Reklama

Chwila, która przyćmiewa resztę – piłkarscy bohaterowie jednego przeboju

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

14 maja 2020, 12:56 • 20 min czytania 15 komentarzy

O niektórych można właściwie napisać wprost, odwołując się do nomenklatury muzycznej: one-hit wonders. Bo są to rzeczywiście bohaterowie jednego przeboju, którzy summa summarum nie porobili imponujących karier, ale przydarzył im się ten jeden wielki moment w historii futbolu – wspaniały gol, doskonały mecz, perfekcyjnie rozegrany turniej – który zagwarantował im nieśmiertelność i wieczną pamięć wśród kibiców. Do innych jednak określenie one-hit wonder nie do końca pasuje, ponieważ ich kariery całościowo robią niezłe wrażenie. Pozostając przy muzycznej metaforze – mają oni na koncie kilka całkiem znośnych przebojów, do których radiostacje chętnie wracają. Ale i tak kojarzeni są wyłącznie z tym jednym, jedynym hitem, który całkowicie przyćmił resztę ich dorobku.

Chwila, która przyćmiewa resztę – piłkarscy bohaterowie jednego przeboju

Krótko mówiąc: powspominamy dzisiaj piłkarzy, którzy na oczach piłkarskiego świata błysnęli (co najmniej) raz, a dobrze. Albo takich zawodników, których kariery są definiowane przez jeden niezapomniany występ. Na początek niech będzie piętnastka, lecimy!

***

GIANNI COMANDINI
(11.05. 2001; Inter Mediolan 0:6 AC Milan)

Reklama

Trzynaście meczów ligowych i dwa gole – to bilans, jakim może się wylegitymować Gianni Comandini, jeżeli chodzi o jego występy w barwach AC Milanu. Długowłosy napastnik trafił na San Siro latem 2000 roku, po udanych sezonach spędzonych w klubach z niższych lig. Właśnie w barwach Rossonerich zadebiutował w Serie A. Szybko się jednak okazało, że Milan to dla Włocha zdecydowanie za wysokie progi. Comandini miał olbrzymie kłopoty, by przebić się do wyjściowej jedenastki Milanu i przylepiono mu łatkę transferowego niewypału.

Tym większym zaskoczeniem było to, co wydarzyło się w trzydziestej kolejce Serie A. Comandini pojawił się w wyjściowej jedenastce Rossonerich na derby Mediolanu i… wpakował rywalom zza miedzy dwa szybkie gole, rozpoczynając niezapomniany pogrom. Milan pokonał Inter 6:0. To była noc Comandiniego.

Po latach napastnik przyznał, że kompletnie nie odnalazł się w strukturach wielkiego klubu-korporacji, jakim już na przełomie wieków był Milan. Bohater derbów po zakończeniu sezonu 2000/2001 odszedł do Atalanty Bergamo, sprzedany przez Silvio Berlusconiego za trzy razy mniejsze pieniądze niż te, które trzeba było za niego zaledwie rok wcześniej zapłacić.

Koniec końców Comandini odpuścił sobie futbol jeszcze przed trzydziestką. – Nie potrzebuję mieszkać w wielkiej willi, nie muszę jeździć Porsche. Jestem prostym facetem. Z pełną świadomością odpuściłem sobie zawodowy futbol, to nie dla mnie – wyjaśniał Włoch, który po zakończeniu kariery zaczął się rozwijać na innych płaszczyznach. Został DJ-em i… surferem. Śmiga sobie po falach na morzach i oceanach całego świata, między innymi w Brazylii, Australii oraz Indonezji.

FEDERICO MACHEDA
(5.04.2009; Manchester United 3:2 Aston Villa)

Reklama

– Nie żałuję niczego. Manchester United był bardzo pięknym doświadczeniem i wciąż mam wiele wspomnień związanych z tamtym okresem. Pamiętam o nich, gdziekolwiek pójdę. W Manchesterze dorosłem nie tylko jako piłkarz, ale również jako mężczyzna. Zawsze będę pielęgnował te wspomnienia z gry dla największego klubu na świecie – opowiadał kilka tygodni temu Federico Macheda, cytowany przez portal ManUtd.pl. Ale mimo wszystko trudno nie odnieść wrażenia, że coś w jego karierze poszło nie tak.

Macheda zanotował wejście smoka do pierwszego zespołu „Czerwonych Diabłów i zanosiło się, że wyrośnie na wielką gwiazdę ekipy z Old Trafford. Już sam debiut Włocha był po prostu piorunujący. Gol na wagę trzech punktów w doliczonym czasie meczu z Aston Villą.

