Reklama

100 najlepszych drużyn w historii polskiej piłki nożnej… ranking na start!

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2020, 15:35 • 39 min czytania 47 komentarzy

Wiedzieliśmy, że kiedyś przyjdzie nam odpowiedzieć na te trudne pytania. Górnik Zabrze lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czy jednak Wielki Widzew Smolarka i Bońka? Legia Warszawa Kazimierza Deyny czy jednak ekipa, która w latach dziewięćdziesiątych osiągała na europejskiej arenie wyniki, których długo nikt już raczej w Polsce nie przebije? Szombierki Bytom, sensacyjny mistrz z 1980 roku, czy Polonia Warszawa, która zyskała miano najlepszej krajowej drużyny w 1946 roku, w rozgrywkach, które toczyły się pomiędzy ruinami zdewastowanych wojną stołecznych kamienic? To właśnie jest ten moment. Postanowiliśmy wybrać 100 najlepszych drużyn w historii polskiego futbolu, od pierwszych kopnięć we Lwowie i Krakowie, aż po wybuch pandemii.

100 najlepszych drużyn w historii polskiej piłki nożnej… ranking na start!

Ustalmy na wstępie: to tylko ranking. Nie da się zestawić Cracovii, której mecze w latach dwudziestych znamy jedynie z opisów przedwojennych dziennikarzy z Legią remisującą w meczu przeciw Realowi Madryt. Jesteśmy w pełni świadomi, że o każdą drużynę, od pierwszego do setnego miejsca, można się kłócić na wszystkie możliwe sposoby. Ci dali światu więcej reprezentantów. Ci grali w porywający sposób. Ci zmontowali wynik powyżej stanu posiadania, ci napisali piękną historię w międzynarodowych rozgrywkach, ci zdominowali ligę na długie lata. Każdą z tych stu drużyn można chwalić i forsować, by znalazła się wyżej, każdą można deprecjonować z szyderczym uśmiechem: Czarni Żagań pod WKS-em 22 pułku piechoty Siedlce? Przecież to kabaret!

My to wszystko wiemy. Przychodzimy do was po prostu z setką opowieści o drużynach wyjątkowych, które naszym zdaniem zasłużyły na obecność w świadomości kibiców. Będą tu drużyny, które porywały grą, będą i takie, za którymi stoi unikalna historia. Będą urodzeni zwycięzcy dominujący latami, będą i ci, którzy po prostu znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie, zabierając kibiców na przygodę ich życia. Może do niektórych z nich dopiszecie własne przemyślenia, może niektóre dopiero poznacie, może niektóre odświeżycie sobie po latach zapomnienia? Liczymy przede wszystkim, że będziecie się dobrze bawić, tak jak i my doskonale bawiliśmy się odkurzając barwne epizody z ponad 110-letniej historii zmagań piłkarskich na terenie Polski.

Tyle wstępu, przed nami pierwsza dziesiątka, zapraszamy.

100. CZARNI ŻAGAŃ 1964/65

Reklama

Czarni byli klubem wojskowym, ale nie da się ukryć: daleko im było do „powoływania” piłkarzy na wzór Legii czy Śląska. Grali w trzeciej lidze i się z niej nie wychylali, a pamiętajmy, że w sezonie 64/65 III liga liczyła sobie 240 zespołów podzielonych na szereg grup. A jednak właśnie wtedy Czarni awansowali do finału Pucharu Polski, eliminując trzech pierwszoligowców i dwóch drugoligowców. To najlepsza w historii polskiej piłki pucharowa historia w stylu angielskiego „giant killers”.

Ścieżka Czarnych Żagań do finału z Górnikiem Zabrze. W nawiasie pozycje zajmowane przez rywali w sezonie 64/65, oczywiście według dawnej nomenklatury.

I runda: Karolina Jaworzyna Śląska 6:0
II runda: Start Łódź (dziesiąty klub drugiej ligi) 1:1 (awans po losowaniu)
III runda: Polonia Bytom (piąta drużyna pierwszej ligi) 2:1
1/8 finału: Pogoń Szczecin (trzynasta drużyna pierwszej ligi) 2:1
1/4 finału: Wisła Kraków (zwycięzca drugiej ligi) (1:1 (awans po losowaniu)
1/2 finału: ŁKS Łódź (dziewiąta drużyna pierwszej ligi) 1:1 (awans po losowaniu).

Nie da się ukryć: szczęście Czarni mieli. Taki zachował się zapis półfinału z ŁKS-em (za stroną FB „Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań”):

„Półfinał Czarni – ŁKS to mecz z gatunku tych, których się nie zapomina. Na trybunach 10 tysięcy kibiców, deszczowa pogoda, ciężka błotnista murawa. Tuż przed rozpoczęciem gry, na rozgrzewce bramkarz Czarnych, Piotr Pozor, łamie kciuka. Musi go zastąpić rezerwowy Hertel. Kibice są załamani, bo Pozor był jednym z najmocniejszych punktów zespołu, a doświadczenie bramkarskie Hertla opierało się na grze w piłkę ręczną. Tymczasem rezerwowy broni jak natchniony, nie łapiąc piłki, tylko odbijając wszystkie strzały ręką, nogą, biodrem, plecami.

W pierwszej połowie gospodarze objęli prowadzenie po rzucie rożnym. Po zmianie stron ŁKS pokazał na czym polega pierwszoligowy futbol, piłka turlała się od nogi do nogi łódzkich graczy. Zadanie utrudniał im fatalny stan boiska. Narzekali, że muszą biegać po kartoflisku. W 74 kadrowicz Wilczyński wykorzystał sam na sam.

Reklama

W dogrywce to gospodarze byli bliżsi zdobycia zwycięskiej bramki. Soborek trafił w poprzeczkę. Po tym ze złością kopał w metalową rurę aż zniszczył buta, którego obciążył winą za niefartowny strzał. Sędzia Niedzielski z Opola i kapitanowie jedenastek szykowali się do losowania.

Pierwszy rzut monetą nie wyłonił finalisty, bo w błocie upadła ona na sztorc. Nie dało się rozstrzygnąć, czy górą jest orzeł, czy też reszka. W następnym losowaniu z kominiarskiego kapelusza kapitanowie ciągnęli losy.

Awans wylosowali Czarni. Wybuchła radość: kibice robili pochodnie z gazet, wszystkich piłkarzy zanieśli do szatni na rękach, a gdy już nie było piłkarzy, sami siebie nosili na rękach. Cztery żagańskie knajpy zostały oblężone do granic wytrzymałości. Spóźnialscy w żaden sposób nie mogli dopchać się do baru, zresztą piwa i wódki i tak szybko zabrakło”.

Tajną bronią na finał z Górnikiem miał być trener Jan Dixa. Przed meczem zapowiadał: – Przez wiele lat byłem trenerem kadry juniorów, znam wielu piłkarzy z Zabrza. Łatwiej mi będzie w związku z tym ustalić jakąś taktykę gry. Ale Górnik to najlepsza drużyna w kraju. Wiem tylko, że mój zespół wykona wszystkie polecenia. Wierzę w moich chłopców i wierzę, że będzie to dobre widowisko. Na pewno tanio skóry nie sprzedamy. Jestem także realistą, moja drużyna to tylko zespół trzecioligowy. I tak już zrobiliśmy dużo, dużo więcej niż przypuszczaliśmy.

Finał w Zielonej Górze oglądało z trybun dwadzieścia tysięcy ludzi, ówczesny rekord frekwencji obiektu. Z Żagania na finał jechano autobusami, pociągami, furmankami, konno, a nawet odbywały się małe pielgrzymki. Przewozić widzów pomagało nawet wojsko.

Górnik: Kostka, Słomiany, Oślizło, Olszówka, Floreński, Kowalski, Wilczek, Pohl, Szołtysik, Musiałek, Lentner.
Czarni: Pozor, Kiszka, Barczyk, Zeusner, Charbicki, Migdoł, Lipiec, Koprek, Kuczko, Klencz, Rutkowski.

Wynik nie pozostawił jednak złudzeń. 4:0, hat-trick Pohla. Górnik był wówczas polskim Realem Madryt. Ale w Żaganiu do dziś rozpamiętują karnego, który otworzył wynik – z tych, którzy mecz pamiętają, większość mówi, że po prostu go nie było. Był jeszcze drugi karny, ale z jedenastu metrów Pohla zatrzymał Pozor.

