Reklama

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (61-70)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

27 marca 2020, 21:16 • 22 min czytania 8 komentarzy

Kto ucieszył się, że może odebrać wypłatę w kafelkach? Kto do kogo w loży VIP krzyczał, że ma „spierdalać”, a potem zmienił zdanie, że jednak ma „wypierdalać”? Czyj podpis tatuowano na ręce? Kto chciał przekonać PZPN, że piętnaście minut przerwy to za mało, bo nie da się skorzystać z cateringu i wrócić na czas?

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (61-70)

Zapraszamy na kolejną paczkę anegdot. Ranking najbarwniejszych postaci, pozycje 61-70. Jeśli jeszcze nie widzieliście poprzednich edycji, zapraszamy do nadrobienia, linki poniżej!

MIEJSCA 91-100 – KLIK!

MIEJSCA 81-90 – KLIK!

MIEJSCA 71-80 – KLIK! 

Reklama

70. IZABELLA I JAKUB PYŻALSCY

Człowiek z klasą. Dżentelmen. Biznesmen z wysokim poczuciem etyki. Do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Altruista o nieposzlakowanej opinii. Tego na pewno nie możemy powiedzieć o panu Jakubie.

Znająca się na piłce. Dobrze zarządzająca klubem piłkarskim. Dobierająca sobie właściwych współpracowników w tymże klubie. Tego na pewno nie możemy powiedzieć o pani Izie.

Najpyszniejsza anegdota związana z tą jakże ciekawą parą dotyczy pani Izy. Otóż gdy Warta grała w I lidze przed spadkiem do ligi trzeciej, to pani Pyżalska jeździła na zjazdy PZPN-u jako delegatka klubu. Jej mąż mówił, że „tak wstrząsnęła tym betonem, że zaczęli knuć we właściwym im ubecko-esbeckim stylu, by ją zdyskredytować”. Ale żaden z pomysłów wschodzącej gwiazdy piłkarskiego zarządzania nie wywrócił do góry nogami polskiego futbolu. Pewnie PZPN nie był gotowy. Na przykład na rewolucyjną koncepcję… wydłużenia przerwy w meczach. Powód był bardzo prozaiczny – pani Iza nie mogła w ciągu kwadransa wyrobić się z kateringu z powrotem na trybuny.

Pyżalscy twierdzili, że ich świeże spojrzenie zmieni futbol. Rozpoczęli – jak sami to określali – „zieloną rewolucję”. Podpisywali kontrakty z przeciętnymi piłkarzami i płacili im pieniądze, jakich Warta do tej pory nie płaciła. Organizowali wystawne konferencje dla dziennikarzy. Wymyślili nawet nowy hymn dla klubu, który wyśpiewała Sylwia Grzeszczak (hymn zresztą całkiem fajny, wpadający w ucho). Problem w tym, że kompletnie nie znali się na futbolu i kierowaniu klubem, więc otaczali się doradcami. Czasem dobrymi, ale bardzo często takimi, którzy pociągnęli klub razem z Pyżalskimi na czwarty poziom rozgrywkowy.

To w ogóle była (i w sumie nadal jest) niezła para. On – bogata kartoteka. Ona – w przeszłości modelka, mająca w CV zdjęcia w czasopismach dla panów. On – siła. Ona – wdzięk.

Reklama

„Newsweek” ładnie spiął podboje pana Jakuba, zanim ten rozbudował swoją firmę deweloperską: „2000 r. – użycie broni palnej, dwie osoby ranne (uniewinniony). 2006 r. – czyn o charakterze korupcyjnym oraz znieważenie funkcjonariusza publicznego (dwa lata w zawieszeniu na pięć lat). 2008 r. – nieumyślne paserstwo (ograniczenie wolności). 2012 r. – rozbój (1,5 roku w zawieszeniu na cztery lata). (…) Dziś „Pyza” wspomina niechętnie to, co opisano w sądowych aktach. Ot, błędy młodości. Było, minęło. – Wiele biznesowych imperiów, choćby amerykańskich, zostało zbudowanych na pędzeniu bimbru – mówi.”

I dalej w tym samym tekście: – „Pojechaliśmy z kolegami na dyskotekę. Od słowa do słowa sytuacja robiła się nieprzyjemna. Poważni bandyci traktowali przemytników papierosów jako potencjalne źródło opodatkowania. Ktoś wyciągnął na mnie nóż, to postrzeliłem go w stopę. I tyle.”

No i tyle. Postrzeliłem. Na chuj drążyć, prawda?

