Reklama

Szyderstwa bolały. Ale jak mówią górale: skały nie zjesz

redakcja

Autor:redakcja

24 kwietnia 2020, 15:59 • 19 min czytania 15 komentarzy

– Chwile zwątpienia. Myśli: chyba dam sobie spokój. Ale przychodzi drugi dzień, a z nim nowe siły. I wierzysz, że dasz radę. Pracujesz dalej. A kadra była wąska. W Polsce nie było nawet z kim potrenować. Korzystniejszą wersją było jechać na te zawody nawet w zupełnym dołku formy. Kochałem skoki. Nawet wtedy, kiedy nie szło – niewielu sportowców w Polsce było do tego stopnia wyszydzanych co Robert Mateja, skoczek, który dziesięć lat występował w reprezentacji Polski, zajął piąte miejsce na mistrzostwach świata w Trondheim w 1997, siedemnaste na Turnieju Czterech Skoczni w 2005 roku, dziesięciokrotnie znajdował się w pierwszej dziesiątce konkursu Pucharu Świata, pięciokrotnie zostawał mistrzem Polski.

Szyderstwa bolały. Ale jak mówią górale: skały nie zjesz

Rozmawiamy o tym, jak znosił szyderę kibiców, jak wyglądały dawniej skoki, kiedy wywróżył Adamowi Małyszowi wielką przyszłość, jak z konkursów wracało się dwoma Passatami i jak w Zakopanem na dyskotece bawił się cały Puchar Świata. Zapraszamy.

Panie Robercie, dlaczego akurat zainteresował się pan skokami?

Pochodzę z Chochołowa, małej wioski oddalonej o około dwadzieścia kilometrów od Zakopanego. Naszą szkołą opiekował się klub Wisła Zakopane. Wywodziło się stąd wielu sportowców, skoczków, kombinatorów norweskich: Tadeusz Bafia, Janusz Guńka, Karol Kołtaś. W 1985 na mistrzostwach świata cała reprezentacja Polski w kombinacji norweskiej wywodziła się z naszej wioski. Ze skoczków: Bogdan Papierz, Ryszard Guńka, Edward Tylka. KS Wisła wysyłał tutaj trenerów, powstawały sekcje sportowe. Chętnych było multum, bo w ówczesnych czasach nie było takich rzeczy jak komputer, smartfon – dzieciaki garnęły się do sportu.

Pamięta pan swój pierwszy skok?

Reklama

Pierwszy na pewno odbył się na skoczni, którą… sami zbudowaliśmy. Klub zapewniał nam narty biegowe. Zjeżdżaliśmy z górek, w ruch szły łopaty, żeby usypać próg i tak wyglądały pierwsze skoki. Czekaliśmy tylko na pierwszy śnieg. Nie było go za wiele, a już szliśmy, żeby się poślizgać.

Pamiętam też, gdy miałem siedem lat, a trener Karol Zięba zabrał mnie i kilku innych chłopców na skocznię do Zakopanego. Czekaliśmy długo aż starsi skończą trening, ale potem trener pozwolił nam zjechać od punktu K na skoczni 60-metrowej. Były też skoki na najmniejszych skoczniach treningowych, na przykład K-15.

A pierwszy skok z dużej skoczni, rozmiarów, które wszyscy kojarzą z zawodów?

Nadeszły później troszkę gorsze czasy, nasze obiekty, mówiąc wprost, rozlatywały się. Ale utkwił mi w pamięci skok na średniej skoczni w Zakopanem. Rozmiar K80. Rozbieg już z belkami. W innych przypadkach wyskakiwało się „z dziupli”, co było trudniejsze, żeby trafić w próg, a nawet prosto dojechać do progu. Tam już były te belki, co miało swoją wymowę.

