Reklama

Myślałem, że będę kopał hobbystycznie w B-klasie

redakcja

Autor:redakcja

22 marca 2020, 15:37 • 18 min czytania 2 komentarze

Mając kilkanaście lat, Seweryn Gancarczyk rzucił piłkę. Nie wierzył, że może zostać zawodowcem. Pochodził z małej miejscowości, ważył 50 kg, w domu się nie przelewało, marzenia o wielkiej piłce wydawały się za daleko – a jednak po latach pojechał na mundial z reprezentacją Polski, a z Metalistem Charków w Pucharze UEFA bił takie kluby jak Benfica, Besiktas czy Galatasaray.

Myślałem, że będę kopał hobbystycznie w B-klasie

Poza tym porozmawialiśmy o ukraińskim trenerze, którzy na swoim owczarku tłumaczył boiskowe zagrania, o roli szczęścia w karierze piłkarza czy o niesławnym samobóju ze Słowacją. Zapraszamy.

***

SEWERYN GANCARCZYK: – Urodziłem się w Dębicy, ale mieszkałem w Pustyni, małej miejscowości graniczącej z Dębicą. Nasz klub, Podkarpacie Pustynia, trochę współpracował z Igloopolem, więc bywało się czasem na meczach – ja byłem mały, ale brat kibicował dość mocno, w domu było więc pełno proporczyków, rysunków. Nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że w tamtych czasach w piłkę grało się od rana do wieczora: wakacje, ósma rano dzwonek do drzwi,  a potem znikałem na cały dzień. Całe młodzieńcze życie toczyło się u mnie wokół sportu, bo nie tylko piłki, ale też jeździło się na zawody w koszykówkę, piłkę ręczną – uważam, że uprawianie innych sportów rozwija też piłkarza. Mam dwóch synów, obaj poza treningami piłkarskimi – młodszy syn będzie miał wplatane w zajęcia judo.

A jak było u pana ze szkołą?

Reklama

Nie byłem prymusem, ale dawałem sobie radę. Ulubiony przedmiot – język polski! Pamiętam, trochę czasem ściemniałem i czytałem streszczenia lektur. Jak przyszło przeczytać „W pustyni i w puszczy”, mamę okłamałem nawet, że książki nie ma już w bibliotece… No to mama pojechała do księgarni i mi kupiła. Nie było wyboru, przeczytałem, podobała mi się!

Co jest najtrudniejsze w przejściu od juniora do seniora?

Myślę, że mentalność. Młodym brakuje pewności siebie, są zbyt bojaźliwi. Dochodzi inna presja, inny stres, a trenerzy już nie patrzą tak wyrozumiale jak wcześniej. Wiele talentów po prostu się spala. Dawniej z jednej strony było trudniej, bo siedziały w szatni stare wygi – teraz młodzież wchodzi bezstresowo, ma wszystko podane na tacy. Może to nie jest takie dobre rozwiązanie? Może ta starszyzna trochę swoim podejściem przygotowywała? Nie wiem. Ale jak przyjechałem do Hetmana, musiałem być godzinę przed treningiem w klubie, roznosiłem pranie, roznosiłem pachołki po boisku, te same, które dzisiaj stoją na placach manewrowych. Szkoła życia.

Pan wierzył, że zostanie piłkarzem, czy przygotowywał sobie też alternatywę?

Przed Hetmanem na prawie rok przestałem grać w piłkę. Myślałem, że nic z tego nie  będzie – rejon Dębicy nie jest tak odwiedzany przez skautów, uznałem, że plan o zostaniu piłkarzem jest nierealny, może najwyżej będę kopał się hobbystycznie w B-klasie. Zrezygnowałem z treningów w Pustyni, grałem tylko na podwórku. Siostra i brat mieszkali w Hiszpanii – rozważałem, czy nie wyjechać do nich, tam spróbować układać sobie życie.

