Reklama

Zahartowany przez porażki. Pierwsze kroki Kobego Bryanta w NBA

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

03 lutego 2020, 18:22 • 41 min czytania 0 komentarzy

– Niekiedy w siebie wątpię. Jak każdy. Czasami się obawiam. Są takie dni, gdy wchodzę do hali z myślą: „Bolą mnie plecy, bolą mnie nogi, wszystko mnie boli. To nie będzie mój mecz. Chcę odpocząć”. Wszyscy czasem się tak czujemy. Chodzi o to, żeby nie skapitulować przed tymi myślami. Nie dać się im zdławić – stwierdził kiedyś Kobe Bryant. I trzeba mu oddać, że nie rzucał słów na wiatr. Sam żył według tej maksymy. Między innymi w tym tkwił zresztą jego fenomen. „Black Mamba” był bowiem zawodnikiem nie tylko piekielnie utalentowanym, ale i niemożliwym do złamania.

Zahartowany przez porażki. Pierwsze kroki Kobego Bryanta w NBA

Nie pękł nawet wówczas, gdy pokpił swoje pierwsze poważne wyzwanie w play-offach NBA.

12 maja 1997 roku atmosfera w hali Delta Center zrobiła się naprawdę gorąca. Jeszcze przed meczem wydawało się niemal pewne, że miejscowi Utah Jazz nie dadzą się już zaskoczyć Los Angeles Lakers i w piątym starciu półfinałów Konferencji Zachodniej przypieczętują spodziewany awans do kolejnej fazy play-offów. Jednak ambitna ekipa z Miasta Aniołów nie dawała za wygraną, rozpaczliwie szukając swojego drugiego zwycięstwa w serii, które pozwoliłoby złapać kontakt z Jazz i przenieść rywalizację z powrotem do Kalifornii.

Na piętnaście sekund przed końcową syreną Karl Malone – MVP sezonu regularnego, w tamtym czasie największa gwiazda ligi obok Michaela Jordana – spudłował rzut, który wyprowadziłby Utah na dwupunktowe prowadzenie. Gdyby „Mailman” wtedy trafił, Lakers znaleźliby się pod ścianą. Zamieszanie podkoszowe nie przyniosło jednak ponowienia akcji Jazz – posiadanie przeszło na stronę gości z Los Angeles. Lakers mieli zatem – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – całkiem sporo czasu, by przeprowadzić akcję na wagę zwycięstwa. Jedenaście długich sekund. Ciążąca na nich presja była rzecz jasna spora, lecz nie przesadna. Ewentualna pomyłka oznaczała bowiem tylko dogrywkę, a nie definitywne odpadnięcie z play-offów.

Być może dlatego trener Lakers, Del Harris, postanowił zaryzykować.

Reklama

Harris nie miał do dyspozycji zawodników, na których mógł zazwyczaj polegać w końcówkach wyrównanych spotkań. Shaquille O’Neal, największa gwiazda drużyny z LA, musiał opuścić parkiet na półtorej minuty przed końcem gry z powodu osiągnięcia limitu przewinień. Odpadła zatem możliwość rozpisania zagrywki, kończącej się podkoszową akcją olbrzymiego centra, co zresztą też niosło za sobą istotne ryzyko, ponieważ Shaq fatalnie wykonywał rzuty wolne. Dalej. Robert Horry – nie bez kozery zwany „Big Shot Bob”, specjalista od arcyważnych trafień – wyleciał do szatni po wdaniu się w awanturę z przeciwnikiem. Z kolei Byron Scott, niezwykle doświadczony obrońca, w ogóle w starciu z Jazz nie wystąpił z powodu niegroźnej, lecz dokuczliwej kontuzji nadgarstka.

Krótko mówiąc, najbardziej zaufani ludzie Harrisa znajdowali się poza grą. A przecież komuś trzeba było wsadzić tę cholerną piłkę w dłonie. Komuś trzeba było powierzyć najważniejszy rzut sezonu. Ktoś musiał wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności za losy zespołu.

Trener zagrał więc w pewnym sensie va banque. Postanowił, że ostatnią akcję podstawowych czterdziestu ośmiu minut spotkania weźmie na siebie Kobe Bryant. Nieopierzony pierwszoroczniak, dla którego był to absolutny debiut w starciu tego kalibru. – Najważniejsze, to żebyś w ogóle oddał rzut – pouczył chłopaka szkoleniowiec. – Wytrzeszczyliśmy oczy ze zdumienia podczas przerwy – opowiadał w jednej ze swoich książek wspomniany Shaq. – Cały nasz sezon wisiał na włosku i zależał od tej właśnie akcji. Na parkiecie wciąż mieliśmy kilku weteranów. Tymczasem trener Del Harris rozpisał akcję dla Kobego. Który nie był po prostu pierwszoroczniakiem. On był osiemnastoletnim pierwszoroczniakiem!

Kobe chętnie wziął na siebie odpowiedzialność. Właściwie, to w głębi duszy jej pragnął. Był gotów, żeby stać się bohaterem Los Angeles.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

Jazz oczywiście nie zdecydowali się na podwojenie krycia nastolatka. Nie warto było ryzykować, gdyż Bryant mógł w dogodnym momencie odegrać piłkę pozostawionemu bez opieki koledze. A koszykarze z Salt Lake City nie mogli przecież wówczas wiedzieć, że mają do czynienia z chłopakiem, który w przeciągu paru lat stanie się największą gwiazdą NBA i zostanie obwołany następcą Michaela Jordana. Gdyby zdawali sobie z tego sprawę, być może potraktowaliby go inaczej, z nieco większym respektem. Jednak w swoim debiutanckim sezonie Bryant – choć sporo się dyskutowało o jego wielkim potencjale – był zaledwie rezerwowym, notował średnio około ośmiu punktów na mecz. Nic nadzwyczajnego. Nie wybrano go nawet do pierwszej piątki najlepszych debiutantów ligi. W sumie zawodnicy Utah byli lekko zdumieni, że decydujące posiadanie powierzono właśnie Kobemu, a nie na przykład Nickowi van Exelowi. To jakaś sztuczka, czy trener Lakers naprawdę wierzy, że ten gówniarz zrobi akcję na wagę zwycięstwa?

