Reklama

Stolarczyk: „W 2018 roku Świąt właściwie nie miałem”

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

01 czerwca 2020, 12:35 • 17 min czytania 3 komentarze

W trakcie swojej kariery z niejednego pieca jadł chleb, który jak się okazało, potrafi nawet sam wypiekać. Zagrał 8 razy w reprezentacji Polski, trzykrotnie sięgał po mistrzostwo kraju, a jako trener był świadkiem największej futbolowej akcji ratunkowej ostatnich lat. Dlaczego Bogusław Baniak prosił piłkarzy, aby chowali w przerwie bidony w szatni? Co powiedział Grzegorz Lato na powitanie w Widzewie? Z jakiego powodu asystent Dana Petrescu schował się w pokoju podczas obozu w Turcji? Zapraszamy na rozmowę z selekcjonerem reprezentacji Polski U-19 Maciejem Stolarczykiem.   

Stolarczyk: „W 2018 roku Świąt właściwie nie miałem”
Przypomniał pan sobie o jakichś umiejętnościach w trakcie kwarantanny?  

Tak. Dużo czasu spędziłem w kuchni i udało się upiec własny chleb oraz pizzę. Szlifowałem angielski. Sporo czytałem. Parę miesięcy temu wróciłem do domu w Szczecinie, więc mogłem zająć się też ogrodem i porządkowaniem. Ostatnio znalazłem nawet na strychu koszulkę z reprezentacji młodzieżowej, którą dostałem jeszcze od Mirka Szymkowiaka. Nikt się nie spodziewał, że w dzisiejszym świecie zostanie zaciągnięty taki hamulec ręczny, ale dzięki temu można było lepiej poznać samego siebie.  

Był czas na obowiązki związane z prowadzeniem nowej reprezentacji?  

Na razie głównie przygotowuję się do tej roli, ale na pewno się wdrażałem. Choćby teraz jestem w drodze do Wrocławia, aby przyjrzeć się niektórym zawodnikom. Ponadto, oglądałem dużo filmów, takich jak „Lalka” czy „Pan Tadeusz”.  

To chyba nie pomoże w nowej pracy.  

Może mniej, ale syn przygotowuje się do matury, więc mu pomagałem. W kontekście bycia trenerem o wiele więcej mogłem wyciągnąć z najmodniejszego ostatnio „The Last Dance”.  

I czego się pan dowiedział?  

Duże wrażenie robiły odprawy Phila Jacksona. Gdy spojrzałem natomiast, jaką presję na kolegach wywierał Michael Jordan, przypomniały mi się czasy z Pogoni Szczecin…  

Reklama
Też mieliście takich wirtuozów?  

Aż takich to może nie, ale na treningach, gdy młody zawodnik nie dawał z siebie maksa, to mógł dostać kopniaka w tyłek. Taka była hierarchia w szatni. Młodzież w szatni była na doczepkę i nie miała siły przebicia. Zresztą na samym początku nie dawałem sobie z tym rady.  

Pomogła panu kontuzja kolegi.  

Nazywał się Jacek Sawicki. Dziś pewnie wielu czytelników zrobi wielkie oczy, ale naprawdę uważam, że miał potencjał na to, aby zaistnieć w Ekstraklasie. Niestety, doznał poważnego urazu i dzięki temu wskoczyłem do składu. Wcześniej bowiem zastanawiano się nawet, czy nie pozbyć się mnie z klubu.   

Zmiana podejścia do młodych zawodników w szatni to nie jedyna różnica między pana czasami jako zawodnika, a jako trenera. Kiedyś zimą Cypr czy Turcję można było zobaczyć tylko na pocztówkach.   

Za kadencji Eugeniusza Różańskiego pojechaliśmy na obóz do Karpacza. Zresztą to było tuż przed tą rundą, gdzie Jacek doznał kontuzji i zacząłem grać. Mieszkałem w pokoju z Radkiem Majdanem. Po treningach byliśmy tak zmęczeni, że zasypialiśmy z nogami powyżej głowy, aby złapać trochę oddechu przed następnymi zajęciami. Dodatkowo, eksperymentowaliśmy z suplementami.   

Jakimi?  