W kolejnym spotkaniu ligowym, tym razem z Sunderlandem, Macheda powtórnie zapracował na status bohatera. Kilkadziesiąt sekund po wejściu na murawę z ławki rezerwowych skierował piłkę do siatki, ponownie gwarantując Manchesterowi trzy oczka. Rzadko się zdarza, by nastolatek potrafił zrobić takie pierwsze wrażenie na poziomie Premier League.

Piękny sen nie trwał jednak wiecznie. Koniec końców Macheda nie przebił się do wyjściowe jedenastki Manchesteru United, nie radził sobie również najlepiej podczas rozlicznych wypożyczeń. Obecnie ma 28 lat i jest zawodnikiem Panathinaikosu Ateny, gdzie spisuje się notabene całkiem przyzwoicie, ale też bez szału. Wyrósł po prostu na solidnego zawodnika, nic ponadto. – Pamiętam, że podczas mojego pobytu tam, Manchester United miał wielu wspaniałych piłkarzy, więc było ciężko o regularne występy. Gdyby udało się pograć dłużej, byłbym szczęśliwy, ale nie mam do siebie żadnego żalu, ponieważ dałem z siebie wszystko. Starałem się jak najbardziej, by osiągnąć sukces. Wszyscy zdają sobie jednak sprawę, że miałem też pecha z kontuzjami. Nasze drogi się rozeszły i wszedłem na własną ścieżkę – tłumaczy Macheda. – Nikt nie wie, jak potoczyłaby się moja kariera, gdybym nie strzelił tego przeciwko Aston Villi. Kilka lat później miałem sporego pecha do kontuzji. Nie było łatwo, aby poradzić sobie z tym fizycznie i psychicznie.

SA’ID AL-UWAJRAN
(29.06.1994; Belgia 0:1 Arabia Saudyjska)

Sa’id al-Uwajran podczas mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych strzelił bez wątpienia jednego z najbardziej spektakularnych goli w historii mundiali, a może i należałoby napisać szerzej: w historii futbolu. Przebiegł z piłką trzy czwarte boiska, objechał chyba z pięciu obrońców reprezentacji Belgii, by wreszcie skończyć całą akcję uderzeniem poza zasięgiem bezradnego Michela Preud’homme’a.

Szalona akcja al-Uwajrana pozwoliła Saudom niespodziewanie awansować do fazy pucharowej turnieju.

Gwiazdor saudyjskiej ekstraklasy tym golem pięknie przedstawił się całemu piłkarskiemu światu, ale w jego karierze nie nastąpił żaden sensacyjny przełom. Wręcz przeciwnie – pokonywanie życiowego slalomu poszło al-Uwajranowi znacznie gorzej niż wymijanie belgijskich defensorów. Reprezentant Arabii został wybrany piłkarzem roku w Azji i znalazł się na świeczniku, co mocno mu zaszkodziło. – Ten gol był jak obosieczny miecz – opowiadał piłkarz na łamach New York Timesa. – W Arabii Saudyjskiej wszyscy muszą przestrzegać prawa religijnego i rządowego, ale szczególnie ważne jest to w przypadku gwiazd. Gwiazda ma świecić przykładem.

Sa’id al-Uwajran przykładem, delikatnie mówiąc, nie świecił. Zaczęło się od przedłużonych wakacji w Casablance, potem był alkoholowy eksces podczas Ramadanu, na dodatek w towarzystwie kobiet z Europy. Piłkarz został aresztowany, w odosobnieniu spędził ponad pół roku. Nie więziono go w szczególnie okrutnych warunkach, mógł widywać się regularnie z rodziną, ale zszarganej reputacji tak naprawdę już nigdy nie udało mu się połatać.

– Najgorsze było to, że zostałem na rok zawieszony przez związek – opowiadał Sa’id. – Pozbawiono mnie prawa gry w reprezentacji. Czułem, że jestem potrzebny tej drużynie, tymczasem nie mogłem jej pomóc.

CARLOS ALBERTO
(26.05.2004; FC Porto 3:0 AS Monaco)

Jedna z najdziwniejszych karier w najnowszej historii futbolu. Carlos Alberto Gomes de Jesus trafił do FC Porto zimą 2004 roku i niemal z miejsca stał się ważnym elementem układanki Jose Mourinho, choć Portugalczyk nie miał przecież wielu powodów, by szukać nowych rozwiązań przy ustalaniu wyjściowego składu. W ekipie „Smoków” wszystko hulało jak należy. Poza tym, Carlos Alberto już na starcie przygody z portugalskim klubem wykazał się niesubordynacją podczas treningu, czym rozsierdził krewkiego szkoleniowca, który bez mrugnięcia okiem wypieprzył Brazylijczyka do rezerw. W załagodzeniu konfliktu pomogła dopiero interwencja Deco.

