Reklama

„Mam wyrzuty sumienia wobec Janasa i Laty”

redakcja

Autor:redakcja

17 kwietnia 2020, 08:59 • 13 min czytania 5 komentarzy

W piątkowej prasie m.in. echa deklaracji Bogusława Leśnodorskiego, przemyślenia Mateusza Klicha, refleksje Michała Listkiewcza, 100-lecie Ruchu Chorzów czy obawy Arkadiusza Onyszko dotyczące koronawirusa. 

„Mam wyrzuty sumienia wobec Janasa i Laty”

PRZEGLĄD SPORTOWY

Bogusław Leśnodorski wywołał spory szum, mówiąc w Kanale Sportowym, że nie wyklucza kandydowania w wyborach na nowego prezesa PZPN.

O ambicjach Leśnodorskiego dotyczących PZPN mówiło się od dawna. On sam zgrabnie wymigiwał się od odpowiedzi, aż do przedwczoraj. I choć od sprzedaży Legii nie pełni w polskiej piłce żadnej oficjalnej funkcji, to z niej nie zniknął. Zimą 2019 roku zaangażował się w ratowanie Wisły Kraków, był też widywany na meczach Rakowa, z którego właścicielem Michałem Świerczewskim łączą go dobre relacje. Od lata 2019 roku funkcję doradcy zarządu Rakowa ds. sportowych pełni Dominik Ebebenge, prawa ręka Leśnodorskiego w czasach pracy w Legii. Były prezes stołecznego klubu jest aktywny, choć nie dla wszystkich widoczny. Jeśli wymieniać jego popleczników, to znalazłby ich w Rakowie, Wiśle Kraków czy w Stomilu, bo i z jego właścicielem Michałem Brańskim utrzymuje dobre kontakty. Można też rozważyć inny scenariusz. Że Leśnodorski będzie zbierał głosy, by przed finiszem przekazać je innemu z kandydatów (w dwuosobowym jeszcze wyścigu po władzę w związku kibicował Markowi Koźmińskiemu). 44-letni prawnik nie wyklucza, że jego zadowoliłoby stanowisko wiceprezesa ds. piłkarstwa profesjonalnego. Gra o tron trwa.

Reklama

Mateusza Klicha zaczyna już nosić po kilku tygodniach bez meczów i normalnych treningów.

Wciąż ma pan wszystkie mecze zakodowane w głowie czy potrafił pan przyzwyczaić się już do nowego trybu życia?

Przestawiłem się. I zdałem sobie sprawę, jak smutne będzie moje życie, gdy przestanę grać w piłkę. Tak to teraz wygląda. Nie mam normalnych treningów, nie jeżdżę do klubu, nie widzę się z chłopakami w szatni, nie jemy wspólnych obiadów. Wstaję rano i przez 24 godziny na dobę jestem po prostu tatą. Bardzo mi brakuje piłki, Magda może potwierdzić, że chodzę po domu i we wszystko kopię. Tęskno mi.

Ten stan trwa już ponad miesiąc. Czy przez ten czas coś się zmieniło w waszych treningach?

Od początku wyglądają tak samo. Wieczorem dostajemy rozpiskę, jaki trening mamy wykonać kolejnego dnia, i według niej realizujemy program. Dwa razy w tygodniu rowerek, codziennie biegamy. Nasz sztab cały czas nas monitoruje, codziennie się ważymy, wysyłamy do klubu wyniki. Na szczęście to bieganie jest tak intensywne, że nie ma zagrożenia, iż przytyję, nie wychodząc z domu.

Najgorsza jest monotonia?

Reklama

Raczej niewiadoma. Gdybyśmy znali jakąś datę powrotu na boisko, można byłoby coś zaplanować, do czegoś się odnieść. A na razie nikt nic nie wie. Oczywiście rozumiem tę sytuację, ale jest to męczące.

Wiecie, że macie wrócić do treningów 16 maja.