Był napój multiwitaminowy, który nazywał się supradyna. Sporo stosowaliśmy również rzeczy białkowych. W każdym razie mieszaliśmy zazwyczaj wszystko sami, więc wyglądało to trochę inaczej niż dzisiaj na tym poziomie.  

Jeszcze jakieś różnice?  

Niedawno inny kolega z tamtej Pogoni Sławek Rafałowicz wysłał mi zdjęcie, na którym siedzimy w autokarze i jedziemy na wyjazd. Nie mieliśmy na sobie oczywiście żadnych klubowych ciuchów, tylko jeden miał koszulkę Liverpoolu, drugi reprezentacji Włoch, a trzeci reprezentacji Anglii. Taka trochę kolorowa banda, jakbyśmy jechali na szkolną wycieczkę (śmiech). Autokary też miały inny standard, a na Górny Śląsk w tamtym czasie jeździliśmy nawet po 15 godzin. Często się zdarzało, że przyjeżdżaliśmy dzień przed meczem o 22, a na drugi dzień zanim rozprostowaliśmy kości już była 80. minuta i rywal prowadził 3:0. Geograficznie jako mieszkańcy Szczecina zdecydowanie mieliśmy pecha do wyjazdów.   

W Pogoni przeszedł pan drogę od napastnika do obrońcy.  

A teraz wróciłem do roli napastnika! Oczywiście już w oldbojach, ale w karierze grałem nawet na bramce, więc nic nie jest mi straszne.  

Reklama
Jak to się stało?  

To było już w Widzewie, gdy mierzyliśmy się w Płocku z Orlenem. Zresztą po latach wspominaliśmy ten mecz z Radkiem Sobolewskim, który wtedy grał w ekipie z Mazowsza. W 60. minucie wykorzystaliśmy już limit zmian, a Adam Piekutowski dostał czerwoną kartkę. Ktoś musiał więc podjąć rękawice.  

Nowy talent się ujawnił?  

Po latach uważam, że chyba powinien stanąć ktoś z zawodników ofensywnych (śmiech). Niestety puściłem dwa gole i przegraliśmy 1-4. Jednego z nich strzelił wspomniany już mój były asystent – Radek Sobolewski.  

Zaczynając jednak w Szczecinie jako napastnik nie miał pan żalu, że trenerzy odbierają panu przyjemność z grania bliżej bramki przeciwnika?  

Nie byłem w tej materii krnąbrnym zawodnikiem. Cieszyłem się, że w ogóle mogę występować na boisku. Holendrzy kiedyś podzielili charaktery zawodników ofensywnych i defensywnych definiując to w ten sposób, że ci pierwsi kochają wygrywać, a drudzy nienawidzą przegrywać. U mnie bliżej do tego drugiego modelu, więc odnalazłem się również na pozycji defensora.  

Co takiego musiał zrobić swego czasu kierownik drużyny, że na jego siedzeniu w autokarze wylądowało dwadzieścia kilo kapusty?  

Wynosił informacje do kierownictwa klubu (śmiech). A był taki moment, że przez prawie rok nam nie płacono, więc różne rzeczy się mówiło.  

Najbardziej odczuwał to chyba Radek Majdan…  

Faktycznie kiedyś opowiadał, że musiał wszystko sprzedać i został mu tylko materac. Sam też jednak tego doświadczyłem. Miałem poważną kontuzję zerwania więzadeł krzyżowych i dopiero po 3 tygodniach w gipsie, mogłem rozpocząć rehabilitację. Niektórzy lekarze mówili już, że nie mam szans, aby wrócić do profesjonalnego grania. Aby normalnie funkcjonować i zapewnić spokój rodzinie, również sprzedawałem różne swoje rzeczy.  

Ktoś panu pomagał? 

Miałem to szczęście, że znaleźli się dwaj kibice Pogoni – paChomacki i pan Pomykaj, którzy wspierali mnie finansowo w tym trudnym momencie. Ciężko mieli rezerwowi, bo kontrakty w Pogoni były tak skonstruowane, że dużo było do podniesienia z boiska jako premie. Cały czas słyszało się pogłoski o nowym właścicielu, ale dzięki temu byliśmy bardziej skonsolidowani. W szatni była dobra atmosfera, różne rzeczy sobie pożyczaliśmy, jeśli zaszła taka potrzeba.  