Reklama

Jak przypomina Roland Lazenby w książce „Kobe Bryant. Showman”, trener Harris był potem dziesiątki razy pytany, dlaczego obarczył najmniej doświadczonego zawodnika w swoim zespole największą odpowiedzialnością. Zwłaszcza, że w sezonie zasadniczym niespecjalnie ufał Kobemu. Aż tu nagle tak brawurowa zagrywka. – Tłumaczył, że jego zdaniem umiejętności Bryanta w grze jeden na jednego sprawiały, iż był najlepszym wyborem do oddania decydującego rzutu – pisze Lazenby.

Zegar ruszył. Po wznowieniu gry partnerzy Kobego rozbiegli się po parkiecie, odciągając przeciwników i pozostawiając młodemu otwarty korytarz do kosza. No, prawie otwarty. Trzeba było poradzić sobie z ominięciem pojedynczej, lecz dość poważnej przeszkody w osobie Bryona Russella, który ochoczo wziął na siebie krycie Bryanta. Skrzydłowy Utah ustawił się nisko na nogach i w charakterystyczny, nieco prowokacyjny sposób podciągnął nogawki spodenek, sygnalizując pełną gotowość do akcji. Z natury zadziorny Russell uwielbiał właśnie takie sytuacje – zasłynął przecież w świecie koszykówki jako zawodnik często odpowiadający za pilnowanie Jordana podczas niezapomnianych konfrontacji Jazz z Chicago Bulls.

Pięć sekund do końca. Bryant miarowo zbliża się do Russella, kozłując i obmyślając plan na przechytrzenie nabuzowanego przeciwnika.

Trzy sekundy do końca. Bryant odważnie, bardzo agresywnie naciera na rywala, spychając go w głąb strefy obronnej. Przeprowadzi w swojej karierze jeszcze setki, albo i tysiące takich akcji, a znakomita część z nich zakończy się sukcesem.

Dwie sekundy do końca. Bryant wykonuje sugestywny zwód, udaje mu się lekko oszukać Russella. Zyskuje tym samym bezcenną przestrzeń do rzutu. Pozostali zawodnicy Jazz nawet nie spieszą z asekuracją – jest już o wiele za późno na interwencję. Młody ich wykiwał. Ma w miarę czystą pozycję i może przesądzić o zwycięstwie Lakers. Wystarczy trafić z odchylenia. Zadanie bardzo trudne, ale przecież nie niewykonalne.

Sekunda. Sympatykom Jazz krew na moment zamarza w żyłach, bo piłka przepięknym łukiem frunie w stronę kosza.

I nie trafia choćby w obręcz, lądując wprost w wyciągniętych łapczywie ramionach Karla Malone’a.

Air-ball. Kibice zgromadzeni w Delta Center, którzy jeszcze przed momentem zastygli z przerażenia, teraz podskakują, rycząc z ekscytacji i śmiejąc się do rozpuku. Końcowa syrena oznacza dogrywkę. Tam Jazz nie dają już szans osłabionym przeciwnikom i definitywnie eliminują ich z play-offów, zwyciężając 98:93. Bryant oddaje jeszcze pięć rzutów, na punkty zamienia ledwie jeden z nich. Czterokrotnie myli się zza łuku, szukając rozpaczliwie trafienia trzypunktowego. W sumie notuje tamtego wieczora aż cztery air-balle. Kończy spotkanie jako totalne pośmiewisko dla kibiców Jazz i schodzi do szatni wśród ogłuszających śmiechów oraz gwizdów. – Kiedy mecz się skończył, Bryant stanął na parkiecie, zmarszczył brwi i oblizał wargi. Wyglądało, jak gdyby miał się za chwilę rozpłakać – pisze Lazenby.

Los Angeles Lakers 93:98 Utah Jazz (play-offy NBA 1997).

Dzień po porażce Los Angeles Lakers kalifornijskie media podzieliły się na dwa obozy. Część dziennikarzy otwarcie krytykowała Bryanta. Sugerując, że za bardzo zdominował grę zespołu w dogrywce, zbyt często oddawał rzuty. Ich zdaniem był to kolejny przejaw arogancji nastolatka, a jego cztery air-balle to nic innego, jak zasłużona lekcja pokory. „Lakers Get Aired Out” – taki nagłówek wywaliło na pierwszą stronę pismo Los Angeles Times. Reporter tej gazety znaczną część swojej pomeczowej refleksji poświęcił konfliktowi na linii Del Harris – Nick van Exel. Sugestia była oczywista – gdyby nie napięte relacje obu panów, to właśnie błyskotliwy van Exel, który całą dogrywkę przesiedział na ławie, grałby pierwsze skrzypce w końcowej fazie meczu. Z oczywistą korzyścią dla Lakers.

– Bardzo chciałem oddać ostatni rzut – mówił wprost van Exel. – Trener wolał wyznaczyć Kobego. Który będzie jednym z najlepszych zawodników w lidze, jestem przekonany. Ale to wszystko spadło na niego trochę za szybko, nie dał rady. Piąty mecz play-offów, nie możemy przegrać. Ogromne napięcie. Kobe jest bardzo młody, więc na pewno pragnął po raz pierwszy poczuć tę presję na sobie.

– To frustrujące – żalił się kontuzjowany Byron Scott. – Z boku obserwować sytuacje, w których wiesz, że potrafiłbyś pomóc drużynie.

Narracja drugiego obozu była natomiast przeciwna. Chwalono Kobego, że jako jedyny w drużynie pełnej doświadczonych zawodników pokazał na finiszu charakter. I nie stchórzył w kluczowym momencie spotkania. A że ostatecznie nie wyszło? Cóż,  wartościowa nauczka na przyszłość, nie ma powodu do rozdzierania szat. Do tej grupy również przyłączyli się niektórzy zawodnicy. Także ci z Utah Jazz. – Kobe jest jeszcze młody, wszystko jest dla niego nowe – powiedział dziennikarzom John Stockton, wybitny rozgrywający ekipy z Salt Lake City. – I tak grał w całej serii ze sporą pewnością siebie, ale w końcu musiał oddawać najtrudniejsze rzuty, no i nie dał rady.