źródło: magazyn „Sportowiec” via Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań

Magazyn „Sportowiec”, 8 czerwca 1965 pisał o Czarnych tak:

„O tym, że nie ma reguły bez wyjątku, można było przekonać się obserwując rozgrywki jubileuszowej, dziesiątej edycji Pucharu Polski. Pucharowe zmagania dość często przynoszą różnego rodzaju niespodzianki. Ale to, co miało miejsce w ostatnich bojach, przekroczyło oczekiwania najśmielszych nawet proroków.

Nikt przecież nie spodziewał się, że mało znana prowincjonalna jedenastka z zachodniej rubieży naszego kraju nie schyli czoła przed renomowanymi przeciwnikami, zdobywając awans do ostatniego szczebla rozgrywek. I chociaż końcowy akord pucharowej batalii minął pod znakiem zasłużonego zwycięstwa zabrzańskiego Górnika, to jednak piłkarze WKS Czarni z Żagania na długo pozostaną w pamięci kibiców. (…). Piłkarzy wojskowej jedenastki Żagania nie można oczywiście traktować jako nowicjuszy. Przed powołaniem do odbycia zasadniczej służby wojskowej każdy z nich kilka lat kopał już gdzieś piłkę, grając w różnych zespołach od III ligi do ekstraklasy włącznie”.

źródło: magazyn „Sportowiec” via Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań

Czarni, dzięki udziałowi w finale, wywalczyli awans do Pucharu Zdobywców Pucharów, bo Górnik zdobył wtedy mistrzostwo Polski. PZPN, zwyczajnie, ordynarnie, zaczął kombinować. Związek chciał zgłosić Legię Warszawa, która dawała większe nadzieje na dobry pucharowy wynik. UEFA stała na straży reguł:

Albo Czarni Żagań, albo nikt.

No i nie zagrał w PZP 1965/66 nikt.

Istnieje też druga wersja wydarzeń, według której żołnierze zasadniczej służby mieli utrudnione wyjazdy za granicę, a władze bały się, że zawodnicy Czarnych skorzystają i uciekną z zespołu do Europy Zachodniej. Nagrodą okazał się wykwintny bankiet w restauracji Piastowska, mecz na otarcie łez z Vorwaerts Cottbus. Chociaż po zakończeniu sezonu… ŁKS kupił aż pięciu zawodników z Żagania. Edward Kuczko przeszedł do Lecha, który sposobił się do gry w II lidze, a Piotr Pozor przeszedł do Wodzisławia. Niestety, żaden z żagańskich bohaterów wielkiej kariery nie zrobił.

W historii czarnych to był jednorazowy fajerwerk. Ograniczyli się do wygranej w Pucharze Polski OZPN Zielona Góra, za Wikipedią czytamy w tabeli „SUKCESY”, że w 84/85 zajęli ósme miejsce w III lidze. Tym większą rangę w tym kontekście ma tamten finał.

99. HASMONEA LWÓW 1919-1928

Źródło: publikacja z okazji 25-lecia Hasmonei Lwów

W dwudziestoleciu międzywojennym stałym elementem piłkarskiego krajobrazu były kluby żydowskie. Pomagały stawiać fundamenty pod polski futbol, a polscy Żydzi często należeli do najlepszych zawodników.

Ekspertem od tego okresu naszego futbolu jest Paweł Gaszyński, autor serii „Zanim powstała liga”, cyklu książek dokumentującego początki piłki w Polsce: – Cztery kluby żydowskie były wśród tych, które założyły PZPN: Hakoah Bielsko, Makabi i Jutrzenka Kraków, a także Makabi Warszawa. Wielu żydowskich działaczy było wtedy choćby w zarządzie PZPN. Pierwszą bramkę reprezentacji Polski strzelił Żyd, Józef Klotz, a przecież powoływanych było wielu Żydów. Żydowskie kluby wyróżniał statut: w klubie mogli zagrać tylko przedstawiciele tego wyznania. Topowi piłkarze żydowscy grali w innych klubach razem z Polakami, ale nigdy w drugą stronę. Siłą rzeczy zawężali sobie grupę osób, z których mogli się rekrutować.

Źródło: Archiwum Narodowe. Znalazł Paweł Gaszyński

Na pewno klubom żydowskim było łatwiej o prestiżowy mecz z zagranicznym żydowskim rywalem: choćby Hakoah Wiedeń czy Vivo Bukareszt potrafiły zagrać ze słabym Hakoahem Stanisławów, B-klasową drużyną, który każdy by zlał. Tymczasem Hakoah to była wtedy wiedeńska czołówka. Widać było też zabory. Najsilniejsze żydowskie kluby były w Galicji. Każde miasto miało swój klub, większe więcej niż jeden. Zabór rosyjski – sporo drużyn, ale średnich. Natomiast w zaborze pruskim praktycznie nie było żydowskich klubów w ogóle. 

Niesnaski na meczach, oczywiście, pojawiały się. Był przypadek, gdy przyjechał Hakoah Wiedeń do Warszawy grać z warszawską reprezentacją, a miejscowi Żydzi warszawscy przyszli kibicować Żydom z Wiednia. Skończyło się zadymą na trybunach. Często była kwestia arbitrów: a, bo skrzywdził, a bo to, tamto. Wyciągano im to pochodzenie. Ale przykładowo najgorętszymi derbami Krakowa był mecz pomiędzy Makabi i Jutrzenką. To była rywalizacja dwóch żydowskich klubów. Jutrzenka była klubem młodzieży zasymilowanej i robotniczej, Makabi – syjonistycznej i stąd wzajemna wrogość także na polu sportowym.

Źródło: Biblioteka Jagiellońska. Znalazł Paweł Gaszyński

Źródło: Biblioteka Jagiellońska. Znalazł Paweł Gaszyński

W latach 20. trzech graczy Hasmonei – Zygmunt Steuermann, Izydor Redler, Ludwik Schneider – zadebiutowało w reprezentacji Polski. Hasmonea grając z zagranicznymi drużynami osiąga choćby takie wyniki jak 1:1 z Makkabi Brno czy 1:1 z Hakoahem Graz.

W 1927 była jednym z założycieli ligi centralnej – wcześniej wyłaniano mistrza systemem nieligowym. W stawce była jeszcze z klubów żydowskich Jutrzenka, ale spadła z ligi. Rok później ten los podzieliła Hasmonea, choć było też drugie dno: popadła w konflikt z PZPN, rzekomo lekceważąc zobowiązania pieniężne wobec związku. Pojawiła się też decyzja gminy żydowskiej o zakazie uprawiania sportu w trakcie meczu derbowego z Czarnymi – mecz przypadał tuż przed świętem Jom Kipur. Piłkarze Hasmonei karnie w 1. minucie zeszli z boiska.

Po spadku klub poszedł mocniej w kierunku wielosekcyjności – trenowały tu panie, były sekcje nawet motocyklowe. Tenisiści stołowi w 1933 roku zdobyli mistrza Polski.

„W czasie 25-lecia swego istnienia Hasmonea w działalności swej różne przechodziła metamorfozy. Spełniała służbę pionierską wówczas, gdy sportu żydowskiego jeszcze nie było, jako pierwsza w sporcie żydowskim pod względem wyników szczytowych poczęła dorównywać innym, działalnością swą przyczyniając się walnie do powstania szeregu pokrewnych zrzeszeń, rywalizujących z nią następnie o lepszy wynik. W sporcie żydowskim Polski, w sporcie lwowskim, Hasmonea miała chwile górne i chmurne. Stale jednak konsekwentnie kroczyła po linii uzyskania wyników szczytowych, jako tego argumentu, który najskuteczniej przemawia do wyobraźni stroniącego od wychowania fizycznego Żyda i tymi swoimi wynikami propagandzie sportu żydowskiego nieocenione oddała usługi”.

Chlubą klubu był własny stadion – to był prawdziwy wyznacznik siły w tamtym czasie. Ale rosły w latach trzydziestych nastroje antyżydowskie. Zaplanowany w 1933 jubileusz 25-lecia Hasmonea musiała świętować poza domem – 28 listopada 1932 podłożono ogień pod jej drewnianą trybunę.