Warta jednak za Pyżalskich nie została imperium, a i ich firma Family House popadła w tarapaty. Z miasta zniknęły wielkie bilbordy z reklamami powstających osiedli pod Poznaniem, a kryzys w firmie przełożył się na kryzys w Warcie. „Zieloni” robili awanse i przykrywali tym samym problemy w klubie. Choć bywały i takie awanse, które przykrył sam pan Jakub: – Słuchaj, kurwa, cioto. Coś ci nie pasuje, to w przerwie u ciebie jestem, pedale. Jebasie obsrany ty. Coś ci nie pasuje, kurwa, kondonie? Twoją starą ruchałem, prosto na ryj jej się spuszczałem. Twoja stara zawsze dorobi, nie? 500 zł w paszczu, 300 w dupę, słuchaj – darł się jak oszalały podczas barażu z Garbarnią Kraków. Świadkowie twierdzili też, że w amoku ściągnął spodnie i pokazał bramkarzowi gości fujarę. Nadmieńmy – ojciec kilku dzieci, odpowiedzialny mąż, szef firmy, partner gwiazdy telewizji śniadaniowej. I – jak sam mówi – facet, który zmądrzał, uspokoił się, zaczął z czystą kartą.

Kilka lat po show odstawionym na mecz z Garbarnią „Pyza” uaktywnił się po raz kolejny. Tym razem na meczu dziesięciolatków. Na boisku w Barranowie chłopcy z Warty (w tym syn Pyżalskiego) wyszli z szatni, ruszyli na rozgrzewkę, a rodzice usadowili się na trybunie za ogrodzeniem. Wszyscy poza jednym – dżentelmenem w szarej bluzie, który wcielił się w rolę asystenta trenera. Pyżalski stał obok rozgrzewającym się orlików Warty, podpowiadał im, że mają grać szybciej, że nie mają stać w miejscu, krzyczał „czas” czy „plecy”. – Prezesie, oni wiedzą co i jak… – odezwał się wreszcie trener „Zielonych”. Ale Pyżalski prezentował nadal swój warsztat trenerski. Podszedł do bramkarzy i podpowiadał im jak mają ustawić nogę po bronieniu strzału, mówił do jednego z dzieci, że jest „zbyt elektryczny”, aż wreszcie sam włączył się do gry i strzelał na zmianę golkiperom z Poznania. Na boisku lub w bezpośrednim jego otoczeniu nie było żadnego rodzica – po murawie krzątał się tylko pan Jakub.

Wreszcie wybuchnął. I darł się w kierunku sędziego. – Poczekamy aż skończysz ten mecz, to pogadamy, idioto. Ty wiesz kim ja jestem? Znasz mnie? No to będziesz gwizdał tym orlikom do końca życia. Nigdzie wyżej nie awansujesz. Nawet tutaj nie umiesz sędziować. Kto cię tu wysłał? – pytał arbitra.

Wreszcie Pyżalscy pozbyli się Warty oddając ją w ręce nowego właściciela za symboliczną kwotę. Ale wesoła para nie mogła odejść bez jeszcze jednego przypału. Pewnego dnia na stadion przy Drodze Dębińskiej wpadła ekipa remontowa, która… rozmontowała schody na trybuny obiektu. Pyżalski twierdził bowiem, że to jego. Stadionowe rewolucje.

69. KAMIL GROSICKI

Prawdopodobnie żaden zdolny piłkarz w XXI wieku nie sprawiał takich problemów wychowawczych jak „Grosik”. O jego młodzieńczych czasach krążą legendy.  Kasyno było jego drugim domem. Potrafił przegrać w jednym miesiącu kilka wypłat. Gdy Legia wykupywała go z Pogoni, musiała wziąć na siebie także… jego długi.

Wyprowadzenie Grosickiego na prostą było punktem honoru Jacka Magiery. Młody piłkarz musiał leczyć się w zamkniętym ośrodku, a trener miał obstawione w Warszawie wszystkie kasyna, z których niejednokrotnie wyciągał „Grosika” za fraki. Podobnie jak Cezary Kulesza w Białymstoku, gdzie zdarzało się badać Kamila na porannym treningu alkomatem. Skala problemu? Opowiedzmy ją na przykładzie. W Legii Grosicki dostał kiedyś od klubu drogą kurtkę. Zwrócił ją, wziął pieniądze i… pojechał do kasyna.

Żeby wyciągnąć go z tarapatów, mama Kamila musiała sprzedać mieszkanie. On sam doskonale zna klimat lichwiarzy, długów, telefonów od osób z miasta. Grube sumy zdarzało mu się przegrywać także później, już w nieco bardziej dorosłym życiu.

Przez lata „Grosik” na pewno bardzo zmądrzał. Wciąż jest barwną postacią, ale głównie przez swój styl bycia. Dziś to jedna z bardziej pozytywnie zakręconych osób w kadrze. Propagator disco-polo w polskiej szatni, jedna z twarzy utworu „Przez twe oczy zielone”. Ale nawet i w dawnych czasach Grosicki był postacią, który budził sympatię, zwłaszcza w szatniach. Prawdopodobnie to dlatego spotkał na swojej drodze tyle osób, które chciały wyciągnąć go z tarapatów.