Twardo po stronie Bryanta opowiedział się przede wszystkim Shaquille O’Neal, który już w pomeczowej rozmówce stwierdził, że „Kobe jako jedyny pokazał w dogrywce jaja”. Jego głos znaczył w tamtym czasie zdecydowanie najwięcej, jeżeli chodzi o szatnię Lakers. – Nasz pierwszy sezon. Tak naprawdę ten mecz z Utah to moje pierwsze ważne wspomnienie wspólnej gry z Kobem – opisywał swoje odczucia Shaq. – Podczas dogrywki zauważyłem, jak wielu chłopaków kręci z niedowierzaniem głowami. Słyszałem, jak pytają: „Co ten Kobe, do cholery, wyprawia?”. Ale kiedy zabrzmiała końcowa syrena, ja chciałem od razu dać Kobemu do zrozumienia, że cały czas w niego wierzę. Objąłem go i powiedziałem mu słowa, które sam wcześniej usłyszałem po porażce do zera w finałach NBA. „Widzisz tych wszystkich śmieszków? Słyszysz, jak z ciebie kpią? Zapamiętaj ich. A za rok wróć tutaj i skop im wszystkim tyłki”.

Kto by pomyślał, że ci dwaj wkrótce zawiążą – używając słynnego powiedzonka – szorstką przyjaźń, a później popadną w otwarty konflikt, którym świat NBA będzie się emocjonował przez kilka ładnych lat.

– Końcówka starcia z Utah zdefiniowała późniejszą karierę Bryanta – twierdzi Jerry West, jedna z największych postaci w historii Lakers. West jeszcze za swoich zawodniczych czasów dorobił się wymownej ksywki „Mr. Clutch”, którą można trochę topornie przetłumaczyć jako „Pan Decydujący”. Zawsze wytrzymywał ciśnienie w końcówkach spotkań. Być może dlatego był jednym z tych, którzy jako pierwsi dostrzegli w Bryancie pierwiastek wyjątkowości. Niefortunna seria air-balli tego nie zmieniła. – Nie chodzi o to, że rzucił jednego air-balla. Nie chodzi o to, że rzucił drugiego. Sęk tkwi w tym, że spróbował po raz trzeci i czwarty. Niewielu by się na to zdobyło. Kobe był nieustraszony. To go zawsze wyróżniało i sądzę, że przede wszystkim to otworzyło mu drogę do wielkości.

Po latach sam zawodnik przyznał: – Dziś czule wspominam ten mecz z Utah. Ale wtedy byłem zrozpaczony. Ta porażka pomogła jednak ukształtować mój charakter. Jako młody zawodnik nie zdajesz sobie sprawy, jaki wpływ może mieć na ciebie tego rodzaju sytuacja.

Bezpośrednio po meczu Bryant powiedział natomiast dziennikarzom: – Teraz muszę o tym zapomnieć. Jednak w odpowiednim czasie sobie o tym przypomnę. Kiedy latem, podczas przygotowań do następnego sezonu, będę już zmęczony i trochę zdołowany. Kiedy wszystko będzie mnie bolało i nie będzie mi się chciało już dłużej ćwiczyć, to przypomnę sobie o tej porażce i mam nadzieję, że wspomnienie doda mi trochę energii. (…) Ta sytuacja jest jak woda płynąca pod mostem. Nie zwracasz na nią uwagi, ale przecież ona cały czas jest gdzieś w pobliżu.

Kilka dni później zatelefonował do niego agent, chcąc delikatnie wybadać, czy nastolatek nie przejmuje się za bardzo licznymi głosami krytyków. – Niech spierdalają – rzucił krótko Kobe. – Pierdolić ich. Nikt inny nie chciał rzucać.

***
Mieliśmy dwudziesty czwarty numer w drafcie. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że damy rade zgarnąć Bryanta.
John Black, były pracownik Los Angeles Lakers
***

Co ciekawe – niewiele brakowało, a Kobe w ogóle nie rozpocząłby swojej kariery w Los Angeles Lakers.

Do draftu Bryant przystąpił bardzo wcześnie, bo już w wieku siedemnastu lat, z całkowitym pominięciem etapu uniwersyteckiego. Na poziomie szkoły średniej rzecz jasna szalenie wyróżniał się talentem, bił wszelkie rekordy punktowe. Miały więc na niego chrapkę najbardziej prestiżowe uczelnie w Stanach, między innymi Duke i North Carolina. W tych kuźniach wykuto naprawdę wiele talentów, żeby wymienić tylko Granta Hilla i – rzecz jasna – Michaela Jordana. Lecz Kobemu straszliwie paliło się do przejścia na profesjonalizm. Trudno powiedzieć, co było w jego przypadku większe: zapał do ciężkiej pracy czy pewność siebie, zakrawająca o zuchwałość. – Często nie spał do pierwszej w nocy, ale niezależnie od tego, jak późno się położył, zawsze wcześnie rano był już na nogach i odbywał niewiarygodnie wymagające treningi – opowiadał Michael Harris. Marketingowiec, dbający o wizerunek zawodnika na pierwszym etapie jego kariery.

– To największa szansa w moim życiu. Chcę z niej skorzystać już teraz. Nie wiem czy dam radę. Jeśli mam upaść, to… trudno – zarzekał się sam Bryant. – Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że chłopak trochę przesadza. Myślami wciąż wybiegał w stronę NBA i marzył o rywalizacji z zawodowcami. Wierzył  w siebie bardziej niż ktokolwiek inny – dodał Harris.

Kobe rzeczywiście uwielbiał porównywać się z wielkimi postaciami ligi. Zwłaszcza z Jordanem. Ponoć zdarzało mu się nawet opowiadać zmyślone historyjki o tym, jak podczas gierki pokazowej ośmieszył tego czy innego gwiazdora. Co wcale nie oznacza, że w głębi duszy nie podziwiał wybitnych koszykarzy. – Jako dzieciak, jednego dnia byłem na boisku jak Magic Johnson, następnego jak Larry Bird. Potem w lidze pojawił się Michael, więc natychmiast zostałem Michaelem Jordanem. Podobnie jak Barkleyem, Stocktonem i innymi – opowiadał w książce „Basketball: A Love Story”. – Każdego dnia zmieniałem idola, w którego chciałbym się wcielić. Wydaje mi się, że obskoczyłem w ten sposób w swojej wyobraźni całą historię NBA.