Piłkarze Hasmonei w 1935. Źródło: Wikipedia

98. KORONA KIELCE 2010-2013

Być może pod względami czysto piłkarskimi to najsłabsza drużyna w całym zestawieniu. Być może gabloty zawodników, którzy mieli zaszczyt występować w Koronie Kielce w tamtym okresie nie uginają się od pucharów i medali. Być może sam kielecki klub miewał w swojej historii bardziej widowiskowe ekipy, a nawet takie, które w lepszym stylu notowały porównywalne wyniki. Ale jednak, nie da się ukryć, popularna „Banda Świrów” była czymś więcej, niż tylko kolejną drużyną na jeden sezon.

Banda Świrów to był projekt, który wprowadził Koronę na dotąd nieznany w Kielcach poziom, dał nową tożsamość oraz podwaliny, na których budowano klub przez dobrze kilka lat.

Zacznijmy może od kwestii piłkarskich, bo one mimo wszystko też są całkiem ważne. Korona Kielce to dwudziesty klub w polskiej tabeli wszech czasów, spędził w elicie czternaście sezonów i tak naprawdę wśród największych sukcesów może wymienić jedynie dojście do finału Pucharu Polski w 2007 roku. Nigdy nie znalazł się na ligowym podium, maksymalnie wykręcił piąte miejsce. I stało się to trzykrotnie, w tym oczywiście za sprawą Bandy Świrów. Innymi słowy – jeśli chcielibyśmy w tym zestawieniu umieścić którąś z drużyn, które Korona dała polskiej piłce – ekipa Leszka Ojrzyńskiego i tak byłaby najrozsądniejszym wyborem.

Druga sprawa – Korona Kielce w przeciwieństwie do większości ekstraklasowego towarzystwa nie miała za bardzo punktów odniesienia w historii, ani tej dalszej – klub założono w 1973 roku, długo nie wyszedł ponad poziom niższych lig, ani w tej bliższej – największe sukcesy razem z awansem do elity przyniosły przecież przydomek „Korupter”. Nie był to klub, w którym na kibicowskich flagach roiło się od wielkich zawodników, nie był to klub, którego muzeum nie mieściło się pod trybuną. Ojrzyński, ale też Korzym, Kuzera, Kiełb czy Małkowski przynieśli mu od razu rozwiązanie wszystkich problemów – a trzeba dodać, że wszystko pięknie sprzedał na zewnątrz dział marketingu i biuro prasowe, z Michałem Siejakiem i Pawłem Jańczykiem na czele.

Banda świrów… Au! Chuligani… Au! Koroniarze! Au! Au! Au! – ten okrzyk z szatni w wykonaniu Macieja Korzyma stał się prawdziwą wizytówką, ale był poparty czymś więcej, niż tylko wydzieraniem się w szatni. Korona zaproponowała futbol dość prymitywny, momentami rzeźnicki, ale w tej całej swojej agresywnej brutalności – całkiem skuteczny i przyjemny do oglądania. Morderczy pressing, czasem na trzydziestym metrze od bramki rywala, nieustępliwość i waleczność, ale też paru gości od grania na fortepianie – by wspomnieć tutaj ułożoną prawą nogę Pawła Golańskiego czy dysponującego niekonwencjonalnym zwodem Jacka Kiełba (niekonwencjonalny zwód Jacka Kiełba swego czasu znalazł się nawet na Wikipedii). Wszystko to było sowicie podlane patosem i tą mityczną atmosferą. Gdy kibice Korony Kielce zostali unieruchomieni na sektorze przez policję, to Zbigniew Małkowski ruszył prosto z boiska negocjować z funkcjonariuszami. Gestów w stronę fanów było więcej, łącznie z tym, że ostatecznie kilku zawodników z tej drużyny zadebiutowało na wyjazdowym szlaku, podróżując wraz z fanatykami.

Puchar też był. Za piąte miejsce, od kibiców, za to, że według nich zostawili na boiskach najwięcej zdrowia i serca.

Screen Shot 2019-11-27 at 22.19.50

Skoro już jesteśmy przy tego typu małych gestach – chyba najdobitniej charakter całej drużyny oddała kontuzja Macieja Korzyma. Złamanie nogi, od którego cierpła skóra w 31. minucie. Rajd do szpitala. Powrót o kulach jeszcze przed zakończeniem meczu, odebranie pozdrowień od trybun, wzruszonych determinacją swojego napastnika, by nie opuścić drużyny choćby na chwilę.

FOT Michal Stawowiak / 400mm.pl 2013-05-19 PILKA NOZNA - EKSTRAKLASA KORONA KIELCE - JAGIELLONIA BIALYSTOK 5 - 0 MACIEJ KORZYM, NOGA - GIPS

Swego czasu zapytaliśmy o Bandę Świrów Zbigniewa Małkowskiego, doświadczonego ligowego bramkarza, który w niejeden szatni wdychał miętę z bengaja. Opowiedział z taką pasją, że nie wypada do tej charakterystyki powrócić.

Pamiętam chrzest trenera na zimowym obozie w Turcji. Wymyśliliśmy tor przeszkód, podczas którego trzeba było odegrać rolę Rambo, z przypominającym karabin patykiem w rękach. Trener nie mógł tego lepiej wykonać. Zero spięcia, wyluzowany, bawił się tą rolą. Naśladował i biegał jak chłopak na podwórku, skakał, robił przewroty, nawet podkładał pod strzały „tutututu”. Wszyscy leżeliśmy ze śmiechu. Trener miał do siebie dystans, umiał się z siebie śmiać. Widzieliśmy, że to swój człowiek, z którym można zajść wszędzie. Oczywiście jak trzeba było, to potrafił być twardy, ale też mieliśmy doświadczoną drużynę, która wiedziała jakich granic nie należy przekraczać.

Był taki okres, że co cztery kolejki wypadały zgrupowania na kadrę. Trener dawał nam cel, np. 8 punktów, po którego realizacji stawiał kolację dla całego zespołu. Zaproszone były tez żony, dziewczyny, chodziliśmy wszyscy razem, a trener podkreślał, jak ich obecność jest ważna, bo one też pracują na nasz sukces. Każde takie spotkanie świetnie budowało, ale my też łapaliśmy dodatkową motywację na meczach, bo jak można pójść na kolację za darmo…

Trener zawsze umiał nas zmotywować. Na odprawach puszczał filmy, które umiały do nas dotrzeć. Czasem inspirujące historie, czasem nasze własne akcje meczowe. Mecz z Wisłą był dla nas jak derby. Z racji historii kibica Korony, który został zabity przez kibica Wisły, przed każdym meczem z Wisłą jeździliśmy na grób tego kibica. Spotykaliśmy się też z jego rodzicami. Gdy ci prosili, żebyśmy zrobili wszystko, żeby wygrać… Każdego ściskało to za serce. Gry wygraliśmy 1:0 po golu Pawła Sobolewskiego fani pod stadionem w Kielcach witali nas, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo kraju. Dla takich chwil warto żyć.

Każdy mówił, że Korona idzie się na mecz bić. Kontrola antydopingowa przyjeżdżała do nas co dwa tygodnie. Jak to możliwe, że oni tak biegają? Pewnie muszą coś brać. Mieliśmy założenie taktyczne: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Jeśli masz możliwość sprowokować przeciwnika, to tak zrób, a może w szyki rywala wkradnie się dezorganizacja. Zasiej w jego szeregach trochę obawy. Trener nie musiał nas namawiać, my sami widzieliśmy jako zespół, że to działa. Trener wymagał od nas natomiast by reagować jeśli komuś dzieje się krzywda. Ktoś został poturbowany? Wszyscy idziemy za nim w dym, zespół to jedność, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. To działo na boisku i poza nim. Na zbiórki przychodziliśmy dwie godziny wcześniej, siadaliśmy przy kawie, plazmie, oglądaliśmy mecze i rozmawialiśmy.

Na medalowe, mistrzowskie i pucharowe zespoły jeszcze przyjdzie czas na wyższych miejscach. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak setki najlepszych drużyn bez tej, która w ostatniej dekadzie była chyba jedną z najbarwniejszych, najbardziej charakterystycznych, a przy tym – wykręcających wyniki grubo ponad stan całego klubu. Na tożsamości i stylu pracy „świrów” budował i Bartoszek, i, przynajmniej na początku, Gino Lettieri. Tak naprawdę by zniszczyć dzieło ludzi pracujących w Koronie 2010-2013, potrzeba długich siedmiu lat. Ale bez wątpienia tożsamość, której tak potrzebowały Kielce w epoce post-korupcyjnej, zostanie na lat siedemdziesiąt.