Taką informację otrzymaliśmy z klubu. Plan na ten moment zakłada, że tego dnia wznawiamy treningi, przez kolejne trzy tygodnie się przygotowujemy, a następnie przez pięćdziesiąt parę dni mamy dokończyć sezon. To optymistyczne założenia, zobaczymy, czy się uda. Z tego, co widziałem w wiadomościach telewizyjnych, w Anglii obecnie jest szczyt zachorowań, sytuacja nie wygląda ciekawie.

Michał Listkiewicz ma więcej czasu na przemyślenia i pewnych rzeczy żałuje.

Paweł Janas romantyk. Kibicom to określenie pewnie też nie za dobrze by współgrało z trenerem, którego pamiętają.

Czasami media tworzą fałszywy wizerunek kogoś, niekiedy człowiek sam się zamyka, nie pokazuje emocji. Ja znam Pawła bardzo dobrze i wiem, że jest czarujący, dobry, wrażliwy, pomocny. Stwarza jednak wrażenie mruka, odludka. To nieprawdziwy obraz. Podobnie jest z Grzesiem Latą, którego obraz medialny został podczas jego prezesury kompletnie wykrzywiony. Jest porządnym i fajnym człowiekiem. Teraz jest specyficzny czas, mogę się przyznać, że mam wobec nich dwóch wyrzuty sumienia.

Czego dotyczą?

W przypadku Janasa niepotrzebnie uległem presji politycznej oraz medialnej i zwolniłem go z funkcji selekcjonera po mistrzostwach świata w 2006 roku. Paweł zachował się szlachetnie, sam zaproponował, że jeśli ma to związkowi pomóc, upuścić trochę powietrza z nadmuchanego balonu, to odejdzie. To była jego inicjatywa, jednak ja absolutnie nie powinienem się zgodzić. Występ w Niemczech wcale nie był tragiczny. Z grupy nie wyszliśmy, ale hańby też nie przynieśliśmy. Jednak cała atmosfera, presja mediów, nacisk polityczny, z panem ministrem Lipcem na czele, spowodowały, że ratując swoją skórę, wyrzuciłem Pawła z sań. Niepotrzebnie. Jeśli chodzi o Latę, gdy został prezesem związku, miałem w sobie żal, że mnie zastąpił. A przecież sam zdecydowałem o tym, by nie startować w wyborach. Początkowo czułem jednak zawód, choć on nie był temu winny. Kiedy później startował do Komitetu Wykonawczego UEFA i dostał bardzo mało głosów, powiedziałem, że to tak, jakby przegrać 0:5. Wstydzę się tej wypowiedzi, to było nie fair wobec Grzegorza. Bardzo wiele pozytywnych emocji dał nam jako piłkarz. Niestety nowa rola sprawiła, że wiele osób o tym zapomniało.

W dodatku historycznym sporo miejsca poświęcono 100-leciu Ruchu Chorzów. Jest m.in. rozmowa z Janem Benigierem, który z „Niebieskimi” trzykrotnie wygrał ligę.

– Chociaż w latach 70. w chorzowskiej drużynie nie było obcokrajowców, piłkarze, którzy przyjechali z Polski, czuli się czasami jak za granicą. Jak pan wspomina te czasy?

JAN BENIGIER: W szatni dochodziło do nieporozumień ze względu na barierę językową, trener Michal Vičan mówił po słowacku, a większość kolegów po śląsku. Ja, pochodzący z Radomska, czy Jacek Kurowski, który wcześniej studiował w Warszawie, początkowo byliśmy zagubieni. Przed jednym ze spotkań trener bardzo długo omawiał taktykę, nagle zwrócił się do mnie: „Janiczku, ty wiesz, o co chodzi?”. A ja na to: „Nie mam pojęcia, bo nie rozumiem czechosłowackiego”. Wkurzył się strasznie. „Jestem Słowakiem, a nie Czechosłowakiem!” – krzyczał. Później miał pretensje, że przez pół godziny omawiał taktykę dotyczącą mojej gry w ataku, a ja nie reagowałem. Vičan był cholerykiem, potrafił uderzyć z liścia, mnie to nie spotkało, ale zdarzało się, że łapał mnie za fraki i szarpał. Tak było, kiedy zauważył, że mam źle przygotowane buty do gry i z powodu nieoszlifowanych kołków przewracałem się na murawie. Vičan to był człowiek orkiestra, wcześniej graliśmy w zwykłych „kolarkach”, on załatwił, że sprowadzono do Chorzowa markowe buty Puma. Dzięki niemu jeździliśmy też na zagraniczne tournee.