Miał pan obawę? Każdy laik, który wchodzi na skocznię, nawet K80, ma podobne wrażenie: ale to wysoko. I jeszcze stąd zjechać, skoczyć…

Na pewno był pewien strach, gdy przyszło pierwszy raz skoczyć na większej skoczni. Ale wśród nas, juniorów, jak ktoś wszedł i nie zjechał, to był uważany za tchórza. Chcąc nie chcąc, obawa czy nie obawa, człowiek chciał być twardym. A wystarczy puścić się belki – w tym sporcie już wtedy nie ma odwrotu. Jak się już jedzie, trzeba skoczyć.

Reklama

A była kiedykolwiek obawa już w locie? Że coś jest nie tak, że może się skończyć źle z punktu widzenia nawet nie odległości a zdrowia?

Wiele razy. Szczególnie dawniej, przy innym sprzęcie. Kilkakrotnie zrobiłem salto do przodu po złym odbiciu. Nieprzyjemne chwile, często bolesne. Złamałem rękę. Obojczyk. Nogi na szczęście zawsze były całe, a to one są najważniejsze w skokach. Choć czasem, po upadku, myślę, że udawało mi się zachować zdrowie cudem (śmiech).

Czy po takich upadkach było zwątpienie, czy skoki są tym, co chciałby pan robić?

Nie. Nigdy. Za bardzo to lubiłem. Może nawet kochałem. Po takich ciężkich chwilach, gdzie przyszedł upadek, a nawet kontuzja i tak nazajutrz chciało się lecieć na skocznię.

Jak sam oglądam skoki, to myślę, że ten lot, ta chwila w powietrzu, rekompensuje wszystko. Jest takim unikalnym doświadczeniem, magnesem.

Adrenalina zaczyna się od momentu, gdy puści się belkę. Już na najeździe czuje się ten pęd. Później moment wybicia… Za bardzo się go nie pamięta nawet. A lot to niesamowite wrażenie, nie do opisania.

Moment wybicia zdaje mi się najważniejszy, jeśli się go spóźni, to już ciężko nadrobić.

Tak jest. Moment wybicia to automatyzm. Bardzo trudno się go trenuje na samej skoczni. Są do tego ćwiczenia imitacyjne, na sucho, można wyrobić sobie nawyki, ale potem i tak trzeba się nauczyć, żeby to na skoczni sprzedać. Teraz mamy troszkę inne czasy – skoczkowie mogą korzystać z videoanaliz, nawet bezpośrednio po skoku. Kiedyś nie mieliśmy takich możliwości. Chcąc oddać kilka skoków, trzeba było wdrapać się na górę pieszo. Sam „spacer” był dodatkowym treningiem. Ale jeśli się skoki kochało, to oddawało się i po dziesięć prób.

Co było dla pana przełomem?

Lata 95/96. Przyszedł trener Pavel Mikeska. Po transformacji ustrojowej, skoki padły. Po latach Piotra Fijasa, Stanisława Bobaka, Jana Kowala i Zbyszka Klimkowskiego był okres, gdzie w ogóle nie mieliśmy praktycznie skoczków. Jeśli skakaliśmy, to troszeczkę, na zasadach pospolitego ruszenia. Zbliżały się mistrzostwa świata, to miesiąc przed zawodami robiono sprawdziany i najlepsi jechali.

Trener Mikeska natomiast wcześniej pracował choćby w Niemczech. Wprowadził bardziej profesjonalne podejście, w tym stałą grupę reprezentantów, do której się załapałem. Mieliśmy treningi za granicą, najczęściej w Czechach, bo Czesi wtedy mieli bardzo dobrych skoczków. Dużo dawały same treningi z nimi. Trener Mikeska czasem wykładał własne pieniądze, żeby zorganizować nam zgrupowanie. Albo jechaliśmy jego prywatnym samochodem. Po pewnym okresie pozyskał dla kadry menedżera, świętej pamięci Ediego Federera, który bardzo dużo nam pomógł. Dostaliśmy choćby samochody od jednej z austriackich firm, już było łatwiej jeździć. Trener Mikeska był bardzo kreatywny, nawiązał bocznymi wejściami bardzo fajne kontakty z firmami, które produkowały narty. Był w tym taki haczyk, że dostawaliśmy narty, ale na przykład takie, które firma akurat testowała. Zdarzało się jednak, że dzięki temu te narty były znakomite, lepsze od dostępnych na rynku. Podobnie w kwestii kombinezonów marki „Harada” sprowadzanych z Japonii. Bardzo dobrze się w nich skakało, Adam Małysz też je sobie chwalił.