Naśladowanie ulubionych zawodników naprawdę weszło Bryantowi w krew. – Ukradł wszystkie moje sztuczki! – po latach powiedział o nim Jordan. Koledzy z zespołu trochę kpili sobie czasem z Kobego, który nawet manierą w głosie zaczął do złudzenia przypominać „Jego Powietrzność”, w jego stylu wytykał też język podczas spektakularnych zagrań. Ale chłopak uczył się także od innych. O porady prosił Clyde’a Drexlera, naśladował pracę nóg Hakeema Olajuwona i tak dalej.

Wokół niepokornego i bajecznie uzdolnionego zawodnika zrobiło się głośno na długo przed jego dołączeniem do ligi. Z rozmaitych względów, także osobistych. Kobe umawiał się bowiem przez pewien czas ze wschodzącą gwiazdą muzyki R&B, Brandy. No a przede wszystkim dość buńczucznie wypowiadał się na temat swojej przyszłości w świecie zawodowego basketu.

Zresztą wielkie zainteresowanie i równie duże kontrowersje wzbudzał sam fakt, że tak młody zawodnik w ogóle przechodzi na zawodowstwo. Bryant nie był może pod tym względem pionierem, ale zdecydował się wkroczyć na – jakkolwiek spojrzeć – bardzo nietypową ścieżkę rozwoju, co nie wszyscy za oceanem pochwalali. Twierdzono, że napływ nieoszlifowanych zawodników obniży poziom ligi i zakłóci harmonię między światami koszykówki profesjonalnej oraz uczelnianej. Od strony – nazwijmy to – moralnej podważano natomiast możliwość podpisywania wielomilionowych kontraktów sponsorskich przez tak młodych, niedoświadczonych życiowo ludzi. Mało tego, atmosferę podkręcił również wspomniany Harris. Głęboko wierząc, że Bryant wkrótce stanie się kurą znoszącą złote jaja. Podczas wywiadu w ESPN palnął, że kariera Kobego z całą pewnością będzie w przyszłości porównywana z karierą MJ-a.

Sam wtedy nie do końca wierzył, że ta śmiała prognoza może okazać się trafna.

Jego wypowiedź miała tylko wzbudzić trochę zamieszania, może nawet oburzenia. Cel został zrealizowany.

Zawodnik też dolewał oliwy do ognia – nie miał wielkiego obycia w kontaktach z mediami, stąd podczas publicznych wystąpień zawzięcie starał się pozować na luzaka, żeby zamaskować zdenerwowanie. W efekcie wychodził na trochę krnąbrnego, zadufanego w sobie gówniarza. Przypięto mu wówczas kilka niezbyt przyjemnych i nie do końca zasłużonych łatek, których zrywanie trwało kilkanaście lat. Tak czy owak, ostatecznie Kobe przystąpił do draftu w 1996 roku i został wybrany z numerem trzynastym. Niekoniecznie w jego przypadku pechowym.

Dziś oczywiście wiemy, że był najlepszym zawodnikiem w tamtym roczniku, więc tak niska pozycja może nieco dziwić, no ale łatwo się mądrzyć z perspektywy czasu. Draft był wybornie obsadzony, aż roiło się w nim od wielkich talentów. Z jedynką wybrany został Allen Iverson, który niemal z miejsca stał się czołową postacią NBA, a już wcześniej sygnalizował swoje niewiarygodne możliwości w college’u.

Pozbawiony uniwersyteckiego doświadczenia Bryant był kąskiem smakowitym, lecz istniało pewne zagrożenie, że również zatrutym. – Te historie są zazwyczaj bardzo do siebie podobne – pisze Jonathan Abrams, autor książki „Boys Among Men”, traktującej o koszykarzach, którzy trafili do NBA z pominięciem college’u. – Chłopcy z liceów, którym wszyscy prognozują wielką karierę w zawodowej lidze. W którymś momencie nadchodzi jednak moment weryfikacji. Potem zapamiętujemy tylko tych, którym się udało. Ale są też zawodnicy, którzy nigdy nie zrealizowali swojego potencjału, albo w ogóle go w sobie nie posiadali. Obecnie mają około czterdziestu lat, a nad ich głowami kłębią się ciemne chmury. Szansa na sławę i majątek dawno przepadła. Nie wszyscy mieli to szczęście, by we właściwym czasie trafić do właściwej drużyny.

Patrząc na sprawę w ten sposób, do Kobego szczęście się szeroko uśmiechnęło.

The_name_of_Kobe_Bryants-1944520307ba5176472773269a8ecfb3

Kobe Bryant.

Z drugiej jednak strony – skoro o Bryancie było tak głośno, skoro jego możliwości wzbudzały tak powszechny zachwyt, to ciśnie się na usta podstawowe pytanie: dlaczego dopiero trzynasta pozycja? Zadecydował wyłącznie wiek?

Ba, to nie koniec wątpliwości. Z jakiego powodu Charlotte Hornets, którzy pierwotnie wybrali cudownego nastolatka, następnie (prawie) bez najmniejszego żalu oddali go do Los Angeles Lakers w ramach wymiany za dwudziestoośmioletniego Vlade Divaca? Cóż, nie jest łatwo znaleźć precyzyjną odpowiedź. Za kulisami draftów NBA toczy się bowiem każdego roku mnóstwo dziwacznych, często wielowątkowych i piekielnie skomplikowanych gierek, których szczegóły długo nie docierają na światło dzienne. Również wejście Bryanta do świata zawodowej koszykówki wiąże się z pewnym spiskiem. Choć do dziś nie wiadomo na pewno, do jakiego stopnia sam zawodnik był świadom, że w spisku uczestniczy.

Misterny plan uknuł nie kto inny, tylko wspomniany Jerry West, który pełnił w 1996 roku funkcję głównego managera zespołu i za wszelką cenę próbował przywrócić drużynie Lakers dawny blask, utracony na początku lat dziewięćdziesiątych. West realizowanie swoich śmiałych ambicji zamierzał oprzeć na ściągnięciu do Miasta Aniołów jednego z najlepszych zawodników ligi, czyli Shaquille’a O’Neala.