Czasem nawet nie wszyscy o tym wiedzieli.  

Raz pozwoliliśmy sobie wziąć kluczyki za plecami naszego starszego kolegi, który przyjeżdżał oglądać treningi. Nazywał się Hubert Fijałkowski, niestety już nie żyjący. Jeździł BMW 3, które jak na tamte czasy było niezwykle ekskluzywnym autem. Wszystko fajnie, ale jednak często parkował w ten sposób, że zastawiał innym wyjazd z parkingu. Pewnego razu schowaliśmy mu więc samochód poza klubem, a on biedny myślał, że ktoś mu jego cacko ukradł. Na strachu się oczywiście skończyło, ale miał na przyszłość nauczkę.  

W głowie w tamtych czasach nie szumiało?  

Nie szumiało. Nie miałem problemów poza boiskiem, a nawet ostatnio miałem przyjemniejszą przygodę z policjantami, którzy już chcieli wlepiać mi mandat za zaparkowanie w niewłaściwym miejscu, ale skończyło się tylko na upomnieniu.   

Jaką najciekawszą odprawę zapamiętał pan u Bogusława Baniaka?  

Kiedyś przerwie w meczu, gdzie straciliśmy bramkę, wszedł do szatni i powiedział jednemu z kolegów:   

– Zabierz te bidony, bo znowu będzie rzucał!   

Kto?  

Radek Majdan. To było pokłosie sytuacji sprzed kilku tygodni, gdy graliśmy inny mecz. Trener Baniak o straconego gola obwinił właśnie Radka nie zauważając błędów innych graczy. Wtedy ten się wściekł i rzucił bidonem w kupkę butelek, więc wszystko rozsypało się po całej szatni. Na szczęście wygraliśmy, ale jak widać trener zapamiętał sobie wybryk naszego bramkarza.   

Dla trenera Baniaka praca z wami to było pierwsze poważne wyzwanie w karierze.  

To prawda. Widać było, że ambitnie podchodził do zawodu. Często przed treningami rozrysowywał nam kredą na tablicy różne warianty ćwiczeń i schematów. Bywało jednak tak, że kręciliśmy trochę nosem i mówiliśmy:   

– Trenerze, a może zagralibyśmy dzisiaj po prostu gierkę?   

Zgadzał się?  

Zawsze patrzył z takim politowaniem, ale zdarzało się, że rzeczywiście odchodził od swoich pomysłów i graliśmy gierkę.  

W szatni Pogoni spełnialiście również marzenia.  

Zdecydowanie. Kiedyś w jednej ze szczecińskich gazet przeprowadzono ankietę, w której jedno z pytań brzmiało: jaką znaną postać chciałbyś poznać? W większości przypadków pojawiały się takie odpowiedzi, jak Lech Wałęsa albo Jan Paweł II, ale innego zdania był Robert Dymkowski. On wskazał Adama Małysza. Na drugi dzień przy jego szafce pojawił się więc kombinezon wypchany butelkami po wodzie i narty z desek. Prowizorycznego wąsika też nie zabrakło. Nasz kolega nie musiał więc wyjeżdżać na trudne zimowe zgrupowanie w góry, aby spotkać swojego idola.  

Gdy pojawiła się oferta z Widzewa, bardzo się pan ucieszył?  

Zdecydowanie. Moim pierwszym trenerem tam był Grzegorz Lato, który przywitał się słowami:  

– Na pewno nie będzie lepiej, ale będzie śmieszniej.

Często grywał z nami w dziadka na treningach i uśmiech nie schodził mu z twarzy, ale miejsca długo nie zagrzał.   

Jest pan z takiego rocznika, że pewnie pamięta występy Widzewa przeciwko Juventusowi czy Liverpoolowi.  