97. RAKÓW CZĘSTOCHOWA 1966/67

Źródło: Katowicki „Sport”

W latach sześćdziesiątych aż dwie drużyny z trzeciej ligi dotarły do finału Pucharu Polski. Raków w 1967 był spadkowiczem z drugiej ligi, nie liczył się w walce o powrót do niej, ale w pucharze robił furorę.

Trudno powiedzieć kto miał więcej szczęścia. Z jednej strony – Czarni Żagań w 1965 mieli fart do losowań pomeczowych, gdzie w przypadku remisu zawsze los dawał im promocję. Raków z kolei wywalczył awans czysto piłkarsko, ale do finału dotarł nie bijąc żadnego zespołu pierwszoligowego. Najlepsza, Odra Opole, równolegle robiła awans do grona najlepszych.

Droga Rakowa do finału:

3:2 Karolina Jaworzyna Śląska
3:0 Hutnik Nowa Huta
2:1 Górnik Wesoła
1:1 Garbarnia Kraków (4:2 w karnych)
2:1 Odra Opole

Finał odbył się na stadionie Błękitnych Kielce. W finale Wisła Kraków Mieczysława Gracza, wicemistrz Polski sezonu 65/66, w której składzie znaleźli się tacy gracze jak Monica, Kawula czy Lendzion. Drużyna Rakowa wystąpiła w składzie: Czechowski, Jaśkiewicz, Głowacki, Hojko, Synoradzki, Pędziach, Szwed, Krzywoń, Kruk, Burczyk, Drażyk (Stachowiak).

Korespondent częstochowskiej prasy, Witold Tobolewski, pisał (za Raków Częstochowa – wycinki z historii”):

„W niedzielę rano potężny ryk trąb i trąbek poderwał na nogi mieszkańców hotelu „Centralnego”. To czołówka częstochowskich kibiców, która wylądowała na kieleckim dworcu kolejowym, dawała znać o sobie. Wiwatując na cześć swoich piłkarzy, z powiewającymi ponad głowami transparentami, zwartą kolumną przemaszerowała następnie centralną arterią Kielc wzniecając popłoch wśród obywateli spokojnego w świąteczne przedpołudnie miasta. Inwazja częstochowian trwała od tego momentu nieprzerwanie: w południe pokazały się kolumny samochodów i autokarów”.

To częstochowianie mieli przewagę na trybunach. Ciekawie z dzisiejszej perspektywy dzisiejszej stadionowej retoryki wyglądają ich zaczepne transparenty:

„W Wisłę wierzy Kraków, ale puchar zdobędzie Raków”.
„Burczyk i Kruk to Wisły wróg”.
„Burczyk to nie żarty, Wisła wygra, ale w karty”.
„Serce przy Rakowie, zwycięstwo w Częstochowie”.

Wisła wcale nie uchodziła za murowanego faworyta, miała problemy w lidze. Były obawy, że i tym razem zafundują gorzką niespodziankę. Raków tymczasem przyjeżdżał na finał po specjalnym – choć krótkim – zgrupowaniu w Kluczborku. Jedni i drudzy, jeszcze w dniu meczu, z rana pojechali… do lasu. Przebieżka, relaks. Jan Kruk mówił częstochowskiemu wysłannikowi tuż przed spotkaniem:

– Żeby strzelić pierwszą bramkę. To by nas uspokoiło. Wie pan, najbardziej boję się nerwów. Świadomość walki o taką stawkę potrafi krępować ruchy.

Wisła była lepsza, ale Raków potrafił przetrzymać napór, Czechowski obronił karnego, potem częstochowianie doszli do głosu. Długo utrzymywało się 0:0, mimo okazji z jednej i drugiej strony. Kluczowa była 78. minuta, kiedy czołowy gracz Rakowa, Synoradzki, doznał kontuzji. Grał do końca, ale jednak, zdaniem Tobolewskiego, już w dużej mierze statystując. Wisła przełamała rywala dopiero w dogrywce, wygrywając finalnie 2:0.

Prezes PZPN Wiesław Ociepka w telewizji pochwalił Raków: – Wasi piłkarze udowodnili całej Polsce, że ich udział w dzisiejszym finale nie był dziełem przypadku. Raków pokazał jak powinno się walczyć. W pełni zasłużył na srebrny medal Pucharu. Sądzę, że o tej drużynie usłyszmy jeszcze nie raz. A teraz – gorące, serdeczne gratulacje!

Redaktor Dobrowolski, reporter TVP, powiedział natomiast: – Dla mnie piłkarzem numer jeden finału był bramkarz Rakowa, Czechowski. Powiem więcej: obserwowałem ostatnie mistrzostwa świata w Anglii i na tej podstawie mogę stwierdzić, że posiada on wszystkie cechy bramkarza wielkiej klasy. To piłkarz wielkiego formatu.

Czechowski miał już wówczas trzydzieści lat, kariery wielkiej nie zrobił. Raków zagrzebał się w trzeciej lidze, choć w 1972 znowu błysnął w Pucharze Polski, dochodząc do półfinału.

96. WOJSKOWY KLUB SPORTOWY 22. PUŁKU PIECHOTY SIEDLCE 1928-1936

Wojskowych klubów było w Polsce i ogółem w całej Europie wiele. O Legii Warszawa rekrutującej zawodników poprzez system powołań do armii napisano całe tomy, ale przecież z wojskiem mariaż przeszli też Śląsk Wrocław czy Zawisza Bydgoszcz, o wszystkich CSKA i Steauach tego świata nie wspominając. Ale Wojskowy Klub Sportowy 22. pułku piechoty Siedlce to trochę co innego, niż kluby korzystające z opieki resortów obrony w poszczególnych państwach zakrytych żelazną kurtyną. A nawet coś innego niż wojskowa konkurencja z czasów międzywojnia.

Tutaj… Cóż. To naprawdę 22. pułk piechoty utworzył sobie własną drużynę, która przetrwała piętnaście lat, po drodze zaliczając przygodę w najwyższej klasie rozgrywkowej. Czego nauczyła nas historia WKS-u? Przede wszystkim – jeśli za coś biorą się polscy ułani, możemy się spodziewać naprawdę godnych uwagi efektów. Kazimierz Hozer, weteran I wojny światowej, najpierw w Legionach, potem w Polskiej Organizacji Wojskowej, obrońca Lwowa, odznaczony orderem Virtuti Militari. Czy można było trafić na bardziej odpowiedniego człowieka do przeprowadzenia romantycznej szarży na awans do najwyższej ligi?

Wojskowych Klubów Sportowych tworzonych przy garnizonach było bez liku, dzięki odgórnym zarządzaniom władz wojskowych, powstawały jak grzyby po deszczu jak Polska długa i szeroka. Większość z nich pozostawała formą spędzania wolnego czasu i utrzymywania kondycji dla skoszarowanych żołnierzy, ale siedlecki 22. pułk piechoty okazał się wybitnie utalentowany i piłkarsko, i organizacyjnie. Piłkarsko – bo już w latach dwudziestych siedleccy wojskowi potrafili wygrywać prestiżowe mecze nie tylko z innymi żołnierzami, ale i „normalnymi” drużynami futbolowymi. Organizacyjnie – bo Kazimierz Hozer szybko doszedł do wniosku, że żadnym oszustwem nie będzie sprowadzenie kilku piłkarzy, którzy do tej pory więcej wspólnego niż z armią mieli z kopaniem piłki.

I tak do WKS-u trafili m.in. Stefan Rusinek z Cracovii czy Zbigniew Wojtanowski i Zenon Sroczyński z Legii Poznań. Bilans w sezonie, w którym WKS wywalczył awans do najwyższej ligi? Tylko 2 porażki, 80 strzelonych goli, zaledwie 20 straconych bramek. Wygrana liga, potem pre-eliminacje, eliminacje i wreszcie finałowy baraż z drużyną Naprzód Lipiny.