Mocarny center był już zauważalnie znudzony grą w Orlando Magic, gdzie nie mógł sięgnąć po upragniony, mistrzowski pierścień. Chciał wygrywać, a Lakers mieli mu to zagwarantować.

Przystrojenie O’Neala w purpurę i złoto wiązało się z zaoferowaniem mu wielkich pieniędzy, ale West był zdeterminowany. A przenosiny do LA otwierały przed Shaqiem nowe możliwość. Tak ze sportowego, jak i marketingowego punktu widzenia. W tych okolicznościach wybranie Bryanta w drafcie zajmowało dopiero drugie miejsce na liście priorytetów Lakers. Co wcale nie oznacza, że manager traktował sprawę bez należytej powagi. Tym bardziej, że jego bliskim przyjacielem był niejaki Arn Tellem – jeden z agentów Kobego i w ogóle jedna z najpotężniejszych postaci w branży.

Tellem regularnie sączył druhowi do ucha kwieciste opowieści o niebotycznym potencjale swojego klienta. – Dokonywał cudów, by zrobić z Bryanta zawodnika Lakers – pisze Roland Lazenby. I trudno się tym staraniom dziwić. Los Angeles to obok Nowego Jorku najlepsze miejsce do ulokowania wschodzącej gwiazdy sportu, przynajmniej z marketingowego punktu widzenia. Po prostu żyła złota. Natomiast Lakers to globalnie popularna marka. A Bryant jeszcze przed przejściem na zawodowstwo został skaptowany przez firmę Adidas, która chciała się z jego pomocą rozepchnąć w świecie NBA. – Zdaniem przedstawicieli Adidasa, to był kluczowy ruch dla wielkości Kobego. Gdyby trafił do jakiejś innej drużyny, pewnie z czasem też stałby się jednym z najlepszym zawodników na świecie. Ale dołączenie do globalnie popularnych Lakers dało mu możliwość walki o mistrzostwo, co wytworzyło wokół niego specjalną aurę.

Tellem wręcz wybłagał u Westa, by ten przyjął Kobego na przedsezonowych testach organizowanych przez Los Angeles Lakers. Jerry był raczej sceptyczny wobec tego pomysłu. Jego drużyna dysponowała dopiero dwudziestym czwartym wyborem w drafcie. Szanse, by Bryant pozostał tak długo w puli dostępnych zawodników były równe zeru, więc sprawdzanie go wyglądało z pozoru na zwyczajną stratę czasu. Na pierwsze testy z udziałem Kobego nie pofatygował się nawet trener.

Wypadły jednak na tyle obiecująco, że nastolatka zaproszono na kolejne. Te z kolei potrwały zaledwie dwadzieścia minut.

– Wystarczy. Biorę go – oświadczył Jerry West, zerwawszy się ponoć na równe nogi.

Po latach „Mr. Clutch” przyznał, że nigdy wcześniej i nigdy później nie widział równie imponującego występu w wykonaniu tak młodego zawodnika. Kobe na parkiecie stał się absolutną bestią. Droczył się z doświadczonymi, znacznie silniejszymi obrońcami Lakers. Mającymi w dorobku mistrzowskie pierścienie i – co najważniejsze – lata doświadczeń w walce z najwybitniejszymi koszykarzami globu. Stuprocentowy żółtodziób po prostu ich wszystkich ośmieszył. Pożarł. – West uważał, że zwykły skaut z łatwością może zbadać koszykarski potencjał danego zawodnika, ale dużo trudniej ocenić, co tkwi w jego sercu – dowodzi Lazenby. – Tymczasem prawdziwa wielkość kryje się właśnie tam. Testy Bryanta właśnie dlatego zrobiły tak duże wrażenie na Weście, ponieważ Kobe pokazał całe swoje serducho do gry. Widać było gołym okiem, jak wiele pracy musiał włożyć, by w wieku zaledwie siedemnastu lat posiąść tak ogromne umiejętności.

Michael Cooper – jeden z okpionych przez „Mambę” weteranów, w swoim czasie najlepszy obrońca w NBA, wspomniał: – Myślę, że Jerry w głębi duszy wiedział już wcześniej, że ten chłopak będzie mistrzem i twarzą Lakers. Domyślił się tego od razu. Te drugie testy miały go tylko utwierdzić w tym przekonaniu. To była wisienka na torcie.

– Jeżeli chcesz być wybitnym zawodnikiem w NBA, musisz mieć w sobie choć odrobinę zadziorności. Kobe miał jej obfitość – dodał West.

Łatwo jednak powiedzieć „biorę go”. Trudniej wykonać.

Kobe był poważnie rozważany przez kilka zespołów, które dysponowały najwyższymi numerami w drafcie. Bacznie mu się przyglądała nawet Philadelphia 76ers, posiadająca prawo do otwierającego wyboru. Bryant, który w Filadelfii przyszedł na świat, zameldował się tam na nieoficjalnych testach i wypadł znacznie korzystniej niż Allen Iverson, choć to ten drugi wydawał się wtedy niekwestionowanym pewniakiem do pierwszego miejsca. Tony DiLeo, trener 76ers, był wprost zachwycony wyczynami siedemnastolatka i otwarcie zarekomendował wybranie go z jedynką. – Wszystkich wybitnych zawodników NBA cechuje niewiarygodna żądza wielkości – zauważył DiLeo. – Kobe też ją w sobie miał. Jest mnóstwo graczy bardzo utalentowanych, którzy nie są wystarczająco twardzi mentalnie. Ta twardość wyróżnia tylko tych naprawdę najlepszych koszykarzy. I coś takiego zobaczyłem, przeprowadzając testy Kobego.

Sugestia sztabu szkoleniowego filadelfijskiej ekipy została jednak zignorowana. Brad Greenberg, nowo mianowany manager 76ers, był miłośnikiem talentu Iversona i nie zmieniły tego żadne testy. Mało tego, Greenberg storpedował również propozycję zmontowania ewentualnej wymiany, która pozwoliłaby stworzyć w Filadelfii duet Iverson – Bryant. Sądził, że ci dwaj nie będą do siebie pasowali. AI summa summarum został ikoną Philly, ale czy decyzja managera klubu była słuszna? Można pogdybać.