To był klub mojego dzieciństwa. Miałem w Słupsku sąsiada, który zbierał znaczki klubów, a wiadomo, że wtedy Widzew był na topie. Atmosfera była bardzo rodzinna. Mieliśmy przy stadionie własną knajpkę, gdzie spotykaliśmy się po treningach i meczach. Dużą sympatią darzyliśmy panią Basię, która przygotowywała znakomite posiłki. Prezesem był Andrzej Pawelec i mieliśmy aspiracje, aby Widzew znów zagrał w Lidze Mistrzów. Nie udało się to, a wraz z tym zaczęła się wyprzedaż zawodników. Wspomnienia stamtąd mam jednak bardzo dobre.  

Miał pan szczęście do trenerów. W Widzewie udało się spotkać również Oresta Lenczyka.  

I to nie tylko tam. Na sam koniec kariery ściągnął mnie bowiem do Bełchatowa, a wcześniej pracowaliśmy razem w Pogoni. Kiedyś na testy przyjechał tam pewien zawodnik, a trener spytał go:  

– Na jakiej pozycji czujesz się najlepiej?  

On pewny siebie odpowiedział:  

– Na każdej.  

Lenczyk szybko ostudził jednak jego zapał:  

– Aha. No to zagrasz na bramce.  

I po treningu gościa nie było już w klubie. Jeszcze inna historia przydarzyła się we wspomnianym Bełchatowie. Siedzimy w sali i trener prowadził odprawę przed jednym z meczów w eliminacjach Pucharu UEFA. Nagle wszedł spóźniony Mariusz Ujek, ale Lenczyk w ogóle nie zwrócił na to uwagi i dalej opowiadał swoje. Dopiero na koniec zwrócił się do naszego kolegi:  

– Mariusz, dla mnie nie ma znaczenia to, że się spóźniłeś dziesięć minut. Najważniejsze, że dojechałeś bezpiecznie i nie spowodowałeś wypadku. Pamiętajcie, zawsze lepiej być później niż pędzić na złamanie karku. Dla mnie to nie jest problem.  

Chyba nawet sam Ujek był w szoku, ale dla nas to był sygnał, że piłka nożna nie jest w życiu najważniejsza.   

Dla pana chyba jednak zawsze była na wysokim miejscu.  

Zaczynałem na asfaltowym boisku pod domem, jak większość chłopaków w tamtych czasach. Chodziłem do szkoły sportowej w Słupsku, a brązowy medal kadry Piechniczka na mundialu w Hiszpanii był dla nas inspiracją. Grałem w dosyć słynnym lokalnym turnieju im. Gerarda Cieślika, gdzie wypatrzyli mnie trenerzy Pogoni. Tam zaczęła się poważna przygoda, ale zawsze marzyłem, aby zagrać w reprezentacji Polski.  

Gdy udało się to zrobić w meczu z Arabią Saudyjską za kadencji trenera Apostela przypomniał pan sobie o tych chwilach?

Orzełek to orzełek, ale ten mecz oraz późniejszy wyjazd do Bangkoku z kadrą Janusza Wójcika zapamiętałem bardziej ze względu na dużą wilgotność. Zresztą wiemy, kto zagrał w tamtych spotkaniach, gdzie jedno z Brazylią nawet nie zostało uznane za oficjalne. Do dziś trudno ustalić, czy to była kadra C, D czy X. O wiele ważniejszym wydarzeniem był dla mnie występ na Stadionie Śląskim z Węgrami w eliminacjach EURO 2004.  

Jest niedosyt, jeśli chodzi o przygodę z reprezentacją?  

Na pewno. Zabrakło jednak być może odpowiedniej mentalności. Konkurencja była spora, ale mogłem zagrzać miejsce na dłużej, gdyż wielu zawodników z mojej Wisły było powoływanych.  

Trafiał pan do niej już w wieku 30 lat.   

Zagrałem wcześniej dobry sezon w Pogoni, ale faktycznie moja kariera nabrała rozpędu w momencie, gdy czasem u niektórych zmierza już ku schyłkowi. W tamtym okresie miałem kilka ciekawych ofert, mogłem trafić do Legii Warszawa, ale wybór ostatecznie padł na Wisłę. Osobiście zadzwonił do mnie trener Kasperczak i przekonywał do transferu. To szkoleniowiec, który ma opinię spokojnego, ale muszę powiedzieć, że właśnie od niego dostałem największą burę w swojej karierze.  

Kiedy to się stało?  