Niemniej wciąż, porównując do późniejszych czasów, bywało od strony organizacyjnej „ciekawie”. Zbiórka była, przykładowo, w Bielsku-Białej. Tam musiałem jakoś dotrzeć z Chochołowa. Więc pakowałem sprzęt, narty i jechałem autobusem. Nawet jak wróciłem z Harrachova, gdzie pierwszy raz zająłem piąte miejsce, to zameldowaliśmy się w Bielsku o 22, a dalej trzeba było jechać samemu. Następny pociąg był o drugiej w nocy. Szczęśliwie udało się zorganizować pomoc szwagra i siostry, którzy przyjechali po mnie z Zakopanego.

Trochę zapomina się chyba o roli trenera Mikeski w reanimacji polskich skoków.

Był przez pewien okres filarem. Dzisiejszy prezes związku też ma tu zasługi, bo wtedy go ściągnął do Polski, choć był w strukturach na niższym stanowisku.

Wspomniał pan o Harrachovie – 14 grudnia 1996, pana pierwszy raz w czołowej dziesiątce.

To było zaskoczenie dla wszystkich, w tym dla mnie. Pamiętam, oddałem bardzo fajny pierwszy skok, po którym znalazłem się w trzydziestce, co wtedy było dla mnie dużym sukcesem. Ta kolejka jednak została anulowana po niebezpiecznie dalekim skoku jednego z zawodników. Byłem zły, tymczasem drugi skok… oddałem jeszcze lepszy. W okolicach dziesiątego miejsca. Skok finałowy oddawałem już na całkowitym luzie i skoczyłem 135 metrów, co na tamte czasy było bardzo długim skokiem, który w ostateczności dał mi piąte miejsce. W ten sposób po raz pierwszy zarobiłem pieniądze na Pucharze Świata, bo wówczas premie otrzymywali zawodnicy tylko do szóstego miejsca.

To ciężko było wtedy za skoki zarobić, liczyć na pieniądze mogli tylko najlepsi.

Tak, ale pierwsza trójka miała premie wysokie, ci następni niewiele mniejsze.

Jak pan radził sobie od strony ekonomicznej na samym początku przygody ze skakaniem?

Był wtedy bardzo fajny program stypendialny, szeroko zakrojony, nie tylko na skoczków. Wystarczało, a coś więcej można było dorobić na zawodach.

Tę pierwszą większą premię wydał pan na coś konkretnego?

Odkładałem wtedy na samochód, Volkswagena Golfa 3. Ale kupiłem go dopiero bodajże rok później, także troszeczkę jeszcze trzeba było odłożyć.

W sezonie 96/97 jeszcze dwukrotnie znalazł się pan na czołowych miejscach Pucharu Świata, zajął też piąte miejsce na mistrzostwach świata.

To piąte miejsce to na pewno największy sukces. Jakoś to poszło, z rozpędu. W skokach czasem trudno o regułę. Łapiesz wiatr w żagle i po prostu idzie, nawet ciężko powiedzieć co ma na to wpływ, bo, przykładowo, trenujesz tak samo jak wcześniej. Ja akurat wtedy byłem w wojsku. Sport mi pomógł, bo pamiętajmy, że dawniej służba zasadnicza była obowiązkowa. Miesiąc, do przysięgi, spędziłem w stricte wojskowym drylu, a potem razem z kolegą Wojtkiem Kozubem, biathlonistą, byliśmy w Kościelisku na jednostce sportowej, gdzie tylko od czasu do czasu meldowaliśmy się po żołd.

Żołd, stypendium, jeszcze coś z nagród – nie wygląda to źle jak na początek.