– Gdyby to ode mnie zależało, bralibyśmy Bryanta z jedynką – stwierdził gorzko Gene Shue, w latach dziewięćdziesiątych skaut 76ers.

Pewne wątpliwości co do Kobego mieli natomiast przedstawiciele Milwaukee Bucks (czwarty numer w drafcie) i Minnesota Timberwolves (piąty). Ci pierwsi postawili ostatecznie na Stephona Marbury’ego, ci drudzy na Raya Allena. Potem doszło zresztą między stronami do podmianki. – Jeśli masz do wyboru jeden z pięciu, sześciu najwyższych numerów w drafcie, w twojej głowie pojawia się wiele dylematów. Trudno było po prostu wyjść przed szereg i powiedzieć: „No dobra, bierzemy siedemnastoletniego Kobego Bryanta prosto z liceum przed gwiazdami uniwersyteckiej koszykówki” – wspominał Larry Harris, analityk Milwaukee Bucks.

W międzyczasie Jerry West wykombinował sposób na przeskoczenie aż jedenastu pozycji w kolejności draftu. Obiecał działaczom Charlotte Hornets, że przekaże im Vlade Divaca – bardzo solidnego, doświadczonego centra – jeżeli ci wybiorą wskazanego przez Lakers zawodnika i natychmiast odeślą go do Los Angeles. Umowa, pomimo pewnych perturbacji, została przyklepana. – Budowaliśmy drużynę na teraz. Nie interesowało nas czekanie na rozwój siedemnastolatka. Nie potrzebowaliśmy dzieciaka z liceum – wyjaśniał Dave Cowens, trener Hornets. Billy Branch, główny skaut tego klubu, dodał natomiast: – Umowa została finalnie zawarta na dzień przed ceremonią draftu. O ile pamiętam, przedstawiciele Lakers nawet nam wtedy nie powiedzieli, kogo mamy w ich imieniu wybrać. Ta informacja dotarła do nas dopiero podczas samego draftu, na pięć minut przed naszą kolejką.

– Jeżeli cofnąć się w czasie i głębiej nad tym zastanowić, mieliśmy do wyboru siedemnastoletniego dzieciaka z liceum i klasowego centra – tłumaczył Bob Bass, ówczesny wiceprezydent Hornets. – Nie ma przypadku w tym, że dwanaście innych drużyn również pominęło Bryanta. Chcieliśmy wygrywać od razu, a nie czekać. Cowens zasługiwał na szansę, by się wykazać w roli trenera. Wiedziałem na sto procent, że zatrudnienie Divaca da mu pole do popisu. Co do Bryanta, nie miałem takiego przekonania.

Serbski środkowy wprawdzie najpierw odgrażał się, że prędzej zakończy karierę w NBA niż przeprowadzi się z Los Angeles do Charlotte, lecz ostatecznie dał się namówić i nie wysadził całego dealu w powietrze. Pozbycie się go z listy płac pozwoliło zaś Westowi wygospodarować fundusze na późniejsze ściągnięcie O’Neala. Po prostu majstersztyk.

Wydawało się zatem, że przedpole jest gruntownie wyczyszczone. Wspomniane ekipy 76ers, Bucks i Timberwolves potrzebowały obrońcy, ale z różnych względów nie miały zamiaru wybrać akurat Bryanta. Z kolei managerowie Raptors, Grizzlies, Celtics, Clippers, Mavericks, Pacers, Warriors i Cavaliers celowali w centrów bądź skrzydłowych. Kobe znajdował się poza orbitą ich zainteresowania.

Jedenaście kłopotów z głowy.

Pozostał tylko jeden. Nazywał się New Jersey Nets.

Należał do nich ósmy wybór w drafcie, zachwycili się Bryantem. Opracowana przez Westa koncepcja wymiany z Hornets była śmiała i zmyślna, ale okazałaby się zupełnie bezwartościowa, gdyby ekipa z Ney Jersey buchnęła perełkę sprzed nosa Lakers. Co począć?

Jak wspomina cytowany już Jonathan Abrams, działacze Nets, a przede wszystkim trener zespołu – John Calipari – wręcz obsesyjnie pragnęli zbudować drużynę wokół Bryanta. Dlaczego akurat im udzieliła się ta fascynacja Kobem, którą podzielał również Jerry West i sztab Philadelphia 76ers? Cóż, przede wszystkim dlatego, że należeli oni do dość wąskiego grona szczęśliwców, którzy mieli okazję naprawdę wnikliwie i z bliska przyjrzeć się nastolatkowi. Odkąd Arn Tellem zyskał pewność, że Lakers są zdeterminowani by wybrać jego klienta w drafcie, odciął go od innych, potencjalnie zainteresowanych drużyn. – Na tym polegało moje podstawowe zadanie w okresie poprzedzającym draft – przyznał Tellem na łamach Sports Illustrated. – Wiedziałem, że najskuteczniejszym sposobem, żeby odstraszyć innych od wyboru Bryanta będzie uniemożliwienie im poznania i sprawdzenia go osobiście. Był siedemnastolatkiem bez doświadczenia wyniesionego z uczelni. Branie go w ciemno stanowiło zbyt wielkie ryzyko. Żaden trener by się na to nie zdecydował.

Sam Kobe nie był wielkim entuzjastą obrania kursu na New Jersey. Z kolei jego biznesowi przedstawiciele mieli ochotę zwyczajnie palnąć sobie w łeb na samą myśl o tym, że ich drogocenny zawodnik ma trafić do tak skromnej organizacji jak Nets. Tellem rozpuścił więc dodatkowo pogłoskę, że jeżeli Kobe – zgodnie ze swoim pragnieniem – nie trafi do LA, to prawdopodobnie w ogóle odpuści sobie grę w NBA i wyjedzie do Europy, żeby spróbować swoich sił w lidze włoskiej, gdzie przed laty brylował jego ojciec. Celem agenta było zasianie niepewności w sercu John Caliparego.

Chodziło o przedstawienie Bryanta jako rozkapryszonego nastolatka, który – nawet jeśli koniec końców wcale nie czmychnie za ocean – może narobić w zespole więcej bałaganu niż przysporzyć mu korzyści. Jednak szkoleniowiec nie chciał dać wiary tym opowiastkom.