Do Siedlec wpadła Warta Poznań, zespół szanowany i z sukcesami – dostał w czapkę. Pułk ograł też krakowski Wawel, potem poprawił zwycięstwem nad Garbarnią. A przecież sam awans to była kompletna sensacja, coś, co media opisywały jako kuriozum. Przy awansie rozgorzały dyskusje – jak oni właściwie to zepną finansowo? Jak uda im się ruszać w podróże po całej Polsce, w jaki sposób będą w stanie rywalizować, skoro w Siedlcach nie da się zbudować frekwencji takiej jak w Krakowie czy w Łodzi. Dopóki jednak żył Hozer, dopóty klub radził sobie nieźle. W lidze zajął 8. i 9. miejsce, a był też przecież taki chwalebny epizod:

Koniec WKS-u nastąpił wraz z tragicznym wypadkiem pułkownika Hozera, który przejażdżkę konną przypłacił życiem. Śmierć głównego wizjonera zastała klub jeszcze w I lidze, w czasach świetności – kilkanaście dni później do Siedlec przyjechał sam Rapid Wiedeń, co zresztą połączono z hołdem dla głównego architekta sukcesów wojskowej drużyny. Sęk w tym, że bez jego troski, oka do piłkarzy, ale też po prostu autorytetu wojskowego, szybko do głosu doszli ci, którym siedlecki klub w elicie przeszkadzał. Portal Polskie Logo barwnie opisuje: Dowódca siedleckich wojsk piechoty, pułkownik Stanisław Świtalski (dawny dowódca pułku piechoty z Brześcia, której drużynę siedlczanie wyeliminowali z gry o ligę) zakazał zawodowym żołnierzom gry w klubach sportowych, zauważając, że uprawianie sportu skutkowało brakiem czasu na pełnienie wojskowych obowiązków. W Siedlcach wierzą, że była to zemsta pułkownika na klubie, którego wyższość musiał uznać 4 lata wcześniej…

Zemsta zemstą, ale problemy miały też bardziej banalne podłoże. Nawet w 20-leciu międzywojennym było dość ciężko utrzymać klub, gdy kibiców była garstka, w dodatku dość uboga. Problemy finansowe towarzyszyły WKS-owi praktycznie od awansu (jeszcze za życia Hozer apelował o wsparcie do lokalnej społeczności i administracji), natomiast naprawdę posypało się w 1934 roku, już po odcięciu od wojska po decyzji płk Świtalskiego. Wówczas w kasie zabrakło pieniędzy nawet na składki na rzecz ligi, co poskutkowało dwoma walkowerami za uczciwie wywalczone na boisku remisy. To przeważyło. Życie Podlasia napisało wówczas:

„Zarząd Klubu Sportowego „22 Strzelec” na ostatnim swym posiedzeniu postanowił wycofać się z rozgrywek o mistrzostwo ligi PZPN. Motywy są następujące: krzywdząca decyzja PZPN o odebraniu dwóch punktów zdobytych ciężkim wysiłkiem drużyny. Decyzja ta nie dotknęła osób, które zawiniły, lecz ambitną drużynę młodych piłkarzy, którzy nie byli w stanie znieść ciężkiego ciosu i psychicznie zupełnie się załamali”.

Cóż, dobrze, że to już KS Strzelec, a nie WKS 22 pp Siedlce. Nie byłoby szczególnie rozsądnym posunięciem wysłanie w świat wiadomości, że kwiat oficerstwa załamał się dwoma walkowerami. Zresztą – odcięcie od wojska miało faktyczny, a nie tylko deklaratywny charakter i poniekąd usprawiedliwiało pułkownika Świtalskiego. WKS naprawdę kosztował sporo pieniędzy, które z własnych portfeli wyjmowali oficerowie, tworząc specjalnie do tego przeznaczony „czarny fundusz”. Poza tym WKS dryfował w kierunku klubów, które zawładnęły europejską sceną po wojnie – klubów, gdzie jedynym obowiązkiem żołnierza-piłkarza było strzelanie goli, poza tym był właściwie bezużyteczny dla swojego pułku. Grzegorz Welik w swojej książce 460 lat Siedlec pisał:

Znając praktyki stosowane później w wojskowych czy milicyjnych klubach sportowych, można przypuszczać, że płk Świtalski miał sporo racji. Trudno bowiem, aby ktoś, kto intensywnie trenuje i bierze udział w rozgrywkach ligowych na szczeblu ogólnopolskim, a nawet międzynarodowym (piłkarze z Siedlec byli powoływani do reprezentacji Polski), miał czas na wzorowe pełnienie żołnierskich obowiązków. (za historiawisly.pl)

Tak czy owak, za doprowadzenie wojskowej drużyny z niewielkiej miejscowości do elity polskiego futbolu, za unikalną historię oraz postać pułkownika Hozera – miejsce w naszym rankingu odległe, ale zasłużone. Dziś do tradycji WKS-u nawiązuje Pogoń Siedlce – widać to m.in. po herbie drużyny, którego tło stanowi biało-czerwona tarcza, bardzo podobna do tej sprzed 90 lat.

95. POGOŃ SZCZECIN 1967-1979

Był czas, gdy północ w polskiej piłce po prostu się nie liczyła. To wręcz niesamowite do jakiego stopnia dominowało południe.

Grafika: Wikipedia

W sezonie 66/67 był jeszcze Zawisza Bydgoszcz, ale spadł – została Pogoń. Dopiero w latach siedemdziesiątych coś zaczęło się zmieniać, pojawiła się Arka. Ale długo podróże do Szczecina były dla klubów z południa jedynym dalekim wyjazdem. Portowcy byli rodzynkiem w czasach dla polskiej piłki wyjątkowych, gdy stanowiliśmy na świecie liczącą się siłę. Jerzy Krzystolik W książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”:

– Cała liga to było południe. Śląsk, Kraków, oni bardzo niechętnie przyjeżdżali do nas, zawsze narzekali, jak to mają dale­ko. Myślę, że to trwanie wśród najlepszych jest naszym sukcesem lat 60., bo nikomu nie było z nami po drodze.

Trzynaście sezonów między 1966 a 1979 to do tej pory najdłuższy czas Pogoni bez przerwy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Pogoń prowadzili wtedy topowi trenerzy, by wspomnieć legendarnego Stefana Żywotkę, Edmunda Zientarę czy Eugeniusza Ksola (choć ten sukcesy osiągał z Pogonią później). Pod względem organizacji Pogoń należała do najlepszych w kraju.

Bogdan Maślanka w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin” wspominał: „Kosobudzki” i Skobel pracowali w Zarządzie Portu, więc na co dzień klu­bem zarządzali Staś Lajpold, księgowa Zofia Kempa i kierownik Zbigniew Sadurski. Wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku. Dla mnie to był najlepszy klub w Polsce i nie było konkurencji. Widziałem inne, byłem w ŁKS-ie, wiem jak było w Legii, ale nikt nie umywał się wtedy do Pogo­ni. Jeśli ja miałbym nazywać stadion Pogoni czyimś imieniem, to nazwałbym imieniem Lucjana Kosobuckiego. 

Wtedy nie było żadnych kontraktów i umów. – Synu, grasz słabo, przerzuć się na śpiew – mógł powiedzieć ci szef. To znaczyło, żeby pakować walizkę i wyjeżdżać ze Szczecina. (…) Szef Kosobucki zabraniał nam chodzenia do Bajki – gdzie królowały prostytutki i cinkciarze, czy Kaskady, a wiem, że poprzednia generacja chadzała tam często. Raz do roku zabierał nas do Rostocku. – Na tym wyjeździe możecie sobie pochlać, ile chcecie – mówił wtedy”.