Z tym, że żołd był bardzo skromny. Wystarczał na jedno wyjście do kawiarni z dziewczyną. Kawy dwie, ale ciastko już jedno.

Po piątym miejscu na mistrzostwach świata zrobiło się o panu głośniej?

Ciężko powiedzieć, bo myśmy potem polecieli w dalszą trasę. Tournee po całej Skandynawii. Telefony czy internet nie były tak rozwinięte, do polskich mediów za granicą nie było tak dostępu. Do Polski wróciłem po  miesiącu, więc jakiegoś większego zainteresowania nie odczułem. Ale tuż po sukcesie – myślę, że tak, mówiono o tym. Wiem, bo rodzina zbierała mi materiały, wycinała nagłówki, nagrywała telewizyjne wzmianki – do dziś to mam, mogę sobie odtworzyć Teleexpress czy Wiadomości, w którym mówi się o moim piątym miejscu.

Co pan wtedy myślał po obiecującym pierwszym sezonie, po udanych mistrzostwach świata? Jak wysoko mierzył?

Nie planowałem. Ciężko było wtedy wiązać ze skokami zawodowe plany. Bardzo lubiłem skoki, obecność na obozach, to wszystko było przyjemne, ale przypomnę: to nie czasy, gdy płaciło się za każdy punkt w Pucharze Świata. Tylko najlepsi skoczkowie mogli ze skoczków wyżyć. Większość traktowało skoki półzawodowo, raczej jako hobby, dodatek.

Czy biorąc to pod uwagę, inaczej traktowało się na przykład dietę, tak istotną dla skoczków?

Tak. Na samym początku nie byliśmy uświadomieni. Stawiało się bardziej na siłę nóg. Co miało zasadnicze znaczenie, bo jak musiałeś się wdrapać na skocznię z nartami w butach skokowych, w których trudno się chodzi, to potrzeba kondycji. Później, na Zachodzie, te skocznie były wyposażane w wyciągi. Trenerzy zaczęli zwracać uwagę, że owszem, kondycja, wytrzymałość, ale nie na taką skalę.

To zbijanie wagi u skoczków przybiera czasem dość ekstremalny wymiar.

Bywało ciężko. Mam 185 centymetrów wzrostu. Najmniej w dorosłym życiu ważyłem 62kg. Mama czasem patrzyła na mnie i się bała, że taki chudy jestem. Ale krzywdy mi to nie zrobiło. Na pewno trudniej wtedy było dietę utrzymać, dziś jest łatwiejszy dostęp do różnych specjalistycznych produktów wymaganych przy ścisłej diecie, ale zagryzło się zęby i dało radę.

Jestem ciekaw, czy dawniej konkursy w Zakopanem cieszyły się dużą popularnością, czy jednak było wyraźnie inaczej od tego, co dzieje się teraz?

Tu zawsze skoki znaczyły coś więcej. Pamiętam jeszcze jako dziecko Puchar Świata czy zawody, na których Piotr Fijas kończył karierę. Jak odbywały się zawody międzynarodowe, zawsze zjawiał się tłum, nawet gdy Polacy nie zajmowali najwyższych miejsc.

17 stycznia 1998 zajął pan w Zakopanem szóste miejsce. To może wtedy, odnosząc sukces u siebie, odczuł pan więcej zainteresowania?

Na pewno człowiek się cieszył, na pewno sporo osób zagadywało, poznawało, gratulowało. Ale podkreślę: to był wtedy sport półamatorski. Nie przywiązywało się do tego wielkiej wagi. Gratulacje trwały dwa dni, potem trzeba żyć dalej.

W jednym z wywiadów wspomniał pan, że gdy pierwszy raz zobaczył szesnastoletniego Adama Małysza na skoczni w Szczyrku, wywróżył mu, że będzie wygrywał konkursy Pucharu Świata.