Miałem to szczęście, że przyjechał Hetman na obóz do Pustyni i prezes mojego byłego klubu zadzwonił, czy bym z nimi nie potrenował. Za pierwszym razem… odmówiłem. Prezes się uparł, dzwonił kilka razy. Pomyślałem w końcu: a, pójdę z ciekawości. Wciąż szedłem bez większej wiary. Ważyłem wtedy około 50 kg, miałem 164 wzrostu. Sprzyjał mi jednak… deszcz. My uwielbialiśmy grać w deszczu, jak tylko padało, w ciemno szliśmy na boisko – lepsze wślizgi, ciekawsze strzały, szczególna otoczka. Wtedy, jak przyjechał Hetman, prawie cały czas padało – ja czułem się jak ryba w wodzie. Do tego lewą nogę miałem niezłą i w końcu zapadła decyzja, żebym jechał do Zamościa. Choć później się dowiedziałem od masażysty Hetmana, że do końca dyskutowano nade mną – opinie były pół na pół. Doceniano mnie, ale mówiono, że jak wiatr mocniej zawieje, to mnie zdmuchnie. Ale ostatecznie zaryzykowali, bo trener Krawczyk był zachwycony moją lewą nogą. Trafiłem do rezerw, ale trenowałem z pierwszym zespołem, a potem przekwalifikowano mnie na lewą obronę i tu nieźle mi się grało w mocnej drugiej – dziś powiedzielibyśmy pierwszej – lidze.

Reklama

Jak pan się urządził w Zamościu?

Przy stadionie stał podłużny barak, tam zameldowani byli niektórzy zawodnicy, w tym ja. Na początku brakowało rodziny, przyjaciół, ale szybko złapałem kontakt z szatnią, nawet ze starszymi zawodnikami – trochę mi chyba niektórzy ojcowali, w każdym razie fajnie mnie przyjęli.

Taki barak, lata dziewięćdziesiąte – działo się czasami?

Nie będę owijał w bawełnę, czasem trzeba się pobawić, iść na imprezę, byle z głową. Bardziej spotykaliśmy się na mieście, bo Zamość ma piękny rynek, szło się pod parasolki piwko wypić, ale też siedziało się czasem w pokojach. Nikt się nie zamykał, byliśmy z jednej drużyny, to przychodziło się do kogoś czy film obejrzeć czy mecz.

Ile płacił panu Hetman?

Wtedy, na początku, do czterystu złotych. Miałem zapewniony obiad w klubie, ale śniadanie czy kolacja już w własnym zakresie – co tu kryć, luksusów nie było. Gotowałem sobie spaghetti bardzo często, to było moje popisowe danie, do dzisiaj jest jednym z moich ulubionych.

Ciekawe jak spojrzałby na to dietetyk.

Sam jestem ciekaw! Poza spaghetti królowała jeszcze jajeczniczka… Ale fakt faktem, że w ciągu roku nabrałem wagi, a także urosłem o kilkanaście centymetrów.

Siłownią też się pan wspierał?

Raczej stacjonarne treningi – hala, ławeczki, brzuszki, pompki, piłki lekarskie, te sprawy.

Te czterysta złotych zawsze wpływało, czy pojawiały się problemy?

Problemy były nagminnie, może nie z moją pensją, bo zarabiałem niewiele, więc klub rozumiejąc, że mógłbym mieć problem żeby coś do garnka włożyć, starał się zawsze mi je wypłacić. Ale po podwyżce do 1900 złotych – z ZUS-em na działalności, klub kazał w ten sposób się rozliczać – były nieciekawe sytuacje, do trzech miesięcy bez pensji, pożyczanie między sobą, na jakieś podstawowe kwestie. Takie były czasy.w polskiej piłce. Krążyły po środowisku różne historie: przyjeżdżasz z meczu i całujesz klamkę, bo właściciel w mieszkaniu zamki wymienił.

Jak to się stało, że z drugoligowego Hetmana wyjechał pan na Ukrainę?

Klub popadł w tarapaty finansowe i zaczęła się wyprzedaż wszystkich, na których można było cokolwiek zarobić. Zlecono menadżerowi Grzegorzowi Bednarzowi, żeby mnie wytransferował. Kiedyś siedzimy więc w swoim baraku, oglądamy mecz, dostaję telefon, że następnego dnia lecę do Kijowa, a z Kijowa do Turcji na obóz.

Co pan wtedy pomyślał?

Byłem w szoku. Pierwsze wrażenie – cieszyłem się, że coś się dzieje. Jest szansa na coś nowego. Ale Ukrainy nie znałem totalnie, nie wiedziałem czego się spodziewać.