– Jakie były relacje Vičana z prezesem Ryszardem Trzcionką, który też był wybuchowy i apodyktyczny?

Prezes bardzo go szanował i liczył się z jego zdaniem, bo wiedział, że Słowak robi z Ruchu drużynę europejskiego formatu.

– Pan jednak czasami miał zatargi z Trzcionką.

Największy, kiedy strzeliłem gola i wygraliśmy z Zagłębiem Sosnowiec 1:0… Miał być wtedy remis, ja o niczym nie wiedziałem, walczyłem o zwycięstwo. Prawdopodobnie wcześniej do prezesa zadzwonił Edward Gierek (rządził wtedy w kraju jako sekretarz KC PZPR – przyp. red.), który sprzyjał klubowi z Sosnowca. Mecz odbył się w czerwcu 1973 roku, my walczyliśmy o majstra, a Zagłębie o utrzymanie. Józef Kopicera wrzucił mi fajną piłkę, strzeliłem gola, ale tylko „Kopi” przybiegł do mnie z gratulacjami. Na drugi dzień zostałem wezwany do Katowic do gabinetu Trzcionki, który był wtedy wiceministrem hutnictwa. Prezes strasznie mnie opierniczył. „Ja ci kur… gówniarzu załatwiłem, abyś nie był dłużej w wojsku, a ty kur… co robisz!” – krzyczał. Chciałem coś powiedzieć, ale jąkałem się, nie potrafiłem wykrztusić słowa. Bardzo specyficzne miałem pierwsze spotkanie z prezesem. Kiedy przyjechałem na Cichą, na korytarzu napatoczyłem się na dwie osoby, Trzcionka miał na głowie beret z antenką, a obok niego stał elegancko ubrany działacz Krawczyk. Podszedłem do niego, bo byłem pewien, że to on rządzi klubem, a ten obok to jakiś pracownik huty. – Słuchaj Benigier, to ja jestem prezesem! – szybko wyprostował mnie Trzcionka.

SPORT

Bartosz Bereszyński i Daniel Łukasik w Piaście! Brzmi sensacyjnie? Ale tak… mogło być 8 i 9 lat temu. Obaj zagrali w sparingach gliwiczan, zostali pozytywnie Bartosz Bereszyński w koszulce Piasta… ocenieni, ale do transferów nie doszło.

Był to też okres, w którym Piast intensywnie szukał nowych zawodników, testując ich na potęgę. Trenerzy zdawali bowiem sobie sprawę, że jeśli zespół chce awansować i grać w elicie, potrzebna jest jego przebudowa i nowa jakość. Dlatego latem 2011 roku, a zwłaszcza latem 2012 roku przez ekipę z Okrzei przewinęło się wielu graczy. Mało kto to pamięta, ale były i perełki. W lipcu 2011 roku Piast pojechał do Trzyńca. W 60. minucie sparingu z czeskim II-ligowcem na boisko wszedł Daniel Łukasik. Ten pomocnik miał wtedy 20 lat i grę w Młodej Ekstraklasie w barwach Legii. – Pamiętam, że przyjechał do nas prosto z Warszawy, ale długa podróż nie miała wpływu na jego występ, podczas którego zaliczył asystę. Jako trenerzy byliśmy na tak, ale transfer nie został sfinalizowany – mówi nam Dariusz Dudek. Łukasik w Legii mocno się wyróżniał i za 800 tysięcy euro trafił do Lechii Gdańsk, a obecnie broni braw tureckiego MKE Ankaragucu.

