klubem miejskim, zarządzanym starannie, prezydent, pan Nowakowski, dokłada wszelkich starań, a my rozumiemy też jaka odpowiedzialność wypływa z faktu, że to są miejskie pieniądze. Każda złotówka jest oglądana wielokrotnie. Dzięki temu możemy użyć argumentu w rozmowie z piłkarzem: u nas nie ma obsuw półrocznych z wypłatami. Nie ma problemów z licencjami, Urzędem Skarbowym czy kimkolwiek. Wszystko jest prowadzone odpowiedzialnie.

Interesującą rzecz powiedział pan w LidzePL: podobno po koronawirusie zgłaszani byli do pana, do Wisły, coraz lepsi piłkarze. La Liga2, Serie B.

Eredivisie również, tamtejsze kluby mają problemy finansowe. Natomiast to zawodnicy, nie mam złudzeń, oferowani wszystkim klubom w Ekstraklasie.

Czy to może być jakaś szansa dla polskiej ligi?

Dla mnie szansą byłoby, gdybym miał tylu oferowanych Polaków. Chcemy stawiać na młodych polskich graczy. Chcielibyśmy mieć proporcje w szatni 60/40, 70/30. W tym kierunku będziemy szli, również rozwijając akademię. Dużo myślimy na ten temat, od drugiej drużyny, po przeformatowanie pracy organizacyjnej klubu.

Nie obawia się pan ewentualnego przykręcenia kurka z pieniędzmi po pandemii?

Musielibyśmy sobie z tym radzić, szukać innych możliwości. Natomiast na ten moment nie dotarły do mnie takie głosy. Wiemy, że ważnym momentem jest otwarcie nowego stadionu – wtedy nie można zostać z tyłu, trzeba wykorzystać ten moment.

Czegoś nowego dowiedział się pan o sobie podczas kwarantanny związanej z koronawirusem?

Nie widziałem się z mamą trzy miesiące, z synem widziałem się może dwukrotnie. Trudny czas. Czego się dowiedziałem? Że nie zaszkodziło mi trzydziestoletnie małżeństwo, bo cały czas jesteśmy z małżonką i dogadujemy się dobrze, potrafimy ze sobą żyć. To na pewno miła refleksja.

Ja cały czas pilnuję dyscypliny, chodzę w maseczce i rękawiczkach, dla mnie ta epidemia się nie skończyła. Wiem co to znaczy, gdy brakuje ci powietrza. Miałem płucną zatorowość po operacji przywodziciela, wylądowałem na dwa tygodnie na OIOM-ie. Na to zmarła Kamila Skolimowska.

Kiedy to się panu przydarzyło?

To było w Legii, po operacji mocno kłuło mnie pod prawym płucem. Myślałem, że to normalne objawy pooperacyjne. Kaziu Węgrzyn – z którym byłem wtedy w pokoju i śmialiśmy się razem z łóżek operacyjnych, bo musieli nam dostawiać krzesełka – też mówił, że coś go boli. Badano mnie tyle razy, nikt tego nie wykrył.

W pewnym momencie doszedłem do ściany. W nocy wezwałem karetkę pogotowia, bo czułem się już bardzo źle. Strasznie mnie kłuło w płucach. Przyjechali, dali zastrzyk, ale to tylko zastrzyk. Po Nowym Roku zgłosiłem się sam na badania z kontrastem… Wyleciało mi z głowy jak te badania się nazywają. (- Żonuś! Co ja miałem robione rezonansem na zatorowość płucną bo zapomniałem? – Marek Jóźwiak woła do żony, przyp. LM.). Tomografię komputerową miałem robioną. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z tej maszyny, a lekarka mówi:

– Panie Marku, ma pan zatorowość, w każdym momencie może dojść do zatoru tętnicy płucnej, a to jest jak zawał serca.

– Niech pani nie żartuję.

– Nie żartuję. Już czekają na pana w szpitalu.

I od razu pojechałem, kolega mnie zawiózł. Tam pierwszy raz widziałem śmierć. Człowiek, który leżał ze mną, umarł i leżał obok mnie całą noc, bo takie są procedury. Widziałem jak go reanimowali. To naprawdę mocno mną wstrząsnęło.

Poczuł pan tak bezpośrednio wagę zagrożenia, tego, że coś się może stać i można odejść.

Człowiek nie zdawał sobie sprawy. Młody, sportowiec, a tu raptem nie wiadomo kiedy możesz odejść z tego świata. To było realne zagrożenie. Dzisiaj jest w porządku, muszę uważać, tym bardziej, że są to tak zwane choroby współistniejące.

Pana małżonka interesuje się piłką, czy jest pana wentylem bezpieczeństwa, by ta piłka nie przesłoniła wszystkiego?

Drugi scenariusz. Jak wchodzę do domu po meczu, od razu mówi:

– Nie rozmawiamy o piłce.

To chyba pomaga wygasić emocje. Bo kiedy widzisz, że osoba, z którą jesteś tyle lat i ją kochasz jest szczęśliwa, to fajnie. Ale kiedy zabierasz zły mecz ze sobą ze stadionu, przenosisz te emocje na dom i tą samą osobę swoim zachowaniem krzywdzisz, to jest smutne. Próbuję chować to w sobie. Mi to najlepiej wychodzi, jak idę na spacer albo… biorę się do odkurzania.

To problem, o którym piłkarze rzadko mówią: mecz rozgrywany po meczu, poradzenie sobie z nim.

Nie chcą, a to bardzo ważna rzecz. Kibice spojrzy z boku – a, zarabiają tyle kasy, co to za problem? No nie są to takie czarno-białe sprawy. Czy piłkarz, czy trener, czy dyrektor, każdy mocno wewnętrznie przeżywa mecz, gwarantuję.

rozmawiał Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...