W podróż ruszyłem z Sebastianem Szałachowskim, więc było raźniej. W Arsenalu Kijów grał Maciej Kowalczyk, z którym do dziś się kumplujemy, więc o to też było łatwiej. Trenerem Arsenalu był wtedy Mieczysław Grozny, który był asystentem Olega Romancewa w grającym w Lidze Mistrzów Spartaku – pamiętałem ten duet jeszcze z transmisji w telewizji. Treningi u niego były bardzo ciężkie, bardzo intensywne, ale jakoś przetrwałem, a potem znowu miałem kupę szczęścia.

Przyszedł dzień decyzji, trener zawołał mnie z kierownikiem – to było trzy dni przed wyjazdem do domu. Powiedzieli mi, że jestem obiecującym graczem, ale na razie mi dziękują. No cóż, trudno, było mi przykro, bo warunki były bardzo dobre, Arsenal miał wtedy aż trzy obozy, każdy w warunkach, o jakich można tylko pomarzyć. Ale w przeddzień mojego powrotu odbył się jeszcze sparing, zagrałem świetnie, zrobiłem gola i dwie asysty – wracałem z tego meczu smutny, bo widziałem po sobie, że zrobiłem co mogłem, a mimo to nie zostaję. Idę z Maciejem Kowalczykiem do hotelu taki zasępiony, za nami trener Grozny.

– Maciej, dlaczego Gancarczyk taki smutny?

– A smuci się, bo wraca. Przykro mu, że nie zdał testów.

– Powiedz mu, że nigdzie nie jedzie, jutro leci do Kijowa podpisać kontrakt.

I przebukowano mi bilety, a w Kijowie podpisałem trzyletnią umowę.

Ładny kontrakt?

Na tamte czasy, dla młodego – ładny. Ale dużo ludzi myśli, że na Ukrainie zarabiało się nie wiadomo ile, a ja mam pozakopywane słoiki z dolarami. Może w Dynamie, może w Szachtarze – ale nie tam, gdzie ja byłem. Arsenał nie walczył o nic. Na pewno nie zostałem nagle milionerem.

Na co wydawał pan pieniądze z pierwszego większego kontraktu?

Remont domu w Pustyni i pomoc mamie. Gdy miałem sześć lat, tata zmarł na raka. Miałem sześcioro rodzeństwa, więc było dla mnie naturalne, że trzeba pomóc w domu. To było u nas od zawsze, siostry starsze jak zaczęły pracować też mamie pomagały, nam też się zdarzało puszki zbierać czy iść komuś wymalować płot. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Pamiętam taką smutną sytuację, byłem na wakacjach w Emiratach Arabskich, dostałem telefon, że siostra dostała wylewu. Siedziałem na lotnisku walcząc o przełożenie biletu, jak najwcześniejszy powrót. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Człowiek się modlił, żeby wszytko było w porządku. Niestety, przyleciałem, włączyłem telefon – człowiek był pełen nadziei jeszcze pakując walizki, ale siostra zmarła, nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać.

Mamy wiele przykładów nawet ze światowego topu, gdzie ci piłkarze wywodzą się z rodzin, gdzie się nie przelewało – to często pomaga w takim sensie, że potem człowiek nie odlatuje.

W Arsenalu pan się jednak nie przebił.

Wiele razy szczęście mi w życiu pomagało, ale tutaj się odwróciło. Zagrałem pół godziny w debiucie i doznałem kontuzji. Pauzowałem osiem miesięcy. Już po pół roku klub chciał rozwiązać ze mną kontrakt, ale wiadomo, że nie chciałem – powiedziałem, że mogę rozwiązać jak będę zdrowy. Chciałem leczyć się w Polsce – nie zgodzili się i tak poznałem ukraińską medycynę. Robili mi jakieś zastrzyki, nawet nie chcę wiedzieć jakie – jeden zastrzyk sześć ukłuć, a ból taki, że łzy lały mi się z oczu. Przemęczyłem się, wyzdrowiałem, postanowiono wypożyczyć mnie do Wołynia Łuck, czyli też klubu ukraińskiej ekstraklasy.