Co ciekawe, tamten sparing odbił się szerokim echem z innego powodu. Wpływ na postawę sędziego miała… azjatycka mafia bukmacherska. Faworyzował on gospodarzy, dyktując m.in. karnego z „kapelusza” i uznając kontrowersyjną bramkę.

35 lat temu, jedyny raz w historii, reprezentacja Polski zagrała w Opolu. W swoich dziejach odwiedzała jednak miasta zdecydowanie bardziej… nietypowe.

Równo 35 lat temu, 17 kwietnia 1985 roku, jedyny raz w historii reprezentacja Polski rozegrała oficjalne spotkanie międzypaństwowe w Opolu. Zespół Antoniego Piechniczka szykował się wówczas do decydującej fazy eliminacji meksykańskiego mundialu. Wcześniej pokonał 3:1 Grecję i zremisował z Albanią 2:2. W grupie naszym najgroźniejszym rywalem byli Belgowie, z którymi pierwszy mecz – na wyjeździe – mieliśmy rozegrać 1 maja 1985 roku. Dwa tygodnie wcześniej, na stadionie Odry, zmierzyliśmy się towarzysko z Finami. Wizyta ta była szczególna dla Antoniego Piechniczka, ówczesnego selekcjonera naszej reprezentacji. Przypomnijmy, że trener, który doprowadził biało-czerwonych do 3. miejsca na mundialu w 1982 roku, w latach 1975-79 szkolił opolski zespół, notując z nim znakomite wyniki. Najpierw awansował do ekstraklasy, następnie zdobył Puchar Ligi i dostąpił zaszczytu gry w Pucharze UEFA, a w ostatnim sezonie pracy – 1978/79 – Odra została mistrzem jesieni.

Kiedy Piechniczek przyjechał do Opola z reprezentacją, drużyna Odry przeżywała trudniejszy okres, bo właśnie walczyła o powrót do II ligi. Ale kibice nie zawiedli i na stadionie pojawili się w sile 15000, wypełniając obiekt po brzegi. Spotkanie nie należało jednak do najlepszych w wykonaniu naszego zespołu. Widać było, że powoli następował zmierzch wielkiej drużyny, który dopełnił się rok później w Meksyku. Warty zapamiętania jest fakt, że drugą i jednocześnie ostatnią bramkę dla naszego zespołu zdobył Władysław Żmuda, jeden z najwybitniejszych obrońców w historii polskiego futbolu. Wygraliśmy 2:1, a drugiego gola strzelił dla biało-czerwonych Andrzej Pałasz.

IV-ligowa Lechia Dzierżoniów jeszcze długo poczeka na pieniądze z transferów Krzysztofa Piątka i Patryka Klimali, co martwi trenera Pawła Sibika.

– Pieniądze z tzw. funduszu solidarnościowego po transferach Krzyśka i Patryka, który grał u nas 3,5 roku, byłyby dla nas szansą na przetrwanie. Po pierwsze jednak, kwota zostanie podzielona na dwa kluby – UKS Lechia Dzierżoniów i MZKS Lechia Dzierżoniów. Poza tym na razie nie jest znana wysokość tego ekwiwalentu, gdyż nie znamy kwoty transferu Piątka z Milanu do Herthy. Ponadto według otrzymanej przez nas informacji, płatność będzie realizowana w trzech ratach – pierwsza w tym roku, druga w przyszłym, zaś ostatnia w 2022 roku. Ten wariant oprotestowało jednak Zagłębie Lubin i teraz ich zażalenie – za pośrednictwem PZPN-u – rozpatrzy UEFA. A to wydłuży proces wypłaty pensji na nasze konto – wyjaśnia Sibik, który martwi się o klubową kasę. – Pod względem finansowym jest źle. Samorząd obcina dotacje na sport. PZPN wprawdzie przygotowuje wsparcie finansowe, ale tylko do III ligi włącznie, więc nas to nie obejmie. Jeszcze nie wiemy, jaka będzie skala tych cięć, ale już otrzymaliśmy pismo, że w kwietniu, maju i czerwcu dotacje na kluby sportowe będą obniżone. Wycofują się sponsorzy, nawet tacy, którzy miesięcznie dawali… sto złotych – wylicza szkoleniowiec IV-ligowca.

