Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

02 kwietnia 2020, 17:36 • 9 min czytania 8 komentarzy

Nikt nie wie, co przyniesie jutro dla piłki, nikt nie wie, jak będzie wyglądać to jutro, a nawet – by tak rzec – kiedy to jutro, w rozumieniu normalności, nadejdzie.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Tylko dzisiaj trzy istotne fakty: po pierwsze, Zvonimir Kozulj, ligowiec ponadprzęciętny, w porywach gwiazda ligi, wolnym zawodnikiem. Po drugie, Belgia wygasza rozgrywki, kończy sezon – decyzja 15 kwietnia, muszą ją klepnąć kluby, ale po przeciekach należy sądzić, że jest formalnością. Po trzecie, Marek Szkolnikowski, dyrektor TVP, poinformował, że według prognozy Komitetu Sportowego Eurowizji nie ma żadnych szans na powrót świata sportowego w czerwcu, coraz bardziej wątpliwy lipiec – telewizje, jako jedni z głównych napędzających futbol, w tym temacie są siłą rzeczy doskonale poinformowane, a opierają się nie na myśleniu życzeniowym czy równie jałowym czarnowidztwie, ale jak najbardziej urealnionych prognozach.

Myślę, że nie tylko ja będę uważnie śledził, co dalej czeka Kozulja. Jest środek pandemii. Kluby nie chcą szastać forsą, tną koszty. Zresztą, nie tylko kluby, trudno jest przewidzieć to, jakimi prawidłami – czyli, zasadniczo, zazwyczaj kwotami – będą rządzić się znacznie bardziej przyziemne branże, jak choćby rynek nieruchomości.

Ale ostatnio rozmawiałem z Pawłem Tanoną, ekspertem od norweskiego futbolu. I to, co mnie tam niezwykle zainteresowało, to ruchy klubu Stabaek.

Stabaek bowiem właśnie teraz – a raczej: przez jakimś tygodniem, może z górką – złożył kilka ofert innym klubom na ich zawodników. Niejeden norweski klub ma problemy finansowe – żył od pierwszego do pierwszego, miał budżet z tej lub innej przyczyny ledwo dopięty guzik. Masowo piłkarze w Norwegii są wysyłani na urlopy, albo nawet coś w rodzaju przymusowego bezrobocia (tamtejsze permittering, więcej TU). A w tym momencie ktoś przychodzi z walizką i mówi: zapłacę ci za tego zawodnika.

Reklama

Może Stabaek przeszarżowało. Może igrali z ogniem. Może już teraz oferowało kwoty zaniżone. Kluby im odmówiły – NA RAZIE. Bo nie da się ukryć, że jakby sytuacja się pogorszyła – czyli wystarczy, że się przeciągnie – to kogokolwiek, kto da pieniądze, przyjmą chlebem i solą, jeszcze rozwiną dywan.

Do tej pory myślałem, że ci oszczędni po prostu przetrwają możliwie gładko. Ale jeśli ktoś miał faktycznie sporą górkę, wystarczy, że na swoim podwórku, to może całkiem przeszacować swoją pozycję.

Czytałem dzisiaj sporo sugestii kibiców: weźmy tego Kozulja, weźmy go zaraz. W normalnych warunkach pół ligi wisiałoby na telefonie piłkarza. Zdziwiłbym się, gdyby jego telefon dzisiaj nie zadzwonił ani razu. Ale póki poruszamy się w informacyjnej mgle, póki nie ma dość dokładnych prognoz, cały czas jest w tym znaczący element ruletki. Ściągać teraz zawodnika, wcale nie najtańszego, wcale nieskorego do zejścia z solidnej pensji, gdzie cała ESA chce takich ustaleń systemowych… No, jest to ruch pod prąd.