Specyficzne podejście do niego miał w Jagiellonii Michał Probierz. Mówiło się, że gdy „Grosika” z trybun obserwuje rodzina, gra najlepiej. Pewnego razu Probierz poprosił, by piłkarz ściągnął bliskich do Wodzisławia. Czyli z drugiego końca Polski – jechali ze Szczecina. Na miejscu okazało się, że… Kamil został posadzony na ławce. W szatni przed meczem zaprezentował przegląd najczęściej używanych przekleństw, a szpilka wbita przez Probierza długo w nim siedziała. Do tego stopnia, że w autoryzacji jednego z wywiadów wykreślił słowa „szanuję Probierza”.

Tak jak dziś przylgnęły do niego utwory Zenka Martyniuka, tak kiedyś rozpropagował przyśpiewkę „Pijem, bawim się, sialalalala”. W reprezentacji najlepszy okres miał za czasów Adama Nawałki, który nieustannie wierzył w swojego żołnierza. Do czasu meczu z Kolumbią, na który wpuścił „Grosika” dopiero z ławki. To moment z życia kadry, w którym piłkarz był najbardziej zrozpaczony. – Tata mnie zdradził – mówił kolegom. Kojarzony jest także z ksywką „Turbo Grosik”, jaką nadał mu Tomasz Hajto. No i z ostatnim dniem okna transferowego – to wtedy Grosicki budzi się do życia.

Dziś to wciąż jeden z najbardziej pozytywnych piłkarzy w kadrze. Wodzirej, pierwszy do robienia atmosfery. I dobry piłkarz.

68. DOMINIK EBEBENGE

Czy sam w sobie Dominik Ebebenge jest barwną postacią? Nieszczególnie. Reprezentant młodego pokolenia, szybko zaczął być ważną postacią w Legii, ceniony za fachowość, skuteczność działania, nawiązywanie relacji i odnajdywanie się w biznesie. Ale jego historia jest tak kosmiczna, że… po prostu musi znaleźć się w zestawieniu.

Która postać polskiej piłki może o sobie powiedzieć, że jest wodzem stutysięcznego plemienia? Chłopak z Bródna nagle dowiedział się, że zostaje następcą swojego dziadka. W Kongo, w jego plemieniu, patrzy się na niego jak w obrazek. Jest tam przywódcą, nadzieją, człowiekiem mogącym wszystko, a jednocześnie – człowiekiem, na którym ciąży wielka odpowiedzialność. Ebebenge mocno przejął się tą historią, wciąż bierze ją na barki i zamierza działać, wykorzystać swoje możliwości, być dobrym przywódcą dla swojego ludu. Jak wyjdzie? Czas pokaże. 

Ta historia jest tak szeroka, tak wielowątkowa, że nie ma sensu jej opowiadać raz jeszcze. Jeśli jeszcze nie widzieliście – nakręciliśmy o Dominiku film. Polecamy.

67. ADAM OLKOWICZ

Adam Olkowicz wprowadzał polską piłkę w nową erę. Było to o tyle ciekawe, że on sam… dwoma nogami tkwił w czasach, gdy mięso sprzedawano na kartki. Studiował w Moskwie, oddany był służbie Polski socjalistycznej, pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR w Białej Podlaskiej. O słusznie minionych czasach mówił: – To nie była zła epoka.

To on został mianowany przewodniczącym spółki zajmującej się przygotowaniami do Euro 2012, był także wiceprezesem PZPN. Nie był może znany z kultury osobistej – dorobił się miana czołowego obciachowca PZPN-u, a wśród skostniałego betonu konkurencję miał sporą – miał za to szereg innych zalet. Mówił w językach wschodnich, dzięki czemu był idealnym partnerem do biesiad dla Ukraińców. Zresztą, w biesiadach też się specjalizował – gdy wszyscy przy stole padali jak muchy, Olkowicz dzielnie walczył do samego końca. O tym, ile potrafił wypić, krążyły legendy.

Miał po swojej stronie mocne argumenty, by z ramienia polskiej strony odpowiadać za kontakty z Ukraińcami. Wizyty na wschodzie zazwyczaj były suto zakrapiane. Kojarzy nam się jedna, w Lwowie, o której w „Przeglądzie Sportowym” opowiadał Michał Listkiewicz. Ówczesny PZPN pojechał przegłosować, czy wchodzi z Ukraińcami w organizację mistrzostw. Po debatach delegaci zagłosowali na lwowskiej sali „za”, po czym wsiedli w autokar i wracali do Polski. Wielu działaczy odczuwało już wtedy trudy ukraińskiej wycieczki i oddało się w ręce Morfeusza. W pewnym momencie związkowy prawnik zauważył, że według statutu PZPN głosowanie, które odbyło się poza granicami kraju, jest nieważne. Zatrzymano więc autokar… na łące. Konkretnie – na łące w Lubyczy Królewskiej. Wyprowadzono podmęczonych działaczy z autokaru i zagłosowano ponownie. Tym razem znów większość była „za”, nawet mimo faktu, że nie wszyscy potrafili skojarzyć, co to w ogóle za głosowanie.