Carlos Alberto trochę niespodziewanie wystąpił w każdym meczu fazy pucharowej Champions League, a to co najlepsze zachował na finał rozgrywek. Wyprowadził portugalską ekipę na prowadzenie, którego Porto już nie oddało, koniec końców rozszarpując AS Monaco aż 3:0.

UEFA na swojej oficjalnej witrynie nazwała po tym meczu Carlosa Alberto dość wymownie: „Książę Porto”.

Alberto w 2004 roku miał zaledwie 20 lat. Wydawało się, że taki wjazd z buta na europejskie boiska otworzy przed nim wrota do gigantycznej kariery. Jednak już rok później… wrócił do ojczyzny, wiążąc się z ekipą Corinthians. Potem próbował podbić Stary Kontynent raz jeszcze, tym razem w barwach Werderu Brema, ale już bez równie spektakularnych rezultatów co wcześniej.

Dlaczego?

Spójrzmy co o nim pisał Bartłomiej Rabij w „Podciętych skrzydłach kanarka”, który natknął się na Alberto podczas jego krótkiej przygody w Gremio: – Kilkanaście minut po rozpoczęciu gierki treningowej Carlos Alberto melduje się na boisku. Odkąd ten były zawodnik FC Porto wrócił do kraju w 2005 roku, w stolicy Rio Grande do Sul zalicza już siódmy przystanek w ciągu niespełna sześciu lat. Ponoć nie układa mu się z trenerami. Ponoć?! Spóźniony as wbiega na murawę obwieszony złotym zegarkiem, łańcuchem i kolczykami. Jest jedynym graczem z pola ubranym w dres, oczywiście innego koloru niż stroje pozostałych piłkarzy, którzy biorą udział w tym treningu.

Bez wątpienia Brazylijczyk maksa ze swojej kariery nie wycisnął.

EDER
(10.06.2016; Francja 0:1 Portugalia)

Pisaliśmy na Weszło: „Był najbardziej niespodziewanym bohaterem 2016 roku. Wyśmiewany, lekceważony, obrażany i wygwizdywany, a strzelił najważniejszą bramkę, jaką można było zdobyć w tegorocznym sezonie reprezentacyjnym. Przesądził o losach Mistrzostw Europy. Eder. Żeby być w miejscu, w którym jest, musiał przejść bardzo dużo. Wielu by w tym czasie zbłądziło, bo okazji do tego było za wiele, jak na jednego człowieka, ale on nie zagubił się i został bohaterem.

75. minuta finału Euro 2016 we Francji. Na boisku kopanina. Nic ciekawego. Poziom widowiska niski. Kibice już odliczają czas do dogrywki. Przy linii bocznej rozgrzewa się Eder. Zaraz pojawi się na murawie i zapisze się w historii futbolu złotymi zgłoskami.

– Szefie, spokojnie, strzelę gola – takie słowa 29-letni piłkarz miał skierować do Fernando Santosa, kiedy ten w 79. minucie oddelegowywał go do gry w miejsce Renato Sanchesa. Na efekty tego ruchu trzeba było czekać. Przy pamiętnej akcji długo nic nie wskazywało na to, że zaraz może stać się coś, co przesądzi o losie meczu. Ot, zwykłe przebijanie piłki w środku pola. W pewnym momencie jednak Portugalczykom udało się rozegrać cztery składne podania. Carvalho do Quaresmy, ten odgrywa w stronę Moutinho, który zgrywa do przodu, gdzie Eder zastawia Koscielnego. Snajper szybko uwalnia się spod krycia, schodzi do środka i oddaje średnio udany strzał. Piłka jednak kozłuje dwukrotnie i wpada do siatki tuż obok prawego słupka bramki Hugo Llorisa. 1:0.

Wkrótce ostatni gwizdek i Portugalia zostaje mistrzem Europy.

Szalona radość, w centrum której znalazł się Eder. Nawet Ronaldo nie skradł mu show podczas celebracji. – CR7 stał przy linii, obok trenera Santosa, kiedy wchodziłem na boisko. Dodał mi pewności siebie. Powiedział, że widział mnie na treningach i byłem dobry. Uwierzyłem mu. Wydawało mi się, że mogłem latać, a po bramce, to już na pewno latałem – opowiadał bohater finału.

– To był gol brzydkiego kaczątka, który zamienił się w pięknego łabędzia – powiedział Fernando Santos”.