Tak, potwierdzam. To były mistrzostwa Polski juniorów, na które wybrałem się jako kibic. Adam charakteryzował się wielką dynamiką, szybkością na progu, mocnym wybiciem. Wybijał się jak sprężynka i leciał. Powiedziałem wtedy, że to materiał na skoczka światowej sławy. Ale też przerósł te oczekiwania, w tym sensie, że dla nas, Polaków, wtedy wygranie jakiegokolwiek konkursu było wielkim osiągnięciem, a Adam wygrywał całe cykle.

Na pewno byliście w czasach kadry blisko – potwierdza pan, że przed Małyszomanią był moment, kiedy Adam był bliski rzucenia sportu?

Dwa lata przed igrzyskami w Nagano Adam osiągał bardzo fajne wyniki. Później przyszedł kryzys. Sam to analizował po latach i dochodził do wniosku, że za mocno przybrał na wadze. Może też trochę dochodziło do nieporozumień z trenerem Mikeską. Mieliśmy wtedy stypendium, ale Adam właśnie się ożenił, urodziła mu się córka. To nie życie kawalera, gdzie pieniążki wydaje się tylko na siebie. Miewał wątpliwości. Ale w kluczowym momencie zacisnął zęby, ustalił sobie konkretny cel i do niego dążył. Tak się odbił.

Co w reprezentacji zmienił Apoloniusz Tajner, z którym też nierozerwalnie kojarzy się powrót polskich skoków na pierwsze strony gazet?

Przede wszystkim wprowadził sztab naukowców. Profesora Żołędzia i profesora-psychologa Blecharza. Oni mieli bardzo duży wpływ na nasz rozwój, choć przede wszystkim na Adama. Trener otwarcie podchodził do nauki, nowych trendów, słuchał współpracowników. Trener Mikeska bardziej sam wszystko chciał ogarniać. Nawet nie chciał dopuszczać kogoś do pomocy. A to jednak trudne, gdy wszystkie obowiązki spadają na jedną osobę.

Powrót reprezentacji dwoma Passatami Kombi z wygranego przez Adama Turnieju Czterech Skoczni to dziś już legenda.

Nawet dzisiaj powspominaliśmy z prezesem, że to niewiarygodne, że się pomieściliśmy. Sztab, sprzęt, zawodnicy – wszyscy w dwóch autach. Choć wróciliśmy szybko – autostrady w Austrii, a ze Słowacji już blisko. Za kierownicą też się zmienialiśmy. W samochodzie, którym jechałem, prowadził Adam. Później się przesiadaliśmy, bo jeden samochód pojechał na Beskid, a drugi do Zakopanego. Każdy po dwie pary nart – kładło się je na dach, tam też mieliśmy tak zwaną „trumienkę”, gdzie zmieściło się trochę bagaży. Ale też sprzętu wtedy było mniej, taki kombinezon: każdy miał po jednym, gdzie dzisiaj czołowi zawodnicy na każdy konkurs mają po dwa, a nawet trzy.

Czy życie pozostałych skoczków kadry też zmieniło się podczas Małyszomanii?

Ja tego nie odczułem. Wiadomo, zrobiło się bardzo duże zainteresowanie skokami, mieliśmy lepszy transport, ale jednak wszyscy kręcili się wokół Adama. I wielki szacunek dla niego, że poradził sobie z presją. Był wszędzie rozpoznawalny. Gdziekolwiek wyszło się na miasto – tłum ludzi wokół niego. Sam tego doświadczałem, gdy mieliśmy wolny czas na zgrupowaniu i razem poszliśmy do sklepu. Był oblegany. Czasami, jak gdzieś jechaliśmy, zostawał w samochodzie i prosił, żebyśmy coś mu kupili, bo za długo by to schodziło.

Dla Adama wielki podziw i szacunek za to, że nigdy to nie uderzyło mu do głowy. Myślę, że pomogły mu te cięższe lata, kiedy nie osiągał sukcesów. Zahartował się. Wiedział, że po sukcesach mogą przyjść chude lata. Pozostał skromny, nie afiszował się.

Skoczkowie trzymają się razem jako grupa czy jednak każdy sobie?