Olkowicz w tym klimacie odnajdywał się doskonale. Do legendy przeszła sytuacja z jego udziałem z meczu Niemcy – Włochy. Mistrzostwa Europy, loża VIP, wiele znamienitych postaci na trybunach. Olkowicz wypatrzył Michała Listkiewicza, któremu nie chciał podać ręki.

– Spierdalaj!!! – wykrzyczał.

Po chwili się zreflektował: – Albo nie spierdalaj! Wypierdalaj!!!

Innym razem młody, aspirujący dziennikarz podszedł do Olkowicza zapytać, jak ocenia ówczesnego selekcjonera, Stefana Majewskiego. Ten bez cienia żenady, wyraźnie rozbawiony, odparł:

– Na razie chujowo!

Olkowicz miał w pewnym momencie chrapkę na zostanie prezesem PZPN, ale – całe szczęście – nic z tych planów nie wyszło. Nie uzyskał nawet poparcia zaprzyjaźnionej strony ukraińskiej, o które zabiegał. Gdy wystosował prośbę wobec Hryhorija Surkisa, prezesa ukraińskiej federacji, ten poparzył na niego spod byka i wymownie skomentował: – Sabaka!

Sabaka, czyli po polsku ni mniej, ni więcej jak pies.

66. JACEK BĄK

Doskonale wiemy, że piłkarze lubią epatować hajsem. Dobry ciuch, drogi zegarek, modna torebka – stereotyp nie wziął się znikąd, wystarczy przelecieć po profilach na mediach społecznościowych zawodników lub podejść pod szatnię po dowolnym meczu. Oczywiście są wyjątki, ale policzylibyśmy je na palcach dwóch rąk gościa obsługującego tokarkę. Kopanie piłki zobowiązuje do tego, by pokazać, że hajs się zgadza.

Niektórzy jednak przesadzają. I kimś takim był na pewno Jacek Bąk. Człowiek, który mógłby powiedzieć o sobie „jestem piękny i bogaty, a poza tym bogaty i mam dużo pieniędzy, bo jestem bogaty (i piękny)”. Kiedyś „Przegląd Sportowy” zrobił z nim wywiad. Pytania o karierę, o reprezentację, o puchary. Bąka pytania nie obchodziły – na wszystkie odpowiadał tym, że ma dużo zajebisty ciuchów i kupę kasy:

– Gdy w 2010 roku wróciłem do Polski, zrobiłem wietrzenie szafy. Nazbierałem dwanaście 120 litrowych worków z ubraniami. Przy niektórych były jeszcze metki, choćby Dolce&Gabbana. Wszystko rozdałem. W szafie leży 60 par dżinsów. Mam tak wiele spodni, że gdy się zabrudzą, często nie piorę, zakładam kolejne.

– Gram lepiej od wielu gości z zespołu, a mam chodzić w tanich ciuchach z Leclerca? Poznawałem wielu ludzi, inny świat. Wynajmowaliśmy z chłopakami z zespołu prywatny samolot za 15 tysięcy, lecieliśmy z Lyonu do Cannes na imprezę. W pewnym momencie miałem pięć samochodów. Jechaliśmy z żoną do Paryża, kupowałem jej pięć torebek.

– Taki płaszcz miałem już 12 lat temu: czarny z lisem. Założyłem go dwa razy. W Hiszpanii było ich w sprzedaży dziesięć. Przebywałem na obozie, wszedłem do sklepu, młodzi piłkarze Austrii Wiedeń założyli się ze mną, że go nie kupię. Zdziwili się, musieli mi zapłacić po sto euro. Dla tych nastolatków to była bolesna przegrana, dlatego ostatecznie oddałem im te pieniądze.

– Fajnie jest tam zarobić i wrócić do siebie. Jak już człowiek ma wystarczająco na koncie, to myśli: pieprzę to. Kupię w Europie 30 mieszkań, 10 sklepów, a do Kataru pojadę na wakacje. Zapalę cygaro i będę się z nich śmiał.

– Miałem pieniądze, żonę, a jednak się rozstaliśmy. Wiem już, że kasa jest ważna, ale nie najważniejsza. Pewnie, że z nią jest w życiu łatwiej. Masz ochotę, lecisz na Bahamy, kupujesz co dusza zapragnie.

Z „Komara” bekę mieli też kadrowicze. Podpuszczali go specjalnie, gdy przyjeżdżał na zgrupowania reprezentacji i pytali „Jacuś, a pokazałbyś co nowego kupiłeś?”. A Bąk otwierał szafę i brylował.