Czyli wciąż bardzo wysoki poziom.

Tak, wysoki poziom, ale również adrenaliny związanej z trenerem Wjaczesławem Kwarcianym. Na Ukrainie wszyscy go znają, słynie ze swoich wojskowych metod. Dziś śmieję się, że w wojsku byłem, właśnie w Wołyniu odbywając służbę. Na Ukrainie są dwie szkoły trenerskie – jedna Łobanowskiego, czyli jedziemy z koksem do zajechania. Druga, jak Myron Markiewicz, bardziej wzorująca się na piłce włoskiej. Nie muszę mówić do której szkoły należał Kwarciany… Rozbiegania dzień po meczu – nawet do dwunastu kilometrów biegu po lesie, w dodatku z „żyletami”, czyli kamizelkami obciążającymi. Treningi kończyliśmy ciągnąć oponę, taką zakładaną na dużego busa. Opona przywiązana do sznurka, gwóźdź w oponę i kilka biegów przez całe boisko. Aby zagrać u niego w drużynie, trzeba było też mieć minimum 185 centymetrów wzrostu. Ja byłem najniższy w zespole.

Prywatnie też stara szkoła, czyli ostro?

Miał, że tak powiem, niestandardowe zagrywki. Z Dynamem Kijów przegraliśmy 0:1. Trener przed meczem kładł nacisk na to, żeby doskoczyć do rywala. Jeden Estończyk miał pilnować Verpakovskisa przy stałych fragmentach – Verpakovskis strzelił jedyną bramkę po stałym fragmencie gry. Pomeczowa odprawa. Siedzimy, Kwarciany pali sobie papieroska w szatni i mówi:

– Nie było doskoku. A jak był, to za mało agresywny.

Miał takiego kierowcę-ochroniarza, który wszędzie go wołał. Po tych słowach kiwnął na niego:

– Wołodia, idź po Rokiego.

My się zastanawiamy: co za Rocky? Okazało się, że był to pies, owczarek niemiecki. Trener wyciąga piłeczkę tenisową z szuflady, uderza ją o ziemię – Rocky zaczyna warczeć, piana z pyska.

– Ja wam pokażę co to szybki doskok do piłkarza.

I rzucił tę piłeczkę w Węgra. Pies jak nie skoczył – Estończyk wylądował na torbach. A Kwarciany tylko:

– Tak chcę żebyście doskakiwali do przeciwnika.

Ciekawa szkoła.

Było parę takich numerów, że ciężko uwierzyć. Mieliśmy w drużynie dużą kolonię Serbów. Kiedyś po jakiejś porażce na konferencji powiedział, że zdecydowała o porażce słaba dyspozycja Serbów, którzy zagrali tak źle, że on żałuje, że Amerykanie do końca Serbii nie zbombardowali. Wybuchł wokół tego skandal, zawiesili go, dostał karę finansową, w szatni podniósł się bunt – ale tak naprawdę rozeszło się po kościach, dalej prowadził wszystko. Różne były o nim legendy – miał pobić trenera rywali w przerwie chociażby, ale to nie za moich czasów. Nie przebierał w środkach.

Po Wołyniu wrócił pan do Arsenalu i patrzono na pana już inaczej.

Łuck miał walczyć o utrzymanie, a my kręciliśmy się w czołówce. Mieliśmy znakomitą rundę, chcieli mnie wykupić, ale Arsenal chciał mnie z powrotem. Niemniej po jednej rundzie zdecydowano, że mnie puszczają – mi pasowało, nie odnajdowałem się w Kijowie, za duże miasto, korki, taka gonitwa. W dodatku Arsenal nie miał za wielu kibiców, otoczka mocno średnia jak graliśmy na Stadionie Olimpijskim przy niemal pustych trybunach – czasem więcej było policji niż fanów. Trafiłem najlepiej jak mogłem – wziął mnie Metalist Charków, miałem kartę na ręku. Wszystko co najlepsze, jeśli chodzi o życie sportowe, rodzinne, prywatne, spotkało mnie tam.

Tutaj już chyba podwyżka była znaczna, Metalist uchodził za bogaty.