Droga 32-letniego dziś napastnika do finału Euro była wyjątkowo kręta. Skomplikowane dzieciństwo, ubóstwo, potem problemy z kontuzjami, czarne myśli, rozważanie zakończenia kariery. Ostatecznie jednak Eder przełamał te wszystkie przeciwności losu i swoim szalonym uderzeniem zapewnił Portugalii wiekopomny triumf. Obecnie bohater finału z 2016 roku jest zawodnikiem Lokomotiwu Moskwa, gdzie wiedzie mu się dość przeciętnie. Prochu już Eder w futbolu nie wymyśli. Ale w historii zapisał się złotymi zgłoskami.

JEFFREN
(29.11.2010; FC Barcelona 5:0 Real Madryt)

Mecz-legenda. Najboleśniejsza klęska w karierze Jose Mourinho, symbol potęgi FC Barcelony dowodzonej przez Pepa Guardiolę. La manita. W listopadzie 2010 roku „Duma Katalonii” zmiażdżyła „Królewskich” aż 5:0, pokazując im miejsce w szeregu bardzo dosadnym gestem. Za dzieło zniszczenia odpowiadali gwiazdorzy Barcelony: wynik otworzył Xavi po asyście Andresa Iniesty, kolejne bramki strzelali Pedro oraz David Villa, ten ostatni po dograniach Leo Messiego.

Ale kropkę nad „i” postawił piłkarz, który tak naprawdę swoim golem dopiero przedstawił się szerszej publiczności. I to akurat w meczu, na który zwrócone były oczy całego piłkarskiego świata. Jeffren Suarez pojawił się na murawie w 87. minucie i niedługo potem upokorzył Real do reszty, pakując piłkę do siatki po raz piąty, poza zasięgiem bezradnego Ikera Casillasa.

Taka bramka to marzenie każdego piłkarza, ale Jeffren okazał się jednak zdecydowanie za cienki w uszach na przebicie się do wyjściowego składu Barcelony. Szeregi klubu opuścił już w 2011 roku i od tego czasu nigdy nie zagrzał sobie na dłużej miejsca, notując stopniowy, ale zauważalny zjazd. Zaczęło się od Sportingu Lizbona – czyli nieźle. Solidna, europejska półka. Potem był Real Valladolid. Następnie liga belgijska, szwajcarska, cypryjska, no a obecnie 32-letni Jeffren karierę kontynuuje w zespole z Chorwacji.

Kto wie, może go jeszcze zobaczymy na boiskach Ekstraklasy? Ponoć temat pojawił się jakiś czas temu, gdy możliwość pozyskania zawodnika sondował Raków Częstochowa, ale nic z tego nie wyszło.

– Miałem nadzieję spędzić w Barcelonie więcej czasu, ale wszyscy wiemy, że wtedy Barca była najlepszym klubem świata, najlepszym w historii. Nie było łatwo tam grać. Były też chwile, w których nie czułem się dobrze fizycznie, teraz to już przeszłość. Ale tak, chciałbym mieć możliwość dłużej grać wtedy w Barcelonie – opowiadał Jeffren w rozmowie z Marcą, cytowany przez portal FCBarca.com. – Kiedy grasz w tak wielkim klubie, jesteś zamknięty w bańce mydlanej. Nie ma innego wyjaśnienia. Wychodzisz z największych i najlepszych klubów świata i zderzasz się z futbolową rzeczywistością. Barcelona to bańka, w której nie brakuje ci niczego, a kiedy przechodzisz do innego zespołu, wszystko się zmienia.

JEAN-FRANCOIS DOMERGUE
(23.06.1984; Francja 3:2 Portugalia)

Dziewięć występów w narodowych barwach, dwa gole. Oba w półfinale mistrzostw Europy, w epickim starciu Francji z Portugalią. Jean-Francois Domergue wyszedł z założenia, że jak już strzelać gole w narodowych barwach, to w takim starciu, by te bramki zostały zapamiętane na wieki. Odpuścił sobie zatem pokonywanie bramkarzy w spotkaniach towarzyskich, zamiast tego niespodziewanie wyręczył Michela Platiniego i w dniu swoich 27. urodzin wprowadził „Trójkolorowych” do finału Euro 1984.

Złoty medal mistrzostw Europy to jedyny sukces w karierze Francuza, który reprezentował barwy mniej lub bardziej przyzwoitych klubów francuskiej ekstraklasy. Nigdy nie na tyle mocnych, by sięgać z nimi po trofea. Dlaczego zatem Platini, który na Euro 1984 osiągnął życiową formę, pozwolił znacznie mniej słynnemu koledze wykonać tak ważny rzut wolny? – Podszedłem do piłki tylko dlatego, że miałem wtedy urodziny. Wiedziałem, że w taki dzień Michel nie będzie miał pretensji jeśli spudłuję.