Wrzucaliśmy ostatnio duży tekst na Weszło trash-talku. W boiskowych prowokacjach chodzi o to, by wjechać rywalowi na ambicję. Zniszczyć go, upokorzyć, ośmieszyć. Trafić w czuły punkt. Czyli robić dokładnie odwrotnie to, co Bąk w meczu Lecha z Austrią Wiedeń. Piłkarz Austrii sam obnosił się z tym, w jak brutalny sposób zaczepiał lechitów: „Grajcie coś, bo na razie obciach. Wstyd mi przed kolegami! Co im w szatni powiem, kupę gracie”. I dalej: – „Człeniu, uspokój się, bo jak pasa zdejmę albo za pejsa wytargam… Spotkam cię kiedyś na imprezie, spoliczkuję”.

Człowiek-demolka, rywal tylko dla ludzi o bardzo mocnej psychice.

65. KAMIL Z BAŁTYKU 

W rankingu przedstawiamy postaci barwne, anegdotyczne, ale jak pisaliśmy we wstępie – także niecodzienne, a więc i bezczelnych oszustów. A Kamil, niedoszły zbawca Bałtyku Gdynia, z pewnością działał w sposób… niebanalny. Tarapaty, w jakie wplątał się całkiem niedawno Bałtyk Gdynia, to historia jak z jakiegoś filmu.

Sztukę oszustwa Kamil opanował do perfekcji. Rozkochał w sobie wszystkich w Bałtyku, pracownicy klubu uważali go za gościa, który odrodzi klub. Już wcześniej oszukiwał kobiety. Żerował na naiwności i dawaniu nadziei. Od jednej wyłudził 400 tysięcy złotych, które miały pójść na leczenie chorego na nowotwór ojca w Szwajcarii. Inną mamił wizją leczenia autystycznego dziecka w RPA i potrzebą leczenia własnego zatoru w ręce. Żadnego zatoru nie miał, ale był tak wiarygodny, że robił sobie poplamione czymś opatrunki (niby krwią), jechał z „ukochaną” do szpitala, wychodził z nowym bandażem. Łącznie wyłudził około dwóch milionów złotych. Wszyscy podkreślają – działał w sposób niezwykle wiarygodny i przekonujący. 

W Bałtyku pojawił się nagle, wraz z trenerem Piotrem Rzepką, którego także oszukiwał rozległymi kontaktami. Zbudował swoją wiarygodność w oczach szkoleniowca tym, że nagrał mu rozmowę o pracę z Chrobrym Głogów. Na Dolnym Śląsku nie wyszło, Rzepka podjął pracę w Bałtyku. Wraz z nim przyjechał Kamil.

W największym skrócie – długi reportaż o działalności Kamila możecie przeczytać TUTAJ, szczerze polecamy – szybko zyskał zaufanie działaczy w Bałtyku. Pojawiał się na każdym treningu. Przynosił odżywki, interesował się, dopytywał. Dawał się poznać jako zamożny gość. Powoływał się na teścia, który rzekomo działa w branży nieruchomości. Dobra fura, pliki banknotów w kieszeni (wyłudzone od biednych kobiet). W pewnym momencie stwierdził – dobra, wejdziemy w to z teściem.

Wszystko zrodziło się naturalnie. Każdy mu ufał. Kazał wynająć sobie biuro, dogadywał kontrakty piłkarzy, których sam miał opłacać. Mówił piłkarzom, że to on wystawia skład. Nowopozyskani piłkarze byli przekonani, że to właściciel klubu. Pozwalano mu wyrzucić trenera, gdy ten mu podpadł. Gdy trzeba było, dzwonił do powszechnie znanych postaci polskiego futbolu. Te chętnie z nim rozmawiały. Przekonywał, że prowadzi rozmowy z Radoviciem i Eduardo, którzy mieli grać w Gdyni, a przy okazji być twarzami firmy jego teścia. Eduardo miał już nawet wybrać sobie mieszkanie nad morzem. Przed wszystkimi kreślił wizję wielkiego Bałtyku.

Ściągnął takie nazwiska jak Sebastian Murawski, Michał Efir czy Gracjan Horoszkiewicz, prowadził rozmowy z Arkadiuszem Piechem czy Marcinem Robakiem. Nazwiska przerastające trzecią ligę, których kontrakty miał opłacać. Potrafił pojechać na rozmowy do Chojnic z innymi przedstawicielami Bałtyku, dać zawodnikowi zaliczkę, zabrać zaliczkę ze stołu bez wiedzy pozostałych działaczy, a później, już w Gdyni, odwalać szopki i rugać zawodnika, który miał się rozmyślić. W Bałtyku pomyśleli wtedy: gość ma zasady.

Wszyscy uwierzyli, że to Kamil rządzi klubem i wprowadzi go na wyższy poziom. Bajka skończyła się w momencie, gdy Kamila zdemaskowała jego ówczesna partnerka, jedna z oszukanych kobiet, o czym szybko dowiedział się klub. Bałtyk został bez pieniędzy Kamila (których i tak nie było), bez pieniędzy wyimaginowanego teścia (których i tak nie było), za to z wysokimi kontraktami, które sprawiły, że klub znalazł się na skraju bankructwa. Po co Kamilowi był Bałtyk? Nie wiadomo. Może do szwindlów bukmacherskich, może chciał wyłudzić pieniądze innymi kanałami, a może po prostu dla zabawy, bo lubi oszukiwać?