Na dzień przed draftem Tellem osobiście zatelefonował do szkoleniowca Nets, potwierdzając pogłoski o chęci wyjazdu Bryanta do Włoch. – Odpowiedziałem: „Kiepska nowina. Chyba rzeczywiście wylądujecie w tej Europie, bo ja i tak mam zamiar wybrać Bryanta” – wspominał Calipari. – John się przestraszył – twierdzi jednak Abrams. – Nie chciał zdestabilizować drużyny. Finalna decyzja należała do niego, ale właściciele klubu byli zdecydowanie przeciwni wybieraniu Bryanta. Uważali, że to zbyt wielkie ryzyko. Na dodatek na trenera Nets dzień w dzień naciskał David Falk, agent Michaela Jordana. Dzwonił bez przerwy. Namawiał go na wybór Kerry’ego Kittlesa, innego ze swoich klientów. Był bardzo natarczywy.

Szkoleniowiec Nets znalazł się pod ostrzałem. Miał wsparcie głównego managera i sztabu szkoleniowego – wszyscy zgodnie twierdzili, że Bryant ma o wiele większy potencjał niż Kittles. Ale groźba, że siedemnastolatek czmychnie do Italii jednak robiła wrażenie.

– Właściciele na mnie wsiedli. „Nie możesz tak ryzykować, nie możesz brać chłopaka ze szkoły średniej”. Bla, bla, bla, bla. Potem zadzwonił Tellem, którego uważałem za przyjaciela, a on miał swój sekretny układ z Westem… Dałem za wygraną – wspomina Calipari. – Powiedziałem, że jeśli Kittles będzie dostępny, to go wybiorę. Bryant był opcją numer dwa.

Klamka zapadła ponoć półtorej godziny przed startem draftu.

– New Jersey Nets wybierają… Kerry’ego Kittlesa z Uniwersytetu Villanova – oznajmił z namaszczeniem komisarz NBA, David Stern, podczas uroczystej ceremonii. Bryant, jego agenci i Jerry West mogli głęboko odetchnąć z ulgą. Spisek się powiódł.

NBA Draft 1996.

Trzeba powiedzieć, że nieszczęsny John Calipari dał się wtedy zrobić na szaro.

Choć, żeby była jasność, Kerry Kittles wcale nie był zawodnikiem skrajnie beznadziejnym. W zasadzie – to całkiem porządny koszykarz. Jeżeli przyjrzeć się jego statystykom, 22-latek wejście do ligi miał mocniejsze niż nieoszlifowany Kobe. Ale, summa summarum, obu tych karier nie wypada nawet porównywać. Rezygnacja z Bryanta to być może najbardziej kosztowna pomyłka w całej historii New Jersey Nets. Zresztą – sam Calipari, gigant uniwersyteckiego basketu, też dostał przez to po tyłku. Wytrwał na stanowisku trenera ledwie dwa sezony. Na starcie trzeciego został zwolniony i już nie wrócił do NBA w roli szkoleniowca.

– Co tu dużo mówić? Zostałem zwyczajnie przekabacony. Wszyscy wiedzą, jak bardzo chciałem wybrać Bryanta – wyznał Calipari. – Pragnę jednak zaznaczyć, że szansa na trenowanie Kittlesa była wspaniała i na nic bym jej nie zamienił. Uwielbiam tego chłopaka. Uważam, że na początku swojej kariery był znacznie lepszy niż Kobe. Przez trzy, cztery lata. Dopiero później Bryant eksplodował formą.

John Nash, manager Nets, nie silił się na dyplomację: – Wydymali nas. Kobe nie poleciałby do żadnych Włoch. Za dużo miał do stracenia.

Po latach cała sprawa obrosła licznymi legendami. Marcin Harasimowicz w książce „Los Angeles Lakers. Złota historia NBA” przywołuje między innymi interesującą wypowiedź Hala Wissela, jednego z pracowników Nets. – To Jerry West osobiście wybłagał u Johna Caliparego, żeby ten nie wybierał Bryanta w drafcie. Inna z teorii głosi natomiast, że w przeddzień draftu do Caliparego dzwonił sam Bryant, by zagrozić wyjazdem do Włoch. Z kolei Mitch Kupchak, wieloletni działacz Lakers, twierdzi, że Hornets wcale nie byli tacy do końca odporni na wdzięki Kobego. – Wokół tego wyboru powstała tak ogromna sensacja, że Charlotte przez moment chciało… odwołać wymianę. Na pewno historia Lakers potoczyłaby się wówczas inaczej. Ale nie historia Kobego. On wszędzie byłby równie wielki.

„Black Mamba” wyznał potem w jednym z wywiadów, że poczuł delikatne ukłucie zazdrości, gdy prestiżowa jedynka w drafcie przypadła Allenowi Iversonowi. Czuł się lepszy od AI i miał zamiar to jak najprędzej udowodnić. – Fakt, że Philadelphia nie wybrała mnie z pierwszym numerem stanowił dla mnie dodatkowe zawsze paliwo w starciach z tym zespołem. Nie mówię, żebym jakoś bardzo rozpaczał z tego powodu. Ale jestem z natury wojownikiem, czyż nie? A oni uznali z jakichś powodów, że Iverson to lepszy zawodnik niż ja. Chciałem dowieść, że jest inaczej.

– Pamiętam nasz pierwszy wspólny obiad, gdy udało się wreszcie zamknąć kwestię wymiany – wspomniał Jerry West. – Kobe powiedział: „Skoro mam zamieszkać w Los Angeles, muszę się koniecznie nauczyć hiszpańskiego!”. Niezwykle mi zaimponował. Dopiero co trafił do NBA, miał mnóstwo wyzwań przed sobą, a już wyznaczał sobie nowe cele.

***
Kobe jest inteligentny. W pewnym sensie to kujon. Jedyny znany mi koszykarz, który z egzaminu kończącego szkołę średnią dostał ponad 1000 punktów. Nawet Chris Dudley tyle nie miał, a ten mądrala ukończył potem ekonomię w Yale. Kobe nigdy nie wychodzi z kumplami na miasto. Nie spotkasz go w nocnym klubie. Nie wozi się po mieście nowym autem. Jego samochód nie ma nawet zajebistych felg. Jest wyniosłym dzieciakiem, wkurzająco dojrzałym jak na swój wiek.
Shaquille O’Neal
***

Początki Bryanta w NBA były, jako się rzekło, trudne.