Do 1971 Pogoń była drużyną Mariana Kielca, niekwestionowanej gwiazdy zespołu, „Czarnej Perły” bożyszcza całego Szczecina. Pan Marian opowiadał nam  wywiadzie:

Dziś brzmi absurdalnie luksus w postaci możliwości kupna mieszkania, ale fakt faktem, że było nam troszeczkę łatwiej. Na ulicy Podgórnej sklep mięsny prowadził pan Kijek. Poratował nas zawsze czymś, ale też trzeba było wyczekiwać, czy starczy dla nas. To był sklep dla ludzi pracujących w zakładach mięsnych, jednak dzięki panu Kijkowi coś nam zawsze kapnęło z tego stołu. (…) Na Wojska Polskiego był bar mleczny, do którego lubiłem zaglądać. W okienku pracowała taka czarnulka, ja byłem kawalerem. Poprosiłem ryż ze śmietaną i cukrem, a ona, gdy zobaczyła kim jestem – notabene ja też ją kojarzyłem z meczów Pogoni – dała mi potrójną porcję. Najśmieszniejsze, że facet za mną, gdy zobaczył jaką porcję dostałem, zaraz poszedł zmienić zamówienie na takie samo jak moje. Oczywiście dostał normalną porcję i jadł bardzo rozczarowany. (…). Z panem Józkiem Skrzypkiem spotykaliśmy się w miejskiej łaźni parowej. Swoją drogą, dzięki temu prawie nie chorowałem, żadne grypy się mnie nie imały. Coś mnie zaczynało łamać, szedłem do łaźni, Józek brał mnie na najwyższy podest schodów, a potem przygotowywał pięć wiader zimnej wody. Po zabiegach wychodziłem jak nowo narodzony. Stąd się znaliśmy, wiedział, że mam pochodzenie rumuńskie. Jak wchodziłem do Orbisu mówił: „Proszę nie tańczyć”. I grał czardasza. (…). Zapadł mi w pamięć mecz w Łodzi z Flamengo. Pierwsza reprezentacja grała, ale pod zmienionym szyldem kadry ligi. Niemniej byli to sami piłkarze ze świecznika z Brychczym na czele. Na przeciw mnie grał taki stoper, Indianin. Jak mi się zwalił na plecy, myślałem, że się ziemia pode mną zarwie. Skończyło się na 1:1, ja strzeliłem głową w poprzeczkę. Wielkie przeżycie, ale gdy Hiszpania grała w Polsce i Gento puszczał sobie piłkę, a uciekał po bieżni, oglądałem to tylko z trybun”.

Kielec skończył karierę w 1971, gdy został raz posadzony na ławce. Był wtedy kapitanem i wciąż miał przed sobą ładnych kilka lat grania, a jednak postawił na swoim. Pogoń bez niego pozostała konkurencyjna, gwiazdami byli Leszek Wolski czy Ryszard Malinowski, Adam Kensy, Marek Szczech. Zenon Kasztelan był pierwszym piłkarzem, który w barwach Pogoni strzelił bramkę dla kadry narodowej. Henryk Wawrowski przywiózł srebro z Igrzysk Olimpijskich w 1976. Niemniej najwyższe, czwarte miejsce, zdobyła w sezonie 70/71.

Portowcy nie zagrali w pucharach pod egidą UEFA, ale wygrali choćby swoją grupę Intertoto w 1977, bijąc KB Kopenhaga, Sturm Graz i CS Chenois, ani razu nie zaznając smaku porażki. W towarzyskich spotkaniach Pogoń potrafiła ograć choćby Sheffield Wednesday.

94. NAPRZÓD LIPINY 1938-1945

Naprzód Lipiny w 1942. Fot: zbiory Mariusza Kowolla

Naprzód Lipiny to szczególny przypadek, bo mówimy o drugoligowcu, który mimo to… potrafił wysłać swojego zawodnika na mundial 1938 do Francji, na pamiętny mecz z Brazylią. Inne czasy.

O Naprzodzie opowiada nam Mariusz Kowoll, ekspert od śląskiej piłki tamtych czasów, autor książki „Futbol ponad wszystko. Historia piłki kopanej na Górnym Śląsku. 1939-1945”: – Naprzodowi nie udało się awansować do pierwszej ligi, choć pięciokrotnie walczył w barażu o awans. Czasem brakowało czegoś sportowo, mimo, że grali w Naprzodzie reprezentanci Polski. Ryszard Piec pojechał do Berlina na Igrzyska Olimpijskie, dwa lata później zagrał w 5:6 z Brazylią na mundialu. Wśród kadrowiczów byli też Jerzy Wilhelm czy Erwin Michalski. Trzeba pamiętać, że Górny Śląsk był wtedy bardzo mocnym piłkarsko regionem.

W 1933 o awans Naprzód zmierzył się ze Śmigłym Wilno. 0:1, 1:0, potrzebny był kolejny mecz, ale ten… nie został dokończony. Zespół z Lipin został zdekompletowany. W „Przeglądzie Sportowym” obwiniono arbitra, pana Przeworskiego. Uznał bramkę zespołu z Wilna strzeloną ręką. Później dopuścił do ostrej gry. Naprzód stracił bramkarza Wysockiego już w drugiej minucie. Kolejnych dwóch – Nastula, Mozgalik – też wypadło z przyczyn kontuzji, dwóch innych – Kalus, Kania – usunął. Mecz został przerwany. Drużyna z Lipin odwołała się i Wydział Dyscypliny przyznał jej rację, ale… PZPN już zatwierdził awans Śmigłego. Drużyna, choć bardzo mocna kadrowo, nigdy nie awansowała – nikogo nie złapiemy za rękę, ale istnieją podejrzenia, że nie bardzo chciano Lipin w pierwszej lidze. Pan Gowarzewski w swojej książce wspomina, że może działacze nie byli zbyt spolegliwi, nie dokonali pewnych zakulisowych ruchów. To było specyficzne miejsce na świecie, kibice byli fanatyczni, czasem wręcz agresywni. Może też w pierwszej lidze było już zdaniem góry zbyt wiele zespołów z regionu.

Po 1939, Niemcy zmienili klubowi nazwę na TuS 1883 Lipine. Jako taki Naprzód kolejny raz potwierdził swoją piłkarską jakość, dochodząc aż do półfinału Pucharu Niemiec.

Droga Naprzodu do tej fazy to:

LSV Boelcke Krakau – TuS Lipine 2:5
TuS Lipine – Breslauer SpVg 02 4:0
TuS Lipine – LSV Adler Deblin 4:1
TuS Lipine – Blau-Weiss 90 Berlin 4:1.

Mariusz Kowoll: – Górnoślązacy byli traktowani przez III Rzeszę jako Niemcy, którzy zostali spolszczeni. Przyłączono te ziemie do Rzeszy jako jej integralnej części. Siłą rzeczy sportowcy ze Śląska zostali włączeni do rywalizacji oficjalnych rozgrywek niemieckich. O ile w mistrzostwach Niemiec nie udało się osiągnąć Naprzodowi za wiele, tak sensacyjny był Puchar Niemiec 1942. Najbardziej cenne było ćwierćfinałowe zwycięstwo z Blau-Weiss, którzy grali w Bundeslidze. W zespole grał syn trenera reprezentacji Niemiec, Seppa Herberera, a także znana postać piłkarstwa niemieckiego, wielokrotny kadrowicz Jenz Mehner. Charakterystyczne, że poza meczem w Krakowie, droga do półfinału to mecze w Lipinach. Przewaga własnego boiska była zasadnicza: boisko nie było duże, nie wszędzie rosła trawa, narzekali na to już piłkarze z Dęblina, a berlińczycy mówili, że obiekt nie przystaje do rangi spotkań.

Wyżej niż półfinał raczej nie mogli zajść, raz, że już przed meczem pisano w niemieckiej prasie, że wszyscy życzą sobie finału Schalke – TSV Monachium. Te zespoły nie trafiły na siebie w półfinale. Prezes Naprzodu narzekał na arbitra w meczu z TSV. Niemniej zespół z Monachium był wtedy potęgą.

Mecz odbył się w Bawarii, sama podróż była kłopotliwa – trwała około 20 godzin. Piłkarze podróżowali w większości na stojąco, bo nie było miejsc siedzących. Po przyjeździe wystawiono im bankiet. I wyszli następnego dnia bardzo zmęczeni. Są też pewne relacje, według których w nocy był również alarm bombowy, ale nie jest to w pełni udokumentowane.

Skład stanowili zawodnicy, którzy bez wyjątku przed wojną mieli obywatelstwo polskie. Troszeczkę się zmieniał, ale wspomagając się zawodnikami z najbliższych miejscowości. Zespół później zmieniał się dlatego, że na przykład sześciu zawodników wcielono do Wehrmachtu, w tym Alfonsa Pieca, trzeciego z braci Piec, najmłodszego, najbardziej utalentowanego, który potem zginął na froncie wschodnim.

Ernest „Ezi” Wilimowski podczas meczu z Lipinami. Skończyło się na 6:0 dla TSV. Fot: zbiory Mariusza Kowolla

Po wojnie Naprzód nie miał lekko i wkrótce zaczął spadać coraz niżej w hierarchii polskiej piłki.

Mariusz Kowoll: – Na meczach wyjazdowych wypominano Naprzodowi te mecze. Po wojnie mieli jeden moment, kiedy ponowili próbę awansu, ta się nie udała. To była mała gmina, dzisiaj już część Świętochłowic. W sposób naturalny przestała być istotnym ośrodkiem.