Ale jeśli lawina ruszy, mogą się pojawić bardziej kuszący niż Kozulj. Młodsi. Z mimo wszystko wciąż realną perspektywą sprzedaży (tak, znowu można postawić tysiąc znaków zapytania, o tym mówię). Przy ewentualnym kontraktowaniu teraz czy za chwilę będzie mnóstwo pytań o odpowiedzialność finansową, niemniej nie da się wykluczyć, że również okazji.

Powiem tak: większość w sporcie straci. Ale nie wszyscy. Tacy prawnicy ze specjalizacją w prawie sportowym w najbliższych miesiącach na brak pracy narzekać nie będą. Wśród klubów piłkarskich też, mimo pozornej gry do jednej bramki, sytuacje nawet w ESA są diametralnie różne.

***

Reklama

Zastanawiam się czy któraś z wielkich lig wróci jednak prędzej. Jestem pewien, że jeśli mowa o zwykłym trybie, a więc pełne trybuny, Barca na Camp Nou, Liverpool na Anfield – tu znaczących różnic czasowych nie będzie. Koronawirus jest zbyt obecny w każdym kraju futbolowej potęgi. Nie wierzę, by któryś kraj drastycznie szybciej sobie poradził.

Ale ktoś, w jakimś szczególnym trybie, uruchamiają mniej lub bardziej wariacki pomysł?

Załóżmy, że komuś by się udało, co wtedy?

Ano to wtedy, że wszyscy to oglądają.

Serio. WSZYSCY.

Sięgnijmy po coś rodem z sci-fi: ekipy Premier League wyjeżdżają gdzieś na Pacyfik. Jakaś wyspa. Oczywiście mało zadowolona z nagłego przyjazdu Europejczyków, bo zagrożenie. Ale jednak jest to kwestia ceny, a są na Pacyfiku maleńkie kraje, które mogłyby w tym zobaczyć dla siebie mimo wszystko szansę. Premier League jest tak cholernie bogata, że jakby się uparła, pewnie wspólnymi siłami mogłaby sobie nawet kupić jeden z tych atoli, które kupują sobie bogacze.

Premier League przecież nawet zaproponowała pomysł. Może nie uwzględniający gry na Aruba, ale jednak. Pobrzmiewają tu kwestie znane, bo u nas dużo mówiło się o pomyśle Rakowa: gra w czerwcu i w lipcu w odizolowanych miejscach, tyle, że w Anglii. Czyli założenie: poczekajmy, może się trochę uspokoi, a jak tak, to nawet jeśli do tego czasu pandemia całkiem nie wygaśnie, pogramy.

Wiem jak to brzmi, ale pamiętajmy o jakich kwotach mowa w przypadku transmisji TV z Premier League – to są miliardy na stole. Miliardy, które mogą przepaść, a nawet utrudnienie ich przepływu to już wielki problem. Jeśli w jakikolwiek sposób udałoby im się grać, to wtedy ogląda to każdy. Mecz Crystal Palace – Burnley jest obiektywnie wydarzeniem dnia na całym świecie, jeśli chodzi o piłkę. Dodajmy, że Premier League ma fanów wszędzie – od Ameryki, przez Afrykę, po Azję. Dla tak potężnej ligi, najchętniej oglądanej na świecie, i tak byłaby to szansa, by jeszcze powiększyć swój zasięg.

Ja, na co dzień, na Premier League już czasu praktycznie nie mam. Czy gdyby ruszyła, oglądałbym? Pewnie, poznawszy szczegóły pomysłu, pokręciłbym nosem, może pogrzmiał, że najważniejsze jest bezpieczeństwo, że coś tam. Ale nawet jeśliby mnie nie przekonali pod tym względem, oglądałbym każdy mecz. Mogliby grać jak w NBA, codziennie, a miałbym codzienną piłkarską mszę.