HELMUTH DUCKADAM
(7.05.1986; Steaua Bukareszt 0:0 (karne 2:0) FC Barcelona

Helmuth Duckadam czyli „Bohater z Sewilli”. Rumuński bramkarz ma w dorobku tylko dwa występy w narodowych barwach, na arenie klubowej też nie wiodło mu się szczególnie dobrze, jednak przez jakiś czas zyskał status bramkarza numer jeden Steauy Bukareszt. I tak się złożyło, że trafił akurat na okres, gdy rumuński klub wyrósł na najmocniejszy na Starym Kontynencie. Steaua dotarła do finału Pucharu Europy i niespodziewanie pokonała w nim Barcelonę.

Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, a w serii rzutów karnych karty rozdawał już Duckadam.

Cztery obronione jedenastki w spotkaniu o takim ciężarze gatunkowym. Co za występ!

27-letni golkiper niedługo po finale… został zmuszony do zakończenia piłkarskiej kariery. Wykryto u niego bardzo rzadką chorobę układu krwionośnego. Oczywiście Duckadam całkiem futbolu nie odpuścił, pykał sobie jeszcze rekreacyjnie na niskim poziomie, ale drzwi do wyczynowego sportu bezpowrotnie się przed nim zatrzasnęły. Został policjantem, założył też własną szkółkę piłkarską. – W prawej ręce odczuwałem bóle już na pół roku przed finałem – opowiadał bramkarz w rozmowie z Jonathanem Wilsonem. – Lekarze dawali mi leki przeciwbólowe, ale nie były one wystarczająco silne. Tamtego lata odwiedzałem z przyjaciółmi moje rodzinne miasto i przewróciłem się. Podparłem się ręką, by uchronić się przed upadkiem, i w mojej żyle powstał tętniak, który zablokował krążenie w całym ramieniu. Miałem operację, wszczepiono mi pewien rodzaj bypassa. W 1998 roku miałem kolejną operację, a potem w 2010 jeszcze jedną, już z wykorzystaniem nowoczesnych technologii.

Ręka niestety wciąż dokucza Rumunowi, niedawno gruchnęła nawet nowina, że konieczna będzie amputacja. Nie przeszkadza to jednak Duckadamowi wciąż angażować się w sprawy Steauy, gdzie pełni ostatnio rolę jednego z dyrektorów.

JIMMY GLASS
(8.05.1999; Carlisle United 2:1 Plymouth Argyle)

Zaczynał w szkółce Chelsea, nie przekonał do siebie trenerów. Trafił do Crystal Palace, nie przebił się. Wypożyczano go tu, tam i jeszcze tam. W końcu Jimmy Glass znalazł bezpieczna przystań w trzecioligowym Bournemouth. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jego kariera będzie jedną z milionów zupełnie przeciętnych karier, o których się najzwyczajniej w świecie nie wspomina, bo i nie ma o czym.

Wszystko zmieniło się jednak w 1999 roku, gdy Glass trafił na wypożyczenie do Carlisle United.

Zapytacie i będziecie mieli słuszność: „A co to niby za historia, wypożyczenie do Carlisle United?”. Cóż – w przypadku Glassa to awaryjne wypożyczenie okazało się drogą do piłkarskiej nieśmiertelności. W ostatniej kolejce trzeciej ligi angielskiej golkiper wpakował gola na 2:1 w starciu z Plymouth Argyle, zapewniając tym samym swojemu zespołowi utrzymanie w lidze. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że bezpośredni rywale Carlisle w walce o uniknięcie spadku zdążyli skończyć już swój mecz i rozpocząć świętowanie. Glass wymierzył im bardzo bolesnego prztyczka w nos, doprowadzając do szaleństwa trybuny Brunton Park.

Wyczyn Glassa został odnotowany w wielu całkiem prestiżowych brytyjskich rankingach jako jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w dziejach tamtejszego futbolu. Ale nie było to żaden punkt zwrotny w karierze golkipera, który nadal miał kłopoty ze znalezieniem sobie klubu, w którym mógłby zakotwiczyć na dłużej. W wieku 27 lat Glass skończył piłkarską karierę i został taksówkarzem. – To dość trudne. Niektórzy piłkarze dorabiają się sławy i fortuny, a inni muszą przesiąść się do taksówki i wieść normalne życie. Niełatwo zrozumieć swoje miejsce w życiu, kiedy jesteś tym facetem, o którego bramce wciąż się pamięta, ale musisz się też martwić o to, skąd wziąć pieniądze na czynsz. Niemniej, ta bramka na zawsze pozostanie częścią mojego życia i będę się nią cieszył, dopóki ludzie się mną nie znudzą – opowiadał Glass w rozmowie z BBC.