Graliśmy chyba z Groclinem u siebie i nonszalancko zagrałem piętą w swoim polu karnym powodując groźną sytuację. Przypomniały mi się chyba czasy, kiedy byłem napastnikiem. Trener szybko ukrócił jednak moje zapędy. Kasperczak był trenerem, który jeśli już się denerwował, to dawaliśmy ku temu powody. Nie rzucał przekleństwami na lewo i prawo bez powodu, co sprawiało, że gdy już one padały z jego ust, miały jakąś wartość.  

Umiał zapanować nad szatnią?  

Generalnie tak, choć czasem miał ciężko (śmiech). Z jednej strony Kamil Kosowski z umiłowaniem do cygańskich strojów, a z drugiej Mirek Szymkowiak, w którego szafce z racji skośnych oczu, rozsypaliśmy kiedyś paczkę ryżu. Później pojawił się również Darek Dudka, który przyjaźnił się z Pawłem Brożkiem. Ich duet to najlepszy dowód na prawdziwość powiedzenia: kto się czubi, ten się lubi. Dużo śmiechu było przy ich kłótniach, bo Darek dosyć entuzjastycznie patrzył na życie, a Paweł do wielu spraw podchodził sceptycznie. Uzupełniali się.  

Jak to się stało, że na szafce Adama Piekutowskiego wylądowała dynia?  

Adam również w szatni sporo dokazywał i lubił śmiać się z innych. Wielu więc chciało znaleźć na niego jakiegoś haka. W pewnym okresie dowiedzieliśmy się, że we wcześniejszych czasach miał ksywkę związaną z dynią. Kilka dni później zakupiliśmy mu ją i miał darmowy prezent na Halloween.  

A zdarzyły się wesołe sytuacje z kibicami?  

Po jednym z treningów Wisły grupka kibiców stała i zbierała od nas autografy. Gdy podpisałem się chłopakom na zdjęciu, nagle usłyszałem taki dialog:  

– Ej, kogo masz?  

– No, Tomka Kłosa!  

Tomek też szybko tracił włosy (śmiech).   

Był pan piłkarzem na Ligę Mistrzów?  

Oj, trudne pytanie. Nie byłem wybitnym zawodnikiem.  

Pytam dlatego, że przecież, gdyby nie sędziowie w Atenach, to pewnie pan by w niej zagrał.  

To akurat prawda, bo do dziś wspominam to spotkanie z dużym niesmakiem. Cieszę się jednak, że mogłem być częścią tak wielkiej drużyny. Klub opierał się na najlepszych polskich zawodnikach i taką ścieżką należy podążać. Nie jesteśmy przecież w stanie przyciągnąć wielkich zagranicznych graczy, a ostatnie lata pokazują, że najbardziej wartościowe transfery z polskiej ligi to właśnie nasi młodzi chłopcy. Nie zamykam się oczywiście na nikogo, bo za moich czasów w Wiśle grali Mauro Cantoro czy Kalu Uche, ale oni dawali ogromną jakość. O tym musimy pamiętać. 

Jak wspomina pan okres Dana Petrescu?  

Od razu kiedy przyszedł, zostałem jednym z kapitanów drużyny, więc na pewno mnie docenił. Czasem sprawiał wrażenie niedostępnego, ale przy bliższym kontakcie dało się z nim porozmawiać. Raz problem mieliśmy natomiast z jego asystentem – Cristinelem Pojarem. Za czasów swojej kariery występował na bocznej obronie i grał z Petrescu w młodzieżowych kadrach Rumunii. Pamiętam, że wtedy wyglądał tak jak ja teraz – zawsze golił się na łyso. Gdy pojechaliśmy na obóz do Turcji i jedliśmy razem obiad, postanowiliśmy położyć mu na talerzu perukę.   

Jak zareagował?  

W momencie, gdy to zobaczył, rzucił nią prosto w okno, zaczął przeklinać po rumuńsku i zamknął się na trzy dni w pokoju. Nie przychodził na żaden trening, nie pojawiał się na posiłkach – zaczęliśmy się o niego martwić, czy nic się nie stało. Żartu wyraźnie nie zrozumiał i sam musiałem z nim rozmawiać, aby nieco załagodzić sytuację. W pokoju zasłaniał jednak okna, więc w południe było tam ciemno niczym w środku nocy. Dopiero po jakimś czasie wrócił do zespołu.  