Jestem absolutnie pewien, że w tym momencie w największych ligach żaden pomysł nie jest traktowany z góry jako szalony. Skoro najważniejsze postacie ligi niemieckiej – która i tak umiarkowanie wydawała, by wspomnieć Bayern, otwarcie krytykujący szaleństwo rynku transferowego – mówiły tak:

Christian Seifert, prezes DFL:– Piłka to nie zabawa. Piłka to biznes. Można polemizować z tym na poziomie idei, ale rzeczywistość wygląda tak. Teraz rozchodzi się o znacznie większą stawkę niż zwykła rozrywka – chodzi o ponad 50 tysięcy miejsc pracy. Dotarliśmy do takiego momentu w historii, że Bundesliga musi zrozumieć, że coś produkuje. Nie za darmo. A co więcej, wraz z zastopowaniem ligi, wszystko staje w miejscu, a to oznacza mnóstwo cięć, zwolnień i wielki gospodarczy kryzys na wielu poziomach.

Dodajmy, że Niemcy byli jednym z ostatnich krajów, który zdecydował się zawiesić rozgrywki.

Znowu: ryzyko. Można by rzec: ryzyko piętrowe. Ale z każdym dniem uciekają pieniądze, na pewno nie miedziaki, na pewno nie z PRL-u grosze aluminiowe. A pieniądze to przecież nie tylko w piłce dość przekonujący motywator do podejmowania ryzyka.

***

W ramach bonusu, dzisiaj zapraszam was na lekturę felietonu Mario Vargasa Llosy. Wspominamy w tych czasach archiwalne mecze, dawne postaci, które nie są dziś w świetle reflektorów – dlaczego nie wrócić do szczególnych tekstów. Źródło: „Global Game: Writers on Soccer”. Mam nadzieję, że pan Mario – tak wielki noblista, jak wielki fan futbolu, z trybun oglądający choćby Polska – Peru w 1982 – nie będzie miał pretensji. To pierwszy z jego felietonów, które pisał z tamtego mundialu dla „El Pais”.

Jeśli będzie pan jednak miał, to z tego miejsca – przepraszam.

Tłumaczenie własne.

„Kilka lat temu brazylijski antropolog, Roberto da Matta, dał błyskotliwy wykład, w którym tłumaczył, że popularność piłki nożnej jest ekspresją naszej wrodzonej potrzeby sprawiedliwości, równości i wolności.

Jego argumenty były sprytne i ciekawe. Według nich, publika widzi futbol jako model społeczeństwa, zarządzanego przez jasne i proste prawa, które wszyscy rozumieją, a które gdy zostaną złamane, od razu zostają ukarane. Boisko piłkarskie to egalitarna przestrzeń, która wyklucza faworyzowanie i przywileje. Tutaj, na trawie oznaczonej białymi liniami, człowiek jest oceniany za to, co sobą reprezentuje: umiejętności. Determinacja. Kreatywność. Efektywność. Nazwisko, pieniądze i wpływy nie znaczą nic kiedy ma wykorzystać sytuację strzelecką i zasłużyć na apluaz lub gwizdy z trybun.

To właśnie na koniec podgrzewa pasję w ludziach. Sprawia, że zapełniają stadiony czy śledzą mecze w telewizji z wielką uwagą, a także walczą o dobre imię swoich idoli: sekretna zazdrość, podświadoma tęsknota za światem, w którym – w przeciwieństwie do naszego, pełnego niesprawiedliwości, korupcji, agresji – oferuje harmonię, prawo i równość.

Czy ta utopijna teoria może być prawdziwa? Gdyby tak było, niczego lepszego nie moglibyśmy życzyć ludzkości w przyszłości, niż poszanowania dla uczuć kłębiących się instynktownie w trzewiach trybun. Ale, jak zwykle, rzeczywistość pokazuje, że to teoria niekompletna. Teorie są zawsze racjonalne, logiczne, intelektualne (nawet te, które proponują nieracjonalność i szaleństwo); ale w społeczeństwie, w naszym zachowaniu, podświadomość, irracjonalność i czysta spontaniczność zawsze będą odgrywać istotną rolę. To jest jednocześnie nieuniknione i niemierzalne.