64. ARTUR WICHNIAREK

Artura Wichniarka, króla Bielefeldu, odwiedziliśmy kiedyś w Niemczech.

– Dziennikarze wciąż ze mną rozmawiają, bo, wiesz, zwykle są potem kontrowersje…  – zagaił na początek.
– No tak.
– I teraz ty też przyjechałeś…
– Mhm.
– I też chcesz kontrowersji?
– No tak.
– To pytaj!

Już wtedy wiedzieliśmy, że podczas dłuższej podróży po Niemczech opłacało się zrobić przystanek w Berlinie. Choć teraz z racji wykonywanej funkcji „Wichniar” musi zachowywać większą powściągliwość, nigdy nie brał się swojego zdania. Miał opinię cwaniaka, aroganta. Nawet jak się wypowiada, robi to z takim charakterystycznym, zawadiackim sznytem. Nie we wszystkich szatniach był lubiany. Arkadiusz Onyszko pisał w swojej biografii, że wiecznie żuł gumę i czuł się od wszystkich lepszy. Miał łatkę chłopaka z bogatego domu, który chodzi własnymi ścieżkami. Sam Wichniarek czasami przejmował się opiniami. Po jednym z krytycznych artykułów poszedł do trenera Łazarka się wygadać.

A jak piszą twoje nazwisko? – zapytał Łazarek.
No… Wichniarek – odparł zakłopotany piłkarz.
No i właśnie! I o to chodzi! Jak przestaną pisać, wtedy będziemy się zastanawiać!

Tak generalnie – miał jaja. No bo który polski piłkarz odmówił dwóm selekcjonerom? Za pierwszym razem Pawłowi Janasowi, który powoływał go jako zmiennika Żurawskiego i Frankowskiego. Gdy Wichniarek pojawiał się na zgrupowaniu, z góry wiedział, że co najwyżej wejdzie z ławki. W jednej z rozmów zasugerował „Pawce”, by… zadzwonił do niego dopiero, gdy będzie miał szansę na granie. – Mam tydzień się brandzlować na treningu i zakładać żółty znacznik, by miał kto stać w murze? – pytał po latach.

Znacznie głośniejsze było podziękowanie Leo Beenhakkerowi, który powołał Wichniarka po naciskach dziennikarzy. Podczas zgrupowania Leo dobitnie dawał do zrozumienia, że „Król Artur” nie bardzo jest tu potrzebny. Podczas kilku dni odezwał się do niego tylko raz: – Graj swoje.

Swoją pogardę dla piłkarza pokazywał nawet w rozmowach z dziennikarzami, podczas których nazywał go „fucking Wichniarek”. Piłkarz napisał więc list do PZPN, w którym zrzekł się reprezentowania kraju, dopóki trenerem będzie Beenhakker. Leo odpowiadał, że rozważy powołanie Wichniarka, gdy napisze ponowny list – z przeprosinami.

Najlepiej Wichniarek radził sobie w Arminii Bielefeld, gdzie zyskał przydomek „König Artur”. Pewnego razu jeden z kibiców poprosił go o autograf na ramieniu. „Wichniar” maznął podpis, a kibic odparł: – Dzięki, idę do studia tatuażu, zaraz mam termin! Po kilku dniach przyszedł pochwalić się dziarką na ramieniu.

O jego charakterze przekonali się także w Niemczech. Nigdy tego nie sprawdzaliśmy, ale Wichniarek sam o sobie mówi, że jest pierwszym piłkarzem, który sądził się z niemieckim klubem. Konkretnie – z Herthą, która chciała rozwiązać z nim kontrakt i nie godziła się na kompromisowe rozwiązanie. Innym razem poprosił Huuba Stevensa o to, by nie wystawiał go w pierwszym składzie. Stevens upychał Polaka na skrzydle, ale ten po paru meczach uznał, że nie jest tym zainteresowany – woli siedzieć na ławce i czekać na szansę na szpicy. Nie spodobało się to trenerowi. Podczas jednego z treningów, na który zaproszono media, jechał Wichniarka za to, jak porusza się na boku. – A ty jak nie umiesz grać na tej pozycji, to przyjdź i mi to powiedz – rugał przy wszystkich. Wichniarek wtedy eksplodował i ruszył na trenera z pięściami. Zatrzymali go koledzy, więc do rękoczynów nie doszło.

Jeśli Wichniarek, to jeszcze jedna z naszych ulubionych anegdot. Cytujemy książkę „Szamo”:

„Zbliża się mecz Anglia – Polska. Dzień przed spotkaniem Artur Wichniarek w pokoju już rozmyśla o tym, jak będzie strzelał kolejne gole.