ANGELOS CHARISTEAS i THEODOROS ZAGORAKIS
(04.06.2004; Portugalia 0:1 Grecja)

Mistrzostwo Europy. Grecy w 2004 roku zachwycili piłkarski świat, grając na nosie wielkim futbolowym potęgom. Dwukrotnie pokonali Portugalczyków, wyeliminowali Francuzów, nie dali szans nawet rewelacyjnym podczas tamtego turnieju Czechom. Po prostu nie było mocnych na ekipę Otto Rehhagela. W której prym wiedli Theodoros Zagorakis, kapitan zespołu, oraz Angelos Charisteas – specjalista od kluczowych trafień, autor zwycięskiego gola w finale rozgrywek.

Zagorakis został wybrany najlepszym piłkarzem finału, nagrodzono go też tytułem najlepszego zawodnika całych mistrzostw Europy. Zajął piąte miejsce w plebiscycie France Football, zbierając więcej głosów w wyścigu po Złotą Piłkę niż tacy zawodnicy jak Adriano, Pavel Nedved czy Ruud van Nistelrooy. Dla 33-letniego pomocnika był to wręcz niepojęty sukces. Ostatecznie Zagorakis w żadnym momencie swojej kariery nie zasygnalizował, że może kiedyś wyrosnąć na zawodnika rozważanego w dyskusjach o Złotej Piłce.

Podobna historia z Charisteasem, który zanotował na Euro 2004 trzy bramki, w tym dwie na wagę zwycięstwa. Klubowa kariera greckiego napastnika wygląda cokolwiek nędznie. Dość powiedzieć, że Charisteas nigdy nie przekroczył bariery dziesięciu goli w sezonie ligowym. Ale co na mistrzostwach błysnął, to jego. – Nawet za 50 lat każdy będzie pamiętał tę bramkę. Napisaliśmy historię.

ROY ESSANDOH
(10.03.2001; Leicester City 1:2 Wycombe Wanderers)

Pochodzący z Ghany, a wychowany w Irlandii Północnej napastnik Roy Essandoh długo nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca na piłkarskiej mapie. Próbował przebić się w szkockim Motherwell, bez powodzenia. Potem pojawił się na chwilę w Austrii, trochę pograł w Finlandii, by powrócić na Wyspy i zakręcić się w jednej z niższych lig angielskich. Wyglądało na to, że Essandoh będzie klasycznym przypadkiem piłkarskiego obieżyświata, który chętnie pogra sobie gdziekolwiek, byle zagwarantowano mu wikt i opierunek.

W 2001 roku 25-letnim zawodnikiem zainteresowała się niespodziewanie ekipa Wycombe Wanderers. Jej manager, Lawrie Sanchez, desperacko poszukiwał napastnika, którego mógłby posadzić na ławce w starciu z Leicester City w Pucharze Anglii. Umieścił… ogłoszenie w telegazecie, zachęcając „zdrowych, sprawnych napastników bez kontraktu”, by zgłosili się do klubu.

Zgłosił się Essandoh. Podpisał z Wycombe dwutygodniowy kontrakt. I wywalił Leicester z Pucharu Anglii.

Essandoh przeszedł do historii jako klasyczny „zabójca gigantów”, choć – jak sam przyznał – nie znał nawet imion wszystkich swoich kolegów z zespołu, w tak chaotycznym tempie nastąpiło jego dołączenie do drużyny.

Na tym jednak romantyczna historia się kończy. Napastnik nie zrobił kariery poza poziomem amatorskim.

DAVID DI MICHELE
(20.11.2004; US Lecce 4:5 Udinese Calcio)

Na przełomie wieków David Di Michele – niewysoki, dość dynamiczny napastnik – robił całkiem niezłą robotę w barwach drugoligowej Salernitany. Jego solidna postawa na poziomie Serie B nie mogła umknąć uwadze włoskich ekstraklasowiczów. Koniec końców Di Michele wylądował w Udinese Calcio. W tym klubie strzelał już naturalnie znacznie rzadziej, na jakiś czas został nawet odpalony do Regginy. Ale Włoch doczekał się swojego wielkiego momentu w rozgrywkach Coppa Italia.