Rozmowa z Grzegorzem Joszko, wiceprezesem stowarzyszenia kibiców „Wielki Ruch”, autorem książki „Niebieskie Majstry” i strony historiaruchu.pl.

Jakiś czas temu przez internet przetoczyła się dyskusja o niedokończonym sezonie z 1939 roku. Czy jeśli PZPN w razie zakończenia obecnych rozgrywek przyznałby tytuł Legii, to pańskim zdaniem Ruchowi należałby się „majster” za te zmagania, którym liderował, a które zostały nierozstrzygnięte wskutek wojny?

– Jeśli nawiązujemy do uchwały PZPN stanowiącej, że w momencie przedwczesnego zakończenia ekstraklasy obecny lider zostaje mistrzem, to mówimy o identycznej sytuacji, jak w 1939 roku.

Z jednej strony – zgoda, a z drugiej – Ruch miał wtedy więcej rozegranych meczów niż Pogoń Lwów czy Wisła Kraków.

– Ale to bez znaczenia, skoro wszystko toczyło się zgodnie z terminarzem, na bieżąco aktualizowanym. Nie było przecież tak, że kluby sobie grały mecze, kiedy miały na to czas. To wszystko było ustalone. Problem z 1939 rokiem, z argumentem, że drużyny nie rozegrały wtedy identycznej liczby spotkań, jest zasadny. Popatrzmy też jednak, jak ułożono terminarz. Nie było kolejki ligowej, po której drużyny miałyby rozegraną taką samą liczbę spotkań – co oczywiste poza ostatnią, do której rozegrania było – jak wiemy – daleko. Ale to nie jest wina ani Ruchu, ani Pogoni Lwów, ani Warty, AKS-u, Garbarni, Warszawianki czy Union Touru Łódź. Sprawdzałem to sobie i najbliżej takiej równości było na początku maja, gdy dwie drużyny miały rozegrane po sześć meczów, a pozostałe – pięć. Wtedy pierwszy był Ruch, druga – Wisła, trzecia – Warta. Ale… gdyby dzisiaj na pierwszym miejscu w ekstraklasie był Ruch, to też wolałbym dokończyć rozgrywki niż zostać mistrzem przy „zielonym stoliku”.

W myśl historycznej solidarności ten sezon należałoby uznać za niedokończony – tak jak ten w 1939 roku?

– Właśnie takie jest moje zdanie. Byłoby zdecydowanie sprawiedliwiej, gdyby analogicznie te sezony uznano za nierozegrane. Oczywiście, jeśli teraz będzie szansa dokończyć rundę wiosenną, to zdecydowanie należy z niej korzystać. W 1939 roku takiej możliwości nie było. Gdyby wojna zakończyła się po półroczu, pewnie sezon by dograli.

A gdyby jakimś cudem – w co chyba wszyscy wątpimy – Ruchowi jednak przyznano gwiazdkę za 1939 rok, to wychyliłby pan lampkę szampana?

– Nie ucieszyłoby mnie to, bo mistrzostwo smakuje wtedy, gdy sezon jest dograny. Wtedy, 81 lat temu, szansę miały jeszcze Wisła Kraków, Warta Poznań czy Pogoń Lwów. Przyznawanie laurów na podstawie meczów, które nie zostały rozegrane, to jak pisanie palcem po wodzie. Żadnej radości z tego nie ma. W 1939 roku mogło się jeszcze wiele wydarzyć.