Puchar Świata to jedna wielka rodzina. Może nie wszyscy się kochają, ale przyjaźnie trwają niektóre po dziś dzień. W ówczesnych czasach troszkę przeszkadzała bariera językowa, bo na przykład ja miałem w szkole tylko rosyjski. Raczej się więc trzymałem ze skoczkami z krajów ościennych. Do dziś mam bardzo dobry kontakt z Jakubem Jandą czy Michalem Dolezalem.

Jak rozmawiam z piłkarzami z tamtych lat, wspominają, że budowało się atmosferę również przy piwie czy na dyskotece. Jak było ze skoczkami przełomu wieków?

Tak samo. Piwko też się zdarzało. A jak troszeczkę więcej czasu mieliśmy, to szło się na dyskotekę po zawodach. Przykład Zakopanego, gdzie w dyskotece „Morskie Oko” cały Puchar Świata się bawił. Ale to były inne czasy, zero smartfonów, mediów społecznościowych, więc nikt nikomu nie zrobił zdjęcia i na drugi dzień wszystko ucichło.

Pan miał taki konkurs w Zakopanem, gdzie po pierwszej serii prowadził, by ostatecznie być szesnastym.

Dla mnie samego było zaskoczeniem, że mi w pierwszym skoku taka trąba wyszła. Miałem sprzyjające warunki, wiatr pod narty. Drugi skok nie wyszedł, ale nie robiłbym z tego tragedii. Akurat przy takich w miarę normalnych, stabilnych skokach, mogłem oscylować w okolicach tego miejsca.

Zawsze jak oglądam skoki zastanawia mnie: jak bardzo frustruje, gdy wiesz, że skoczyłeś blisko tylko dlatego, że akurat miałeś fatalny wiatr? Innymi słowy: czy nie frustruje, jak bardzo duży wpływ w skokach ma element losowy?

Jest to bardzo frustrujące. Czasem po prostu robi się przykro. Puchar Świata – OK, za tydzień kolejne zawody, można się odkuć. Ale mistrzostwa świata? Igrzyska? Jeśli w takich zawodach ma się pecha, to trudno nie poczuć się skrzywdzonym. Pamiętam jeszcze jak oglądałem igrzyska w Sarajewie, gdzie głównym faworytem do medalu był Primoz Ulaga. Gospodarz. Faworyt. Ale nie było wtedy jeszcze tych torów wycinanych, lodowych, więc jak zrobiła się szklanka, jeździło się po całym rozbiegu. Ulaga nie mógł sobie poradzić i zajął ostatnie miejsce.

Dziś mamy przeliczniki, wind factor, ale w praktyce dziś wiatr ma jeszcze większy wpływ na odległość skoków, bo sprzęt bardzo się zmienił, jest dużo bardziej czuły na podmuchy wiatru. Dawniej była dużo mniejsza różnica odległościowa między najlepszymi a resztą.

Gdyby miał pan wskazać swój najlepszy moment w skokach, to który by to był?

1996 i 1997 rok.

Czyli obiecujący początek. Ma pan diagnozę, dlaczego ta kariera potem się nie rozwinęła?

Trudno powiedzieć. Nie jest to takie proste. Skoki są takie, że akurat można odpalić w jednym sezonie, a potem wpaść w dołek, w obu przypadkach trenując tak samo jak wcześniej, będąc w tej samej formie fizycznej. To dziwna dyscyplina. Może dziś bardziej naukowa, ale bywało, że czyjś poziom nagle wzrastał i nawet ten ktoś nie potrafił tego do końca wytłumaczyć. Pamiętam, jak podglądaliśmy Adama. Były takie sytuacje: kurczę, trenuję tak samo jak Adam, a on odnosi sukcesy, ja nie mogę wskoczyć do trzydziestki. O co tu chodzi? Ale zaciskało się zęby i parło do dobrego wyniku. Potem jednak znowu przychodziły gorsze konkursy. U mnie to się wahało.

Adam Małysz, Tomasz Pochwała, Robert Mateja i Tomisław Tajner na igrzyskach w Salt Lake City. Fot NewsPix

Jak pan się czuł w takim ewidentnym dołku formy, gdzie wie pan, że pracuje rzetelnie, a jednak zupełnie nie idzie?