Nie ma co ukrywać, była dość duża, aczkolwiek wtedy, gdy przychodziłem do Metalista, to był jeszcze ligowy średniak. Bogaty stał się dopiero jak wyjeżdżałem. Rok przed moim przyjściem bronili się przed spadkiem. Wtedy wszystko pompowane było w stadion. Jarosławski, sponsor, któremu zabrali już klub, był bardzo w porządku gościem. Wybudował bazę za 40 milionów euro, wyremontował stadion, zbudował drogi dojazdowe. Niesamowite pieniądze tam pompował, ale też bardzo się angażował w życie klubu. Normą było, że widzieliśmy go na treningach. Przychodził, zagadywał, co tam słychać.

Prawie w tym samym momencie co ja do klubu przyszedł Myron Markiewicz i zrobił z nas drużynę, która potrafiła podjąć walkę z Dynamem i Szachtarem. Walczyliśmy z Dnipro o miano trzeciej drużyny Ukrainy, mam brązowe medale w domu – niestety, wyżej nie dało się podskoczyć, Dynamo i Szachtar były poza zasięgiem.

Jaki był sam Markiewicz?

Fachowiec. Pasjonat piłki włoskiej. Capello, jak przyjeżdżał na Ukrainę przy jakichś okazjach, zawsze o nim mówił, kazał go serdecznie pozdrowić. Nie mówię, że to byli przyjaciele, ale jakaś mocna więź szacunku między nimi była.

Markiewicz był bardzo spokojnym człowiekiem, choć potrafił wybuchnąć. Ale tak jak wcześniej potrafiłem jeździć na obozy, gdzie nawet piłki nie zobaczyłem, gdzie śmialiśmy się z kolegami z trenerów do przygotowania fizycznego, że najchętniej trzy miesiące kazaliby nam biegać, tak on wychodził z zupełne innego założenia: jak były dwa miesiące do ligi, to naprawdę nie ma sensu już budować bazy, biegać po górach. Jeździliśmy finalnie na obozy, ale na przykład graliśmy dużo sparingów.

Stawiał też na atmosferę. Czy wygraliśmy, czy przegraliśmy – obowiązkowe spotkanie we wspólnym gronie, w dodatku z rodzinami. Mieliśmy swój lokal, tam choćby bilard czy kręgle. Dzieci się bawiły, żony plotkowały, alkohol był do wyboru: drinki, koniak, szampan. Kto chciał, był na przykład kawalerem, potem szedł do dyskoteki – wszystko za zgodą i wiedzą klubu. Następnego dnia spotykaliśmy się na bazie i… znowu z rodzinami. Markiewicz na to nalegał. My na przykład robiliśmy rozbieganie lub odnowę, a dziewczyny grillowały i pilnowały dzieci.

Powiedział pan, że również życie prywatne tutaj się panu bardzo ułożyło. Co miał pan na myśli?

W tym czasie urodził się mój pierwszy syn, choć akurat w Polsce. Sportowo – powołanie na mundial, czyli spełnienie marzeń, choć nie zagrałem. Nie spełniło się tylko marzenie o Lidze Mistrzów.

Ale rywali w Pucharze UEFA miał pan zacnych: Besiktas, Olympiakos, Galatasaray, Benfica. Poziom Champions League.

Rok wcześniej odpadliśmy z Evertonem po dwóch dobrych meczach. Remis na Goodison Park, u siebie 2:3, my atakowaliśmy, oni strzelali. Po meczu przyszedł do nas do szatni Phil Neville i powiedział, żebyśmy nie załamywali się, bo jesteśmy dobrym zespołem i jego zdaniem powinniśmy awansować. Miał rację: rok temu zrobiliśmy fajny wynik w Europie.

Jak graliśmy z Olympiakosem, pogadałem z Michałem Żewłakowem. Wspominał, że trener puścił im nasz mecz z Besiktasem. 4:1, ja strzeliłem bramkę – chłopaki myśleli, że to jakaś topowa hiszpańska drużyna, tak goniliśmy. Na mnie robiły wrażenie mecze w Turcji, bo to szczególna atmosfera na trybunach, z kolei mecz w Benfice – wtedy urodził mi się syn. Siedziałem w hotelu, a po południu dostałem informację. Na Benfice wygraliśmy i zrobiliśmy kołyskę.