93. GKS Katowice 1963-1971

Wyobraźmy sobie sytuację, w której zakładamy klub. Pierwszy krok to oczywiście zgłoszenie się do Pucharu Tysiąca Drużyn, bo przecież w całej historii rodzimego futbolu to właśnie Puchar Polski stanowił najpowszechniej dostępną ścieżkę do pokazania się szerokiej publiczności. Zgłaszamy się też do ligowych rozgrywek, ale jednak – naszym celem pozostaje przede wszystkim dobra dyspozycja pucharowa.

Przechodzimy gładko przez rundy wstępne, obgryzamy paznokcie czekając na to, kogo los przydzieli w fazie, do której dołączają już kluby krajowej elity. Trafiamy na mistrza Polski, który twardo idzie po obronę tytułu, a trzy miesiące wcześniej przy dopingu 90 tysięcy kibiców wygrał z Austrią Wiedeń w Pucharze Europy. Trafiamy na tytana, w którego składzie roi się od gwiazd polskiej piłki, trafiamy na gości, których bali się piłkarze od Bałtyku po Karpaty. I my ten mecz pucharowy wygrywamy 2:0…

Taka nieprawdopodobna historia przytrafiła się w Katowicach, gdzie pucharowe zwycięstwo nad zasłużonym Górnikiem Zabrze odniesiono tak naprawdę jeszcze przed oficjalnym założeniem klubu. We wszystkich materiałach, we wszystkich przekazach, a nawet w herbie, GKS Katowice za rok założenia klubu przyjmuje 1964. Do rzeczonego starcia z Górnikiem doszło w grudniu 1963. Oczywiście, trzeba brać pod uwagę pewne wyjątkowe okoliczności. GKS powstał tak naprawdę z połączenia wszystkich katowickich klubów, miał być wielkim wielosekcyjnym kombajnem, który zjednoczy mocno porozrzucany sport w tym mieście. Od początku miał ogromne wsparcie ze strony kopalni, a i władze patrzyły na inicjatywę przychylnym okiem – czego wyrazem choćby zezwolenie na rozpoczęcie swojej piłkarskiej przygody od razu na zapleczu Ekstraklasy. To jednak nie umniejsza piłkarzom, którzy od otwierającego zdania prologu dbali o to, by pierwsze rozdziały historii GKS-u były pasjonujące.

W II lidze nie udało się awansować od razu, w pierwszym sezonie istnienia GKS zajął „zaledwie” czwarte miejsce, za Śląskiem Wrocław, Zawiszą Bydgoszcz i Startem Łódź. W pełni niepowodzenia ligowe wynagrodził jednak pucharowy lot. 1:0 w Radomsku. 4:0 w Radomiu. Potem ten magiczny mecz z Górnikiem, który wyszedł na grudniowe starcie całkiem solidną ekipą, z Lubańskim, Szołtysikiem, Lentnerem czy Musiałkiem. GKS wygrał 2:0, nie pomogło nawet wprowadzenie w przerwie samego Ernesta Pohla. Wyobrażacie sobie klub, który jeszcze nie skompletował wszystkich papierów założycielskich, ogrywający na przykład Legię z Vadisem i Nikoliciem?

A GKS dalej szedł po swoje – w kolejnej rundzie pokonał Uranię, w ćwierćfinale rozjechał Wyzwolenie Chorzów aż 6:0. GieKSa odpadła dopiero po dogrywce w meczu półfinałowym, gdy silniejsza okazała się Polonia Bytom Liberdy i Banasia. Warto tu dodać – rok później Polonia Bytom tamtych lat znajdzie się w naszym rankingu na bardzo wysokim miejscu. Co stało się z GKS-em później? Mamy taką foteczkę.

GKS wraz z Wisłą Kraków awansował do elity, w której natychmiast się rozgościł, trzymając się przez pięć lat w środku stawki – a była to stawka diabelnie mocna, bo przecież poza Górnikiem czy Polonią Bytom w siłę rosła choćby Legia Warszawa. Poza niezłą postawą w lidze, GKS dołożył jeszcze jeden półfinał Pucharu Polski, w sezonie 1966/67. Ujmijmy to tak: jako założyciele KTS Weszło życzylibyśmy sobie takich sukcesów jeszcze przed piątymi urodzinami.

92. SZOMBIERKI BYTOM 1961-1970

Szombierki Bytom w historii polskiej piłki już na zawsze pozostaną przede wszystkim jako niespodziewany, wręcz sensacyjny mistrz Polski w sezonie 1979/80. Do tej drużyny oczywiście dojdziemy w swoim czasie, natomiast w samej końcówce rankingu znaleźliśmy jeszcze miejsce dla wcześniejszej ekipy z tej zielonej strony górniczego miasta. Szombierki bowiem z cienia lokalnego rywala wyskoczyły już w latach sześćdziesiątych.

Zaczęło się tak naprawdę już pod koniec wcześniejszej dekady, gdy „Szombry” postanowiły zdecydowanie odmłodzić zespół po nieudanej szarży na awans do I ligi w 1958 roku. Do kolejnych rozgrywek bytomianie przystąpili właściwie juniorskim składem, który zajął przedostatnie miejsce i z hukiem zleciał na trzeci poziom rozgrywkowy. Młoda wiara szybciutko okrzepła i dwa razy z rzędu wygrała ligę – za pierwszym razem promocji nie udało się uzyskać przez porażkę w barażach, za drugim razem Szombierki powróciły na poziom centralny. W pierwszym sezonie awans przegrali nieznacznie, zajmując drugie miejsce, za to w 1963 wręcz rozbili ligę wygrywając 19 z 30 spotkań i dołączyli do elity po kilkunastu latach rozłąki.

Szombierki tego okresu? Najlepiej opisują to losy braci Wilimów (rocznik 1941 starszy, 1943 młodszy) oraz Pawła Sobka (rocznik 1929). Ten trzeci z Szombierkami był na dobre i na złe – występował w I lidze tuż po wojnie, występował w niższych ligach, wreszcie i z powrotem w elicie, już w wieku chrystusowym. Dwaj Wilimowie to z kolei ta młoda fala – gdy robili awans do najwyższej ligi, młodszy miał ledwie 20 wiosen. Cała trójka zresztą dzięki grze w Szombierkach znalazła drogę do kadry – a najlepszy z nich, Jerzy Wilim, wystrzelał sobie nawet tytuł króla strzelców, transfer do Górnika Zabrze, a następnie na niezły kontrakt do Holandii. Sam fakt dostarczania zawodników do kadry, mimo że przed momentem klub kopał się na trzecim szczeblu rozgrywkowym, zasługiwałby na uwagę, ale Szombierki potrafiły też grać zespołowo.

Pierwszy sezon po awansie? Rozbite m.in. Ruch, Legia czy Gwardia, ostatecznie szóste miejsce. Drugi sezon? Wicemistrzostwo, i to ugrane naprawdę w wielkim stylu. Mecz, który na pewno w Szombierkach wspominano aż do mistrzostwa w 1980 roku to 5:4 z Legią – gdy jeszcze na kilka minut przed końcem warszawiacy prowadzili 4:2. Banda z Piechniczkiem, Brychczym, Gmochem czy Apostelem w 84. minucie ma komfortowe 4:2 i przegrywa mecz z ludźmi, którzy właściwie w Ekstraklasie dopiero się rozpakowywali. Po tym spotkaniu zresztą Zieloni awansowali na 1. miejsce, wyprzedzając tymczasowo kapelę z Zabrza.

Szombierki szanse na tytuł straciły dość późno – bo dopiero w przedostatniej kolejce, przegrywając z Ruchem Chorzów. To o tyle bolesne, że w ostatniej serii spotkań czekał ich mecz z Górnikiem Zabrze u siebie – i kibice, i prasa ostrzyli sobie zęby na filmowy finisz ligi z bezpośrednim meczem o tytuł mistrza Polski. Niestety, zamiast tego dostali spacerowe tempo, które starsi fani Szombierek na swojej stronie opisali dość barwnie: obie drużyny spotkały się na boisku po wcześniejszym świętowaniu swych sukcesów.