To frustracja. Chwile zwątpienia. Myśli: chyba dam sobie spokój. Ale przychodzi drugi dzień, a z nim nowe siły. I wierzysz, że dasz radę. Pracujesz dalej.

Kadra była wąska. W Polsce nie było nawet z kim potrenować. Korzystniejszą wersją było jechać na te zawody nawet w zupełnym dołku formy. Kochałem skoki. Nawet wtedy, kiedy nie szło.

W pewnym momencie stał się pan obiektem żartów, do dziś przez ten pryzmat jest kojarzony. Dało się to odczuć, wpływało na życie prywatne?

Na pewno dało się odczuć. Pomagała rozmowa z rodziną, tłumaczenie, że nie jest tak źle i trzeba dalej pracować. Później to już był standard. Patrzono na mnie stereotypowo. Te szyderstwa bolały. Ale cóż zrobimy? Jak mówią górale: skały nie zjesz.

Była jakaś sytuacja, która szczególnie zabolała?

Po mistrzostwach świata w Sapporo, gdy wróciłem do domu, a jedna gazeta bardzo krytycznie napisała na mój temat. Co więcej, zrobili wywiad po mojej wiosce,  tu pewne osoby, nie wiem pod jakim wpływem, ale także powiedziały bardzo przykre słowa.

Dziś to już przeszłość czy wciąż spotka się pan z takimi słowami?

Osobiście nie. Ale w internecie łatwo coś przeczytać. Do dziś z tego żartują. Po tym artykule pewnie też będą negatywne komentarze.

Jak to się stało, że zawiesił pan narty na kołku?

Sezon 07/08, dostałem ofertę od ówczesnego trenera kadry, Łukasza Kruczka, żebym przeszedł do sztabu szkoleniowego w roli asystenta. To była interesująca propozycja. Do tego składał się mój wiek.

Potrafi pan wytłumaczyć fenomen Noriakiego Kasai? Zaczynał jeszcze przed panem, a do niedawna potrafił osiągać wysokie miejsca.

Jak się pojedzie do Japonii, to widać, że tamtejszy styl życia sprawia, że starsi Japończycy w sensie ogólnym pozostają w formie. Noriaki ma też stworzone bardzo dobre warunki do skakania – może się skupić tylko na nich. To też mu pomaga. Ale na pewno, coś wyjątkowego – Noriaki do dzisiaj skacze.

Ciągnęło pana, wilka do lasu, do skakania po skończeniu kariery?

Bardzo, szczególnie przez pierwsze trzy lata. Trenowałem z chłopakami, więc zdarzyło się, że szedłem na skocznię oddać kilka skoków. Już po zakończeniu kariery, w 2009 roku, stworzyliśmy drużynę oldbojów na mistrzostwa Polski: skakałem w konkursie drużynowym z Wojtkiem Skupniem, Tomkiem Pochwałą i Krystianem Długopolskim. Zajęliśmy czwarte miejsce, więc nie było tak źle.

Dziś oddałby pan skok?

Oj nie. Waga już nie pozwala. Dziś ważę trzydzieści kilogramów więcej, niż podczas kariery sportowej. Głowa wciąż by chciała, ale trzeba zachować zdrowy rozsądek. Mógłbym sobie zrobić krzywdę. Ale jak zjeżdżam na nartach, czasem sobie podskoczę.

Gdzie widzi pan największe różnice, jeśli chodzi o skoki pana czasów, a te obecne?

W sprzęcie. W metodach treningowych. W profesjonalizmie większej liczby zawodników. Ogromny wpływ na dzisiejsze skoki ma też nauka i nowe technologie – choćby analizy video, które potrafią precyzyjnie pokazać co nie zagrało. Wtedy robiło się to na czuja.

Mam takie wrażenie, że skoki tracą jednak popularność – nie u nas, ale w takich krajach jak Czechy, Finlandia, gdzie kiedyś były mocne. Czy nawet w krajach, które wtedy stały troszkę w drugim szeregu, ale jednak miały swoich zawodników.