– Ten Seaman zobaczy! Pedał z kucykiem! Widziałeś w jakim jestem gazie? W jakiej formie?! Strzelę mu dwie. Nie! Co ja gadam. Strzelę trzy! – mówi w rozmowie z przyjacielem jak zwykle pewny siebie „Wichniar”.
– A na pewno zagrasz? – pada całkiem logiczne pytanie.
– Jasne! Widziałeś mnie w sparingu? Widziałeś w gierce? Najlepszy! Numer jedenaście na plecach i wychodzę zburzyć to całe Wembley!

Dzień meczu. Piłkarze schodzą do autokaru. Wichniarek idzie na końcu, w kurtce i bez torby.

– Grasz?
– Nie.
– Jesteś na ławce?
– Nie.

Kilka metrów dalej stoi selekcjoner Janusz Wójcik i prezes Widzewa (klub Wichniarka) Andrzej Pawelec. Słychać głośną kłótnię. Kilka wyrwanych z kontekstu zdań.

– Ale Janusz, nie rób jaj! Dam ci w poniedziałek! – błagalnym głosem mówi Pawelec.
– Dasz w poniedziałek, to zagra w poniedziałek – wzrusza ramionami „Wójt”.”

63. WIT ŻELAZKO

Piłkarzem był przeciętnym, jako sędzia nigdy nie zyskał statusu czołowego polskiego arbitra. Ale mimo to polscy kibice zapamiętali go jako jednego z najsłynniejszych ekspertów od sędziowania. Paweł Zarzeczny mówił o nim, że w studiu Ligi+ zyskiwał sympatię, ale z kanciarzami i oszustami już tak jest, że pięknie potrafią opowiadać.

Żelazko potrafił mówić barwnie, miał niezwykle cięty żart, brał pod włos piłkarzy padających w polu karnym. To on wymyślił hasło „padolino”. Problem w tym, że oceniał sędziów, którzy stali po pas w korupcyjnym bagnie, a sam ekspert doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo sam ostatecznie stanął przed wrocławską prokuraturą.

Z Jagiellonią wygraliśmy sporo ogólnopolskich turniejów. W finale Spartakiady spotkaliśmy się z Krakowem. Dusiliśmy ich cały mecz, prowadziliśmy 1:0, ale w końcówce krakowianom udało się strzelić dwa gole. Trzy minuty przed końcem meczu przegrywaliśmy 1:2. Wznawialiśmy grę od środka i wtedy sędzia Wit Żelazko powiedział do mnie: — Idźcie w pole karne, to wam karnego gwizdnę, bo z taką grą nie zasługujecie na porażkę. Niestety, rywale zablokowali bramkę, tak że nie mieliśmy szans przecisnąć się w ich pole karne. Nie potrafiliśmy skorzystać z dobrych chęci pana Żelazki… – mówił Tomasz Frankowski w rozmowie z Piotrem Wołosikiem.

Wtajemniczeni twierdzą, że Żelazko był bardzo blisko objęcia funkcji szefa polskich sędziów po Januszu Hańderku. Na szczęście do tego nie doszło, ale pan Wit radził sobie i tak doskonale. W Lidze+ oceniał „kontrowersje” (jaka to kontrowersja, gdy wiadomo, że błąd nie jest podszyty brakiem umiejętności arbitra), a w tygodniu prowadził firmę Wit-Sport, która szyła ubrania sportowe. W ciuchy zaopatrywał przede wszystkim kluby z niższych lig, ale i sędziów (których recenzował w telewizji), ponadto Koronę Kielce, Arkę Gdynia, Górnika Łęczna i Zagłębie Lubin. Nikomu jakoś strasznie nie przeszkadzało, że członek zarządu PZPN i obserwator z ramienia związku prowadzi interesy z kilkoma klubami I ligi.

Zresztą oddajmy głos Dariuszowi Wdowczykowi (za blogiem Piłkarska Mafia): – Firma Wita Żelazki zaopatrywała nas w stroje w sezonie 2003/2004. Ja poleciłem jego stroje w Kielcach, choć ten sprzęt był dramatyczny. Często bywał na meczach w Kielcach. Prawdopodobnie z uwagi na chęć nawiązania współpracy z bogatym klubem, jakim była Korona i chęć załatwienia saloników prasowych dla swojej córki. 

Sędziowie często łapali się za głowę, gdy wysłuchiwali pokrętnych tłumaczeń pana Wita w studiu Canal+. On sam długo robił dobrą minę do złej gry. O korupcji mówił, że „trzeba z nią walczyć, ale wygrać nie sposób”, Januszowi Wójcikowi wyrzucał, że „niech sobie nie wyobraża sobie, że będzie jak kiedyś, kiedy nic nie było widać, a sędziowie robili, co chcieli. Nie będzie wypaczania wyników meczów, psucia widowisk bez żadnych konsekwencji”.

Żelazko bronił czystości futbolu do czasu. Konkretnie do czasu, gdy dostał zarzuty korupcyjne.