Srebro to oczywiście i tak rzecz bez precedensu, ale Szombry blisko czołówki wytrzymały jeszcze parę ładnych lat, notując między innymi dwukrotnie miejsce tuż za podium. Co istotne – ta ekipa ma też bardzo chwalebny epizod europejski. Co prawda to tylko Puchar INTERTOTO, który od początku stanowił po prostu okazję do międzynarodowego grania dla klubów spoza wąskiego grona podium ligowego, ale rywale, a przede wszystkim wyniki i tak wyglądały okazale. W Europie bytomianie rozjechali m.in. Lugano (11:0), Goteborg (8:0) i Union Teplice (5:1). Wszystko w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy Szombierki grały w tym turnieju właściwie rok w rok. Przykuwa uwagę fakt ogromnej dysproporcji między wynikami meczów u siebie a wyjazdami – na przykład ten sam szwedzki IFK oklepany ośmioma bramkami w Bytomiu, w Goteborgu oprawił Szombierki 4:0. Oczywiście kryje się za tym kolejna wyjątkowa historia – boiska przy ulicy Zabrzańskiej 3, któremu swego czasu osobny reportaż poświęcił sport.pl.

To było boisko w angielskim stylu: bez bieżni, więc widzowie mieli nas dosłownie na wyciągnięcie ręki – opowiadał w nim Jan Pietryga, który jako piłkarz zdobywał z Szombierkami mistrzostwo Polski. Nieco inaczej sprawę wspominali rywale, którzy narzekali na wąskie boisko, wątpliwej jakości murawę oraz wieczne wylatywanie piłki za nasyp, stanowiący trybuny. Przydomek „hasiok” nie wziął się zresztą znikąd i raczej nie wynikał z licznych komplementów dotyczących boiska. Jak żartowali w Bytomiu – gdy już na nowym stadionie zespół wpadał w dołek, od razu proponowano – wracajmy na Zabrzańską, tam się odkujemy. I to faktycznie się działo – ostatni raz przy Zabrzańskiej Szombierki zagrały w 1984 roku.

Aha, uroczy bilans Jana Wilima w kadrze. Remis z Anglią, remis z Węgrami, minimalna porażka z Brazylią. A to wszystko w 1966 roku!

Gablota? Srebro, król strzelców w ekipie (tym razem Jerzy Wilim), no i parę zwycięstw w INTERTOTO, ale pamiętajmy – to czasy diabelnie mocnego Górnika Zabrze.

91. JAGIELLONIA BIAŁYSTOK 1986-1989

Ta Jagiellonia Białystok przebiła się nawet do kinematografii. Może w roli epizodycznej, ale barwnej. Od czasu „Piłkarskiego pokera” każdy w Polsce wie, że społeczeństwo w Białymstoku jest ofiarne.

Nie ukrywajmy: ta scena nie wzięła się z powietrza. Białystok kochał swoją Jagiellonię drugiej połowy lat osiemdziesiątych.

Jagiellonię, która wtedy pierwszy raz awansowała na najwyższy szczebel rozgrywkowy w Polsce. Co więcej, zrobiła to praktycznie samymi chłopakami z Podlasia. Może z dzisiejszej perspektywy słynniejsze jest drugie pokolenie białostockich talentów Ryszarda Karalusa, czyli Piekarski, Citko, Frankowski i Bogusz, ale pierwsze z braćmi Bayer czy Dariuszem Czykierem osiągnęło z Jagiellonią więcej.

O Jadze mówiło się, że już wcześniej miewała mocne ekipy, ale też czasy były, by tak rzec, układowe. Jaga, nawet jakby chciała, nie miała z kim się ułożyć. Poza tym, na jej niekorzyść działały kwestie logistyczne. Jacek Bayer już o ligowej Jadze mówił tak:

Wątek Białej Białystok w „Piłkarskim pokerze” nie wziął się z niczego. Mieliśmy być spuszczeni. Do Białegostoku wszystkim było daleko, a jeszcze na Podlasiu mieliśmy wtedy koszmarne drogi. To miało wielkie znaczenie. Sami jeździliśmy Jelczami, na początku zwykłymi, to wiemy jak się jeździło. Człowiek wysiadał umęczony jazdą bardziej niż meczem. Nasze podróże na wyjazdy trwały paskudnie długo, nawet się wspominać nie chce. Raz Legia przyleciała wojskowymi śmigłowcami przez te dramatyczne drogi. My raz polecieliśmy z Warszawy do Szczecina samolotem. Nawet dało efekt, bo choć przegraliśmy, to po golu w 88 minucie.

Czy dlatego potrzebny był Janusz Wójcik, który zrobił pierwszy awans?

Tak czy siak, nie można zespołowi Wójcika odmówić – awans wywalczony został w fantastyczny sposób. Jaga była po prostu najlepsza, strzelała mnóstwo bramek, Mirosław Sowiński wykręcił na bramce passę 1011 minut bez straty gola. To był zespół, który potem w niemal niezmienionym składzie dawał sobie bardzo dobre radę z najlepszymi w Polsce. Już z drugiej ligi do reprezentacji na mecz o punkty został przez Łazarka powołany Jacek Bayer.

Do legendy przeszedł już debiut Jagiellonii. Przyjechał Widzew, a wtedy łodzianie byli co prawda w schyłkowej fazie ery Wielkiego Widzewa, który bił się z najmocniejszymi w Europie, niemniej magia nazwy działała. Na stadionie Gwardii – obiekt Jagi był zdecydowanie za mały – pojawiło się, według różnych źródeł, 35 tysięcy albo 40 tysięcy widzów. Te frekwencje PRL często były zawyżane – liczono na oko. Ale w tym wypadku nie ma mowy o pomyłce, po zdjęciach widać, że ludzie siedzą jak sardynki w puszce.

Jacek Bayer: – Pamiętam, że w dniu meczu prowadził nas samochód policyjny. Zastanawialiśmy się: kurde, co się dzieje? Dlaczego ulice są takie puste? Ani żywej duszy. I potem wjeżdżamy, a tam ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Ludzie zjeżdżali się z całego regionu. Siedzieli wszędzie, nawet na żużlu, nawet metr od linii. Nie wierzę, żeby tamten frekwencyjny rekord został pobity. My robiliśmy frekwencję całej lidze, zawsze ponad 20 tysięcy widzów na meczu. Ludzie nie zrażali się wynikami, bo przecież początkowo nam nie szło.

Zespół był po prostu mocny. Potrafił zbić na wyjeździe mistrzowskiego Górnika. Potrafił ograć Legię. W pierwszym sezonie zajął ósme miejsce, co istotne, wiosną, już bez Wójcika, był prawdziwą rewelacją. U siebie wygrał wszystkie mecze. Tabela za wiosnę 1988:

Źródło: 90minut.pl

Źródło: FB Skarbiec Jagiellonii

Szatnia była zgrana, a piłkarze, cóż, byli królami białostockiego życia. Ponownie Bayer:

Wszędzie witano nas z otwartymi ramionami. Powiem szczerze, czasy były takie, że mieliśmy bardzo wiele pokus. Chodziliśmy na dyskoteki, zainteresowanie nami było duże. Myślę, że przeszliśmy to bezboleśnie, koledzy się pożenili w miarę szybko, bo nigdy nie zapominaliśmy też, że jesteśmy przede wszystkim sportowcami. Byliśmy wesołą drużyną, która po meczach lubi spędzać czas razem. Mieliśmy takie miejsce na lotnisku, gdzie organizowaliśmy sobie ogniska. Drzewa się nazbierało, piwo wypiło, zrobiło jeden, drugi zakład – bieg na sto metrów, jeden przodem, drugi tyłem – i przyjemnie spędziło czas.

W kolejnym sezonie Jaga powtórzyła wynik w lidze, a dorzuciła do tego finał Pucharu Polski, pamiętne 2:5 z Legią w Olsztynie, do dziś uznawane za jeden z najbardziej efektownych finałów w historii Turnieju Tysiąca Drużyn.

Źródło: Skarbiec Jagiellonii

Gdyby Jaga wygrała ten mecz, zagrałaby… z Dream Teamem Johana Cruyffa, bo to na niego w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów trafiła Legia.

Białystok stał się jednak dla zawodników za ciasny. Ruszyli w Polskę. Mieli lukratywne oferty, których Jaga nie była w stanie przebić. W następnym roku sen Jagi się skończył, spadła w duecie… z Widzewem, z którym witała się z ligą. Niemniej to tamta drużyna umieściła Jagę na piłkarskiej mapie.

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
0
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu
Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
11
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

47 komentarzy

Loading...