W Wiśle trafił pan również na Dragomira Okukę.  

To był typowy trener – dyktator, który stosował metodę kija i marchewki. Nikt nie miał z nim bliższych relacji.  

Dariusz Dudka opowiadał kiedyś, że po rundzie jesiennej, gdy wyczytał pana nazwisko na liście zawodników wytypowanych do odejścia odpowiedział pan: – Chyba sam siebie zapomniałeś dopisać do tej listy. Dwa dni później Okuki nie było w klubie.  

Frustracja się pojawiła, gdyż wcześniej trener na mojej pozycji wystawił prawego obrońcę, a mnie konsekwentnie pomijał. Okukę zastąpił Adam Nawałka, który już wtedy zwracał ogromną uwagę na szczegóły. Kreowaliśmy w tamtym czasie dużo okazji, ale brakowało nam skuteczności i niestety trener zapłacił za to głową.   

Przyzna pan, że ta historia Darka nie stawia pana w pozytywnym świetle…  

Na pewno było to z mojej strony niefortunne i nie powinno się zdarzyć, więc w zamian mogę odwdzięczyć się historią o Dudce.  

Proszę bardzo!  

Kiedyś przegraliśmy mecz i nie zagraliśmy dobrze, więc nastroje w szatni były minorowe. Stwierdziliśmy jednak, że może warto byłoby się spotkać całą drużyną w jakimś pubie i przegadać temat porażki. W tym momencie Darek wstał i zaapelował:  

– Dobra, chodźmy, ale pamiętajcie jedno-dwa piwka i wszystko na spokojnie. Przegraliśmy mecz, więc nie rzucajmy się w oczy. Przecież chyba nikt nie chce trafić na wkurzonych kibiców.  

Nasz kolega nie okazał się jednak zbyt konsekwentny w swoim postanowieniu. Nie minęła godzina, a tańczył już na stole przy barze i najgłośniej wiódł prym na imprezie. Następnego dnia może trochę bolała go głowa, ale większym problemem były nasze docinki, które musiał znosić.   

Marcin Baszczyński miał coś w sobie z Darka Dudki?  

Zupełnie inni zawodnicy, ale jemu też kiedyś zdarzyło się jedno powiedzieć, a potem drugie zrobić.   

Kiedy?  

Kiedy trenerem był Adam Nawałka. Jeden z pierwszych meczów za jego kadencji graliśmy z Odrą Wodzisław na wyjeździe. Wcześniej ustaliliśmy sobie taryfikator kar za niesportowe zachowania. „Baszczu” był jednym z głównych inicjatorów tego, by były one jak najbardziej ostre. Chodził i powtarzał:  

– Nie może być tak, że ktoś powie do sędziego: „Ty chu**!”, a potem nie będziemy mogli z niego skorzystać i nas osłabi!  

Ustaliliśmy w końcu, że 1000 zł będziemy płacić za żółtą, a 2000 zł za czerwoną kartkę. W Wodzisławiu słychać było jednak okrzyki z trybun, gdzie kibice nas obrażali. Marcin w pewnym momencie nie wytrzymał i pokazał im środkowy palec. Chwilę potem oczywiście wyleciał z asem kier, a w szatni mieliśmy z tego ogromną szyderę.  

Miał pan kiedyś konkretną ofertę z zagranicy?  

W czasach młodości wyjechałem na testy do Eintrachtu Frankfurt. Pamiętam, że grał wtedy polski zawodnik Tomasz Sobocik i pokazałem się z niezłej strony. Przeszkodą było jednak to, że trzeba było za mnie zapłacić. Później byłem jeszcze na rozmowach w Admirze Wacker, ale również to nie wypaliło. Przez większą część kariery nie miałem menedżera, więc może dlatego aż tylu ofert spoza Polski nie było.  

Przez okres kwarantanny dużo pan rozmyślał o serii ośmiu porażek, po której odszedł pan z Wisły?  