62. VANNA LY

Do dziś zastanawiamy się – czy ten człowiek naprawdę istniał? A może był tylko podstawionym Azjatą wziętym prosto z targu, gdzie sprzedawał lewe kasety VHS?

Kambodżański książę ponad rok temu próbował kupić Wisłę, ale a to mu się rozładował telefon, a to zachorował, a to paskudni dziennikarze świecili mu fleszami po oczach. Krótki był jego medialny epizod. Ale – jak to mówią tatuaże osiedlowych Sebków – trzeba żyć krótko, lecz intensywnie. Vanna Ly był na ziomku z papieżem (ponoć strzelał mu karne na wadowickich podwórkach), w Kambodży kłaniali mu się po pas, w Krakowie miał budować bazę treningową wielkości Mysłowic.

Sęk w tym, że chłop miałby problem z tym, żeby wsiąść do tramwaju ze stacji Kraków Główny na starówkę.

Naprawdę nie wiemy kto w tym triumwiracie próbującym przejąć Wisłę był śmieszniejszy. Vanna Ly vel Ten Azjata z Kac Vegas? Mats Hartling vel Hulk Hogan vel Piąty Członek Zespołu ABBA? A może Adam Pietrowski, który firmował ten duet i pieprzył bzdury z regularnością godną podziwu?

Czasami w sobotnie popołudnia siadamy z kawką na balkonie i rozmyślamy nad tym – co się dziś dzieje z Vanną Ly? Albo nadal szuka bankomatu gdzieś w Luksemburgu, by przesłać Wiśle obiecane dwanaście baniek złotych. Albo przyjmuje pokłony gdzieś na kambodżańskim dworze. Albo – co naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne – zbija piątki z Alfem na planecie Melmac.

61. PIOTR ROCKI

Biorąc pod uwagę fizjonomię „Rocky’ego” jakoś nie dziwi nas fakt, że za dzieciaka trenował zapasy. Mały, nabity, łysy – Wojciech Łazarek mówił o takich, że są napakowani jak kabanosy. Zawsze kojarzony z walecznością, ale i z cieszynkami, które przeszły do legendy polskiej piłki. I właśnie za te cieszynki tak wysoko znalazł się w naszym rankingu.

A perełek było kilka, bo wspomnijmy chociażby te z czasów gry w Odrze Wodzisław:

– gdy trafił do siatki Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski (do której później sam przeszedł), to podbiegł do chorągiewki i udawał, że rzuca dyskiem niczym dyskobol

– gdy sieknął sztukę Lechowi Poznań, to hasał po boisku imitując kolejarza w odjeżdżającej lokomotywie

– gdy strzelił gola Wiśle Kraków, to z drużyną zabawili się w udawanie lajkonika

– gdy Odra została mistrzem jesieni, to Rocki wyrwał z narożnika chorągiewkę i mianował kolegów na rycerzy

Schemat wymyślania cieszynki zawsze był taki sam – na pierwszym treningu w tygodniu poprzedzającym mecz Rocki rzucał pomysł na celebrację gola. Koncepcja była przerabiana, dzień przed meczem na zajęciach odbywała się próba generalna, w szatni zawsze czekały niezbędne rekwizyty (np. wykorzystane przy rzeczonym lajkoniku). No i jeśli udało się coś strzelić, to telewizja miała fajny obrazek do puszczenia.

Czasami cieszynki obracały się przeciwko niemu, bo w jednym z meczów z Legią podbiegł do sektora warszawskich fanów i zademonstrował im „eLkę”, a drugą ręką kciuk w dół. Niedługo później sam do tej Legii trafił. Trochę syndrom Pawła Kaczorowskiego, który najpierw śpiewał o Legii niewybredne piosenki, a później zakładał jej koszulkę.

W piłkę grał jeszcze po czterdziestce, ale rozbijał się już po klubach z niższych lig – po Tychach, Bytomiu, Stróżach czy Radzionkowie. Chociaż dobrą historię słyszeliśmy o tym, jak Odrze Opole było krucho z kasą. Jeden ze sponsorów rzucił, że pieniędzy nie ma i jedyne, co może zaoferować piłkarzom, to kafelki zalegającej na hurtowni. – Kurwa, akurat chatę buduję! – krzyknął Rocki i pojechał odebrać wypłatę w płytkach.

JAKUB BIAŁEK i DAMIAN SMYK

***

Miejsca 91-100: Denaturowy Midas, „dobre jebnięcie z nogi”, dziki Donald i dziki Nicki, czyli pierwsza część rankingu

Miejsca 81-90: Od lakiernika do dyrektora sportowego Lecha Poznań, skromny chłopak z Dębicy i Kielce stolicą mody, czyli druga część rankingu

Miejsca 71-80: marynarka Maxi Kaza, wysoka godzina na zegarku Ljuboji, fajeczka Szczęsnego z prezydentem i „kim ty kurwa jesteś, pedale?” 

fot. 400mm.pl

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...