SUPER EXPRESS

Arkadiusz Onyszko musi szczególnie uważać na koronawirusa.

„Super Express”: – Kilka lat temu udał się przeszczep, od tego czasu funkcjonujesz normalnie. Ale w tych czasach, ze względu na swoją sytuację, musisz bardzo uważać…

Arkadiusz Onyszko: – Dla mnie ten wirus może być śmiertelnie niebezpieczny, mogłoby to się skończyć tragicznie. Bo przyjmuję leki immunosupresyjne. One obniżają odporność, a biorę je po to, aby organizm „akceptował” przeszczepioną nerkę. Wiadomo, że organizm traktuje ją jako ciało obce, więc wysyła, jak ja to mówię, obrazowo, „wojsko” do walki z nią. Po to są te leki, żeby to „wojsko” hamować, a to z kolei powoduje, że jest go mniej w organizmie, czyli odporność spada. Dlatego muszę bardzo uważać, żeby nie złapać koronawirusa, bo mogłoby się to skończyć tragicznie, mógłbym też stracić przeszczep…

GAZETA WYBORCZA

W czołowych ligach w Europie rozpętała się burza mózgów. Wszyscy chcą grać, wszyscy się boją. Nie tylko koronawirusa, ale też wściekłości opinii publicznej.

(…) Kontrowersje wywołuje jednak przede wszystkim konieczność regularnego, prawie codziennego testowania zawodników, a prawdopodobnie również całego ich otoczenia. Giuseppe Ippolito, dyrektor naukowy najbardziej renomowanego w Italii instytutu zajmującego się chorobami zakaźnymi, nie znajduje dla niej żadnego dopuszczalnego etycznie wytłumaczenia – bo wciąż brakuje wystarczających zasobów, by poddawać pożądanej liczbie badań pacjentów oraz członków personelu medycznego. Uważa też za groźny absurd niewypowiadane na głos, lecz powszechne przekonanie, iż sportowcy jako ludzie młodzi, silni i zahartowani mają naturalną odporność na COVID-19. Tragicznie może skończyć każdy.

Włosi mówią otwarcie, że chcą czym prędzej wrócić do gry, podobnie jak Niemcy, u których kluby mają już od jakiegoś czasu potajemnie testować piłkarzy co dwa-trzy dni. Christian Seifert, prezes Deutsche Fussball Liga, obiecuje, iż tamtejszy futbol zajmie się kwestiami medycznymi własnymi siłami i w najdrobniejszym stopniu nie zamierza czerpać z zasobów publicznej służby zdrowia. Choć jednak w Niemczech przeprowadza się aż 100 tys. badań dziennie, to przedstawiciele środowiska obawiają się, że ludzie obojętni na urok Bundesligi fatalnie przyjmą informację, iż specjalną troską obejmuje się wyselekcjonowane grono ludzi, którzy nie mają żadnych objawów choroby. Mówią o tym anonimowo nawet trenerzy. To główny lęk szefów futbolowego biznesu: katastrofa wizerunkowa, która jeszcze zwiększy już obecnie gigantyczne straty finansowe. Nawet wśród zapamiętałych kibiców nie wszyscy są w nastroju, by oglądać mecze, gdy żyją w strachu o swoje i bliskich zdrowie oraz bezpieczeństwo socjalne. Wiele branż stanęło, tymczasem Bundesliga potrzebę wyjścia z bezruchu argumentuje jak wszyscy inni – pieniędzmi. Dlatego wspomniany Seifert obrał strategię przekonywania, że transmisje meczów stanowiłyby zbawienną dla kondycji psychicznej Niemców odskocznię, kojącą zapowiedź powrotu do normalności. Piłkarze mają też oddawać masowo krew i być gotowi na inne czynności, dzięki którym spłacą społeczeństwu zaciągnięty dług.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
1
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Anglia

Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship

Szymon Piórek
0
Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship

Komentarze

5 komentarzy

Loading...