Na pewno. Porażka jest zawsze czymś, z czym w sporcie trzeba się zmierzyć. We wspominanym „The Last Dance” jest dużo ujęć pokazujących, że Michaela Jordana również wielu skreśliło. U na sporo graczy było kontuzjowanych, a młodzi zawodnicy dopiero nabierali doświadczenia. Niektórzy może weszli do składu zbyt szybko, ale dzięki temu teraz to procentuje. Cieszę się, że zrobiono dobre transfery, piłkarze wrócili do zdrowia, a trener Skowronek ma pomysł na zespół. Na pewno będę kibicował Wiśle w końcówce sezonu.   

Nie było problemu z okresami przygotowawczymi?  

Jeśli chodzi o wykresy przygotowania fizycznego, mieliśmy je na takim samym, albo nawet lepszym poziomie niż rundę wcześniej. Czasem jednak w meczu tworzą się przestrzenie między formacjami, których nie potrafiliśmy niwelować. Wszystkie doświadczenia, które zdobyłem na pewno są niezwykle cenne i postaram się z nich skorzystać w kolejnej pracy.  

Co pan czuł w Święta Bożego Narodzenia w 2018 roku?  

Tych Świąt właściwie nie było. Cały czas siedziałem na telefonie i nie mogłem skupić się na rodzinie. Zawsze miałem jednak ten jeden procent nadziei, że klub przetrwa.  

Kiedy ona zaczęła rosnąć?  

Gdy pojawił się Kuba Błaszczykowski. On swoją osobą uwiarygodnił cały proces. W styczniu odeszli od nas Dawid Kort, Martin Kostal, Jesus Imaz, Zdenek Ondrasek, Zoran Arsenić czy Kuba Bartkowski a przyjście Kuby sprawiło, że pozostali gracze zaczęli się zastanawiać, czy może nie warto jednak zostać. Ofert dla nich nie brakowało, ale wiosną wszystko potoczyło się momentami nawet lepiej niż przypuszczałem.  

Jak wyglądały kulisy objęcia przez pana reprezentacji U-19?  

Rozmawiałem oczywiście z prezesem Bońkiem, ale pierwszy zadzwonił Bogdan Basałaj. Wraz z nim, a także dyrektorami Stefanem Majewskim i Piotrem Burlikowskim przedyskutowaliśmy pomysł, który był dla mnie niezwykle przyjemny. Opiekuję się kadrą z rocznika 2003 i mam za cel postawiony awans na mistrzostwa Europy, które w 2022 roku mają odbyć się na Słowacji. Jesienią powinny rozpocząć się eliminacje, ale w obecnej sytuacji nic nie jest pewne.    

Z jednej strony musi pan selekcjonować najlepszych graczy, ale z drugiej być wychowawcą na wzór Jacka Magiery.  

To prawda, ale muszę powiedzieć, że bardzo rozwinął się u nas system obserwacji zawodników.  Mam w tym względzie pewne doświadczenia, bo kilka lat temu prowadziłem reprezentację U-20. Dzisiaj po każdej kolejce otrzymujemy raporty odnośnie do wszystkich graczy, a na ich podstawie są tworzone rankingi. Właściwie od 12 roku życia wszystkie talenty są pod lupą PZPNu 

Nie jest trochę tak, że wybrał pan tę ofertę z tego powodu, aby uniknąć karuzeli trenerskiej, która wciąż jest obecna w Ekstraklasie?  

Na pewno nie przyszedłem tutaj dla świętego spokoju, bo cel, jakim jest awans na mistrzostwa Europy wystarczająco mnie motywuje. Ważnym czynnikiem była również współpraca ze znakomitymi ludźmi. Mamy cotygodniowe spotkania wideo z trenerami młodzieżowych reprezentacji i wymieniamy się doświadczeniami. Ostatnio na czele z Marcinem Dorną tworzyliśmy kolejny element Narodowego Modelu Gry, jeśli chodzi o formację 1-3-5-2. To na pewno inna praca niż w klubie, ale tam często trzeba dostosowywać się do różnych warunków i filozofii. W reprezentacji mogę wyselekcjonować sobie zawodników pod konkretny system gry, który preferuję. To świetne miejsce do rozwoju i na pewno się nie nudzę.   

Rozmawiał WOJCIECH PIELA 

fot. FotoPyk/400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...