Źródło: Transfermarkt.pl

Czuł się pan niedoceniany w Polsce?

Ogólnie nie. Przecież miałem powołania do kadry, pojechałem na mundial. Jedno co mnie zastanawiało, to że w Podkarpackim ZPN, choć znali wartość gry na Ukrainie, bo Maćka Nalepę wybrali piłkarzem roku, to ja, gdy robiłem medale i grałem w Lidze Europy, nawet nie dostałem od nich zaproszenia na galę. Nie mówię tego jako jakiegoś wyrzutu, czy że gala Podkarpackiego ZPN była moim marzeniem –  to pół żartem pół serio, natomiast zastanawiałem się jak to jest.

Wyjazd na mundial w 2006 – był pan jednym z większych zaskoczeń.

Nie da się ukryć, sam byłem zaskoczony. Podejście było takie: przyjeżdża chłopek z Ukrainy i zabiera miejsce Tomkowi Rząsie. Przed mistrzostwami dwa mecze raptem zagrałem.

Co stało się z Ekwadorem? Nie zagrał pan, ale był częścią zespołu. Może ma pan swoją diagnozę.

Tego meczu nie da się w żaden sposób wytłumaczyć, oczywiście, że Ekwador był do ogrania. Nie wiem, weszliśmy fatalnie w ten mecz, nie graliśmy tego, co było założone – na pewno cisza w szatni po tym spotkaniu była taka, że można było na niej siekierę zawiesić. Później Niemcy, gdzie powalczyliśmy, ale brakło sił. Nawet liczyłem, że wejdę w końcówce, jak była zmiana, ale jednak wszedł kto inny. Myślałem że dostanę szansę z Kostaryką, ale też ławka. Pretensji nie mam, na ostatni dzwonek dołączyłem do reprezentacji, zaliczyłem i tak ciekawe doświadczenie.

Niestety jeśli chodzi o reprezentację Polski, to większości kojarzy się pan z samobójem na Stadionie Śląskim. 0:1 ze Słowacją, tymczasowy szkoleniowiec Stefan Majewski, zawierucha i puste trybuny – jeden z najupiorniejszych meczów biało-czerwonych.

Do dzisiaj ludzie przypominają mi ten mecz. Śmieję się, że zamknąłem z hukiem Stadion Śląski. Syn mi dosłownie dzisiaj przy śniadaniu na Youtube puścił tego gola:

– Tatuś, a dlaczego ty tam strzeliłeś? Przecież tam nie masz nikogo za plecami.

Zrobił mi sześciolatek analizę. W pierwszej sekundzie myślałem, że wyszła na aut bramkowy – tam były problemy z widocznością piłki. Moja interwencja niefortunna, ale będę bronił kolegów – nie zagrali wtedy źle, kto nie wierzy, niech sobie zobaczy skrót, mieliśmy sporo swoich sytuacji. Mogliśmy, może nawet powinniśmy wygrać ten mecz.

Kiedykolwiek, gdy był pan w Metaliście, przyszła ciekawa oferta transferowa?

Z FK Moskwa. Dawali za mnie 1.2 miliona, Metalist przystał na to, ale potem zmienił zdanie i dał kwotę 1.7. Rosjanie się zrazili – mogli tyle zapłacić, ale źli byli, że ktoś tak zmienia zdanie. Było jeszcze zainteresowanie Fenerbahce, jak Roberto Carlos skończył karierę. Ale tu byłem tylko jednym z trzech kandydatów.

Dlaczego wrócił pan do Polski? Nie chciano pana w Metaliście?

Człowiek popełnia błędy i takim błędem był powrót w tamtym momencie. Prezydent Metalista bardzo chciał, żebym został. Na stole był trzyletni kontrakt. Ale dziecko mi się urodziło, 6.5 roku byłem na Ukrainie… pomyślałem, że wrócę do kraju. Pierwszy sezon w Lechu był super, mistrzostwo Polski, ale potem wiadomo jak było. Trener Bakero: wymyślanie cudów, z Bragą ustawienie z Rudnevsem na pomocy, a Stiliciem na ataku. Nie mogliśmy tego zrozumieć. Innym razem, gdy dopiero co mnie chwalił, powiedział, żebym wziął rodzinę i wyjechał na tydzień. Jak to wyjechał? Dwa miesiące przygotowywałem się do rundy, ciężko pracując, czuję, że jestem w formie, a teraz mam wyjechać?