Di Michele wpakował dwa gole w pucharowym starciu z Lecce, a jego drużyna zatriumfowała 5:4 i zapewniła sobie awans do ćwierćfinału rozgrywek. Ale w tym by jeszcze nie był nic szczególnego. W końcówce spotkania napastnik… stanął bowiem na bramce i obronił rzut karny. Nadało to jego karierze niesłychanego rozgłosu, pojawiły się nawet powołania do reprezentacji Italii. Do kadry na mundial się jednak Di Michele nie załapał, więc jeżeli z czegoś został szczególnie zapamiętany, to jest to właśnie starcie z Lecce.

EDU
(5.05.2011; Inter Mediolan 2:5 Schalke 04)

Z jakimi zawodnikami kojarzy się w pierwszej kolejności sensacyjny awans Schalke 04 do półfinału Ligi Mistrzów w 2011 roku? Ano wiadomo: Manuel Neuer między słupkami, Raul Gonzalez w ataku, do tego Metzelder, Farfan, Howedes, Matip, Huntelaar. Jeśli lepiej wytężyć pamięć, przypomną się również Rakitić, Draxler, Jurado czy Uchida. No i oczywiście Ralf Rangnick na ławce trenerskiej, który w marcu 2011 roku odebrał stery z rąk Felixa Magatha.

Ale najsłynniejsze zwycięstwo tamtej ekipy, czyli rozgromienie 5:2 obrońców tytułu i to na ich terenie, miało przecież innego bohatera. Brazylijczyk Eduardo Gonçalves de Oliveira, znany jako Edu, zaaplikował Interowi Mediolan na San Siro dwie sztuki, wiodąc swój zespół do sensacyjnego zwycięstwa nad ekipą Nerazzurrich.

Ściągnięty z ligi koreańskiej zawodnik dostał w Schalke numer dziewięć, ale dwie bramki w konfrontacji z Interem to de facto… jedyny przejaw jego strzeleckich umiejętności. Summa summarum Edu w sezonie 2010/11 strzelił pięć goli w czterdziestu występach na wszystkich frontach. W Lidze Mistrzów naturalnie trafił do siatki tylko dwukrotnie.

Szybko pozbyto się go z Schalke, najpierw wypychając na wypożyczenie, a potem definitywnie. Edu postanowił dać sobie spokój z europejską piłką i powrócił tam, gdzie zawsze strzelanie szło mu najlepiej – na Daleki Wschód.

AHN JUNG-HWAN
(18.06.2002; Korea Południowa 2:1 Włochy)

A skoro o Dalekim Wschodzie mowa…

– Nie będę płacił pieniędzy człowiekowi, który zrujnował włoski futbol – stwierdził oschle Luciano Gaucci, prezydent Perugii, odwołując transfer Ahn Jung-hwana do swojego klubu. Niech te słowa najlepiej zaświadczą o tym, jak dotkliwie Włosi poczuli się pokrzywdzeni, gdy złoty gol Koreańczyka wyeliminował Italię z mistrzostw świata w 2002 roku.

Ostatecznie reprezentacja Korei Południowej w bardzo szemranych okolicznościach dotarła do półfinału turnieju, finalnie zajmując czwarte miejsce w mistrzostwach. Jung-hwan z jednej strony stał się zatem twarzą bezprecedensowego sukcesu dla azjatyckiej reprezentacji, ale z drugiej jego szalona radość po zwycięskim golu z Włochami stała się również symbolem wielkiego oszustwa.

Ostatecznie legenda koreańskiej kadry nie zrobiła kariery na Starym Kontynencie. Gdy wysypał się temat przenosin na stałe do Perugii, gdzie wcześniej Jung-hwan był wypożyczony, ofensywny pomocnik powrócił do Azji. Potem próbował swoich sił w Metz czy w Duisburgu, ale z marnym rezultatem. Eksplozja formy na mundialu w 2002 roku pozostaje jego największym osiągnięciem, gwarantującym mu zresztą niezmienne uwielbienie w ojczyźnie. Podczas zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczang były piłkarz był jednym z tych sportowców, którzy w uznaniu zasług uczestniczyli w sztafecie ze zniczem olimpijskim.

PAUL VAESSEN
(23.04.1980; Juventus FC 0:1 Arsenal FC)

Zdobył Turyn, przegrał życie. Tak można podsumować burzliwą karierę Paula Vaessena. Pisaliśmy na Weszło: „23 kwietnia 1980 roku. Półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów pomału zbliżał się do końcowego gwizdka arbitra. Tumult wśród kibiców gwałtownie nabierał na intensywności, płonęły flary. Arsenal zaś miał problem. „Kanonierom” pozostawał już tylko kwadrans na zdobycie bramki, która pozwoliłaby wyrzucić za burtę mocarny Juventus i rzutem na taśmę zapewnić sobie awans do wielkiego finału rozgrywek. Jednak turyńczycy bronili się sprawnie i słynny Dino Zoff – trzeba to wprost powiedzieć – zwyczajnie nie miał zbyt wiele do roboty. „Starej Damie” nie spieszyło się rzecz jasna. Wywalczony dwa tygodnie wcześniej na Highbury remis 1:1 oznaczał, że bezbramkowy rezultat na Stadio Comunale był dla gospodarzy w stu procentach satysfakcjonujący.