Sprawdziły się bowiem ponure proroctwa krytyków przedwczesnego przejścia na zawodowstwo. Kobe znał wszystkie uliczne sztuczki – fenomenalnie dryblował, sprytnie przemycał piłkę za plecami, do perfekcji dopracował rozmaite uniki, zwody i tak dalej. Wsady wykonywał z nieprawdopodobnym rozmachem. Grał efektownie, nawet bardzo.

Lecz w gruncie rzeczy niewiele wiedział o grze zespołowej. Brakowało mu ogłady taktycznej, jaką większość zawodników zdobywała na poziomie uniwersyteckim. Trafił do NBA prosto ze szkolnej ligi, gdzie był postacią numer jeden wśród podobnych sobie stażem i posturą młokosów. W otoczeniu twardych, zaprawionych w bojach zawodowców wydawał się chaotyczny, nieprzystosowany do tempa gry, no i wiotki jak piórko. – Tex Winter – trener, który odegrał ważną rolę w rozwoju Jordana i który stał się potem mentorem Bryanta – spędził wiele czasu na porównywaniu obu zawodników, szukając źródła ich wielkości. Odnalazł wiele różnic, ale jego zdaniem najważniejszą z nich było to, że Jordan spędził trzy lata na uczelni – pisze Roland Lazenby. – Winter podziwiał bezkompromisowość i poświęcenie Bryanta, ale uważał też, że brak doświadczenia zaczerpniętego z gry w college’u był najważniejszym powodem, dla którego Kobe nie osiągnął swojego celu i nie został najlepszym koszykarzem w historii.

Porównanie debiutanckich osiągnięć obu zawodników nakazuje potraktować tę tezę poważnie.

Michael Jordan w swoim pierwszym sezonie na parkietach NBA rozegrał osiemdziesiąt dwa mecze sezonu zasadniczego. Komplet. Notował średnio 28,2 punktu na spotkanie. Wybrano go rzecz jasna najlepszym debiutantem sezonu. Wziął ligę szturmem. Kobe? Siedemdziesiąt jeden występów, tylko sześć w wyjściowej piątce. 7,6 punktu na mecz.

Można się było oczywiście spodziewać, że początki będą niełatwe. Zwłaszcza gdy debiutant przed startem sezonu złamał rękę, pykając sobie w basket dla przyjemności z przypadkowymi ludźmi na asfaltowym boisku. Przegapił w efekcie najważniejszy obóz treningowy, gdzie Lakers uczyli się nowej strategii, skoncentrowanej na regularnym dokarmianiu podaniami dominującego strefę podkoszową Shaqa. Jednak wielu kibiców oraz ekspertów i tak nie ukrywało sporego rozczarowania postawą Bryanta. Wokół którego zrobiono przed startem rozgrywek tak wiele zamętu, a który nawet nie umywał się swoimi debiutanckimi osiągnięciami do sensacyjnych wyczynów Allena Iversona, Antoine’a Walkera czy Stephona Marbury’ego.

Siedem punktów na mecz, serio? O to było to całe zamieszanie? Kerry Kittles w Nets notuje średnio szesnaście!

Mało tego – Bryant nie odnalazł się w szatni Lakers. Był absolutnym przeciwieństwem O’Neala, urodzonej duszy towarzystwa. Shaq swoją osobowością natychmiast ujął cały zespół, a właściwie to także całe Miasto Aniołów. Nagrywał hip-hopowe albumy, grał w filmach, wszędzie go było pełno. Kobe też wzbudzał olbrzymie zainteresowanie, nawet sympatię, lecz nie czerpał z tego szczególnej radości. Zachowywał się trochę jak wyniosły odludek.

– Był chudziutkim nastolatkiem. Niby pewnym siebie, ale bez doświadczenia – wspominał center w książce „Shaq. Bez cenzury”. – Del Harris podczas okresu przygotowawczego traktował go ostro, tak jak każdego z nas, również mnie. Kiedy Kobe robił dziesięć kozłów między nogami przed podaniem, trener brał czas i wydzierał się na niego: „Oddaj w końcu tę pieprzoną piłkę”. Jeśli Kobe odpyskował, natychmiast lądował na ławce. To robiło na nas wrażenie, ale w końcu pojawił się kumpel właściciela, klepnął Dela w ramię i powiedział, żeby wpuścić chłopaka z powrotem na boisko. Kibice skandowali „Ko-be!”, „Ko-be!”. Trener nie miał wyjścia. Już wtedy zrozumieliśmy, że chłopak jest traktowany wyjątkowo. Fani widzieli w nim cząstkę Jordana.

– Pamiętam pierwszy trening z jego udziałem. Wszedłem i zobaczyłem dziwnego dzieciaka, ćwiczącego sztuczki rodem z koszykówki ulicznej. Kozły między nogami, noszenie piłki. Różne tego typu gówna. Eddie Jones i Nick Van Exel sobie z niego kpili, ale on nic sobie z tego nie robił. Dalej ćwiczył. Zawsze pracował ciężej niż my wszyscy. Powiedział mi kiedyś: „Zostanę Willem Smithem NBA” – dodał Shaq.

Debiutancki sezon Kobego Bryanta (NBA 1996/97).

Zamiłowanie do katorżniczej pracy na sali gimnastycznej zdecydowanie wyróżniało Bryanta na tle reszty zawodników. Nie żeby Lakers byli zgrają kompletnych obiboków. Po prostu Kobe – zafiksowany chęcią osiągnięcia perfekcji w każdym elemencie gry – wyrabiał na treningach dwieście procent normy. Oddawał każdego dnia tysiące rzutów. Trenował do upadłego nawet takie warianty akcji, jakie przytrafiają się średnio raz na sezon. Zawstydzał innych swoim zamiłowaniem do treningu.

Było to trochę imponujące, a trochę irytujące.

– Myślę, że jest pewna nić łącząca wszystkich tych wybitnych zawodników. Takich jak Tim