Jest to zauważalne. Wtedy, gdy różnice między zawodnikami były mniejsze, nagłe wyskoki zdarzały się częściej. To mobilizowało zawodników. Dziś można objechać cały Puchar Świata i nie zrobić ani jednego punktu. Aby wspiąć się na szczyt, potrzeba zaplecza. Dlatego tam gdzie go nie ma, jest trudniej.

Większe szanse ma skoczek numer osiem z Austrii, gdzie to zaplecze jest, niż najlepszy z kraju, w którym go nie ma.

Myślę, że to zagrożenie. Pracuję dziś w kombinacji norweskiej. Ta dyscyplina też gaśnie. Przodują trzy nacje: Norwegia, Niemcy, Austria. Poza tym dyscyplina robi się mniej popularna tam, gdzie była chociaż na średnim poziomie.

Bodajże wczoraj udzielił pan branżowego wywiadu, w którym podkreślał, jak trudna jest sytuacja kombinacji norweskiej w Polsce.

Kryzys pandemii to jedno, wpływa na wszystkie dyscypliny, ale u nas też zawodnicy garną się przede wszystkim do skoków. Raz, że kombinacja jest trudniejsza, bo jeszcze trzeba biegać. Pracy więcej. A dwa, że w skokach jest popularność. Do skoków garnie się bardzo dużo dzieciaków, ale namówić kogoś na kombinację norweską – nie jest łatwo.

Jak patrzę na naszą reprezentację w skokach, to rzuca mi się w oczy, że trzon kadry, jak na warunki skoków, jest dość doświadczony, ale brakuje naciskającej młodzieży.

Z jednej strony, może być pewna dziura w talentach, którą trzeba przetrzymać i będzie dobrze. Związek bardzo dba o zawodników od strony sprzętu, warunków – tu mają najlepsze możliwe przygotowanie. Może kuleć natomiast kwestia finansów. Sponsorzy skoków patrzą przede wszystkim na najlepszych. Trudno im się dziwić, wykładają pieniądze na promocję swoich firm, chcą być obecni tam, gdzie pada światło reflektorów. Ale przez bywa, że młodzi chłopcy, którym braknie determinacji, w pewnym momencie odpuszcza i idzie do zwykłej pracy. Takie są prozaiczne przyczyny tego, że nie skaczą Grzesiek i Krzysiek Miętusowie, Krzysiek Biegun, Bartek Kłusek czy jedyny skoczek z Podkarpacia – Adam Ruda.

Kto dzisiaj z młodzieży jest największą nadzieją?

Adam Niżnik ma bardzo dobre predyspozycje. Kacper Juroszek, Paweł Wąsek. Wciąż potencjał drzemie w Olku Zniszczole czy Klimku Murańce.

O Klimku już lata temu zrobiło się głośno.

Może ten rozgłos zrobił mu krzywdę. Ale też duży wpływ na zahamowanie jego rozwoju miał stan zdrowia – to nigdy nie pomaga, gdy zmagasz się z urazami.

Panie Robercie, czego panu życzyć?

Zadowolenia z życia. Sił do dalszej pracy. Ale przede wszystkim zdrowia. Jak jest zdrowie, to można wszystko.

Jakby pan mógł powiedzieć pan wszystkim tym, którzy z pana szydzili, to co by to było?

Ja krzywdy nikomu nie zrobiłem. W życiu każdego człowieka są słabsze chwile. Niech przypomną sobie swoje, gdy się z nich śmiano. I czy byłoby im miło, jakby za taką słabszą chwilę, tyle i tak długo z niego drwiono.

Leszek Milewski

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Hiszpania

Pique po El Clasico: Czy to była kradzież? Samo pytanie wskazuje na to, że tak

Patryk Fabisiak
0
Pique po El Clasico: Czy to była kradzież? Samo pytanie wskazuje na to, że tak

Skoki

Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

15 komentarzy

Loading...