Przyjezdni rozpaczliwie potrzebowali więc wstrząsu. Jakiegoś bodźca, pozytywnego impulsu. Triumfalne śpiewy włoskich kibiców, w połączeniu z bliską perfekcji defensywą Juve, z wolna odbierały „Kanonierom” resztki nadziei na sukces.

– Paul! Szykuj się, przecież wchodzisz – warknął ze zniecierpliwieniem Terry Neill, manager londyńskiej drużyny. Sam nie był do końca przekonany co do słuszności tej decyzji, ale cóż było mu począć? Paul Vaessen był co prawda ledwie osiemnastoletnim napastnikiem, lecz zdarzało mu się już demonstrować imponujące strzeleckie zdolności, które nie wynikają przecież wyłącznie z doświadczenia, są też kwestią talentu. Instynktu, szóstego zmysłu. Vaessen podświadomie wyczuwał, gdzie należy się ustawić, by piłka spadła mu pod nogi”.

Instynkt strzelecki Vaessena dał też o sobie znać w konfrontacji z Juve. Nastolatek zdobył zwycięskiego gola dla Arsenalu i pozwolił „Kanonierom” wyrzucić turyńczyków za burtę, choć kibice gospodarzy świętowali już awans.

23 kwietnia 1980 roku cały piłkarski świat dowiedział się, kim jest Paul Vaessen. Niestety, równie szybko o nim zapomniano. Chłopak nie udźwignął ciężaru rozpoznawalności, a bardzo ciężka kontuzja całkowicie przekreśliła rozwój jego kariery. Vaessen popadł w uzależnienie od narkotyków, które kompletnie go zniszczyło.

„Melanż, melanż, melanż. Heroina, kokaina, Valium. Brak stałego dochodu nie przeszkadzał eks-Kanonierowi, by imprezowy tryb życia podkręcić na maksymalne obroty. Imprezy zamieniały się w libacje, libacje przepoczwarzały się w samotne ćpanie. W zaciszu swojego pokoju. Jak wynika z wyliczeń rodziny, Paul na narkotyki wydawał dziennie około dwustu funtów. Ostatecznie heroina to nie była tania zabawa. Zdołał tak przebalować osiemnaście miesięcy, aż spłukał się do reszty.

Nie minęły dwa lata od tragicznego końca kariery, gdy Paul wystawił na sprzedaż dom i meble.

Wielu wyciągało do niego rękę. Dostał możliwość gry w amatorskim klubie, by odżyła w nim chęć życia poprzez powrót do futbolu. Przy okazji jeden z właścicieli klubu zapewnił mu też fuchę w drukarni. Paul przychodził do pracy, zasiadał na stanowisku i w totalnym otępieniu czekał na fajrant. Gdy wybijała utęskniona godzina, odbierał dniówkę i wychodził. Nie robiąc w międzyczasie nic. Ale i takie warunki mu nie odpowiadały. Ból w kolanach do tego stopnia poniewierał zmysły Vaessena, że ten potrafił przyjmować dożylnie rozmaite specyfiki jeszcze w szatni, cały heroinowy rynsztunek przynosił ze sobą na treningi. Reszta drużyny gapiła się na niego w osłupieniu. Oferowano mu potem posadę trenera, by nie obciążał kolan, ale trwał przy futbolu. Odmawiał. – Albo gram, albo mam to w dupie”.

Zmarł w sierpniu 2001 roku w wieku zaledwie czterdziestu lat.

***

No dobra, na dzisiaj wystarczy, choć mamy głębokie poczucie, że temat nie został wyczerpany i wielu, naprawdę wielu „bohaterów jednego przeboju” – często wręcz kultowych, jak choćby Antonin Panenka – nie zdążyliśmy jeszcze tutaj wymienić. Dzielimy zatem tekst na dwie części, jutro spodziewajcie się kolejnej piętnastki, tym razem również z polskimi akcentami. W międzyczasie możecie natomiast sami w komentarzach napisać o zawodnikach, którzy waszym zdaniem powinni się koniecznie znaleźć w tym zestawieniu.

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Piotr Rzepecki
9
Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Weszło

Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
19
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

15 komentarzy

Loading...