Zapisuje te słowa siedząc na Camp Nou, kilka minut przed meczem Argentyna – Belgia, który otworzy mundial. Znaki są sprzyjające: promienne słońce; imponujący, wielobarwny tłum machający flagami hiszpańskimi, katalońskim, argentyńskimi i belgijskimi; hałaśliwe fajerwerki; świąteczna atmosfera i aplauz dla biorących udział w ceremonii otwarcia tancerzy i gimnastyków, którzy mają nas rozgrzać przed meczem.

To znacznie bardziej pociągający świat niż ten na zewnątrz, poza trybunami Camp Nou. To świat bez wojen, takich jak te w Ameryce Południowej i Libanie, a które mundial releguje na drugie miejsce w umysłach milionów kibiców na całym świecie; oni, jak my na trybunach, przez najbliższe dwie godziny nie będą myśleć o niczym innym, poza strzałami i podaniami dwudziestu dwóch Argentyńczyków i Belgów, którzy otworzą turniej.

Być może wyjaśnienie tego wyjątkowego, nowoczesnego fenomenu, pasji do futbolu – sportu, który wzniósł się na poziom religii, tylko, że z większą liczbą wiernych od wszystkich innych wyznań – jest o wiele mniej skomplikowane niż podejrzewają socjologowie i psychologowie; futbol może zwyczajnie oferować ludziom coś, co ledwie rzadko im się zdarza: okazję, by się bawić, podekscytować się, by odczuć te konkretne, intensywne emocje, które codzienna rutyna rzadko oferuje.

Chcieć odczuwać przyjemność, chcieć cieszyć się z tego, jak się spędza czas, to najbardziej uzasadniona aspiracja – tak samo ważna jak potrzeba jedzenia czy pracy. Dla wielu, pomijając złożone przyczyny, futbol dzisiaj spełnia tę rolę, lepiej niż jakikolwiek inny sport.

Ci z nas, którzy potrafią pozyskać frajdę z futbolu, nie są w żaden sposób zaskoczeni wielką popularnością piłki, jego „kolektywną rozrywką”. Ale jest wielu, którzy tego nie rozumie albo nawet to krytykuje. Widzą futbol jako żałosny, ponieważ, jak mówią, futbol zubaża masy, poprzez odwracanie ich uwagi od ważnych kwestii. Ci, którzy tak myślą, zapominają, jak ważną potrzebą jest, by – po prostu – mieć trochę zabawy. Zapominają również co charakteryzuje rozrywkę, nieważne jak intensywną i absorbującą (a dobry mecz jest niezwykle intensywny i absorbujący), to że jest efemeryczna, nietranscendentna, niewinna. To doświadczenie, którego efekt znika w momencie zaistnienia. Sport, dla tych, którzy potrafią się nim cieszyć, jest miłością formy, spektaklem, który wykracza poza fizyczność, zmysły; spektakl, który w odróżnieniu od książki czy sztuki, rzadko zostawia ślad w pamięci, w tym sensie, że nie powiększa ani nie pomniejsza wiedzy, nie zmienia perspektywy. Taki jest jego urok: jest ekscytujący sam w sobie. Dla tej przyczyny, każdy, bez względu na pochodzenie, wykształcenie, klasę społeczną, może tak samo cieszyć się futbolem w pełnym wymiarze.

Ale wystarczy na teraz. Król jest u bram. Drużyny wyszły na boisko. Mundial oficjalnie rozpoczęty. Zaraz pierwszy gwizdek. Dosyć słów. Pozwólmy sobie na chwilę przyjemności.

Leszek Milewski

PS: Dzieje się, mimo wszystko, całkiem sporo, dlatego zalinkuję jeszcze dwa felietony napisane w ostatnich dniach: raz, o negocjacjach kontraktowych w lidze, dwa, o „Niekochanych” i Jerzym Brzęczku.

Fot. Figurski/400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...