Trafił pan do Klubu Kokosa?

Miasto super, koledzy świetni, kibice też – pod tym kątem super to wspominam, do dziś mam w Poznaniu wielu przyjaciół i sentyment. Ale tamta sytuacja… Tak to można nazwać. Dla mnie to nie do przyjęcia, żeby takie rzeczy się działy – ktoś podpisuje kontrakt, a potem nie pasuje ci zawodnik? No to dogadaj się. Przecież ja też chcę grac w piłkę. Pomóż poszukać innego klubu. Przecież Lech tracił też na tym wizerunkowo. Miałem też potem kontuzję, nie do końca wiadomo było co mi jest – jeździłem nawet do kliniki w Dortmundzie, pomagał mi to załatwić Robert Lewandowski, zawsze chętny do pomocy.

Szczęście się odwróciło. Pamiętam, jak siedziałem po prostu w domu nie nie znałem diagnozy. Nerwówka. Rodzina też na tym cierpi. Jak sprawy trochę się wyprostowały, poszedłem do ŁKS – z deszczu pod rynnę. Fajna ekipa, zawodnicy ciekawi, wielu potem zrobiło fajne kariery, ale my graliśmy z marszu. Jakbyśmy chociaż mieli dziewięć dni przygotowań na trawie, to myślę, że zrobilibyśmy utrzymanie. Byliśmy skrzyknięci przez Świra, atmosfera była, nazwiska też, ale pewnych rzeczy nie oszukasz.

Dostawał pan z ŁKS-u pieniądze?

Dogadałem się, żeby dostać tylko na mieszkanie i utrzymanie, żeby nie dokładać do gry. Rozumiałem, że klub też wyciągnął do mnie rękę. Chciałem się odbudować. Potem niektórzy mieli do mnie pretensje, że chciałem odzyskać pieniądze – tak, chciałem, bo po pierwsze, dlaczego miałem się ich zrzec, po drugie, dołączyłem do listy 150 osób.

W Górniku spotkał pan trenera Nawałkę.

I tu się odbudowałem. Wszedłem na poziom, jaki prezentowałem wcześniej. Fajna ekipa, bez spektakularnych transferów robiliśmy może nie jakieś niesamowite wyniki, ale kto pamięta tamten czas, musi pamiętać, że chcieliśmy grać w piłkę. Przegrywaliśmy, to po walce, nie 0:3. Trenera pamiętam jako bardzo konsekwentnego i stawiającego na dyscyplinę – profesjonalista w każdym calu. Wie czego chce od drużyny, ale też zrobi dla niej bardzo wiele, będzie o nią walczył u prezesa czy właściciela, żeby zapewnić warunki.

Dziś – a raczej przed wybuchem epidemii – grał pan jeszcze w Podlesiance Katowice. Jak panu podobało się w okręgówce?

Zaskoczyła mnie. Myślałem, że będę, w cudzysłowiu mówiąc, z papierosem po boisku mógł biegać. A tutaj czasami byłem bardziej zmęczony niż… może nie po meczach w Ekstraklasie, ale po tych w pierwszej lidze w Rozwoju czy GKS-ie Tychy. Dużo walki, biegania, ale też asekuracji, przewidywania.

Dziś pracuje pan jako trener?

Żona ma swoje studio, ja koncentruję się na trenerce w Rozwoju Katowice. Pewnie znalazłbym klub w III lidze, ale nie chciałem grać na siłę. Chcę poświęcić czas dzieciom, człowiek pół życia spędził na walizkach, wyjazdach, zgrupowaniach. Doszkalam się też, byłem na stażu w Górniku, jeżdżę na konferencje – chciałbym w przyszłości seniorów poprowadzić, ale to na spokojnie.

Jak dziś wykorzystuje pan czas w domu?

Z moimi chłopakami nie ma nudy. Codziennie gramy w piłkę, czy w domu, czy w ogródku. Ogródek to też mój plan – trzeba go doprowadzić po zimie do porządku. Zawsze jest coś do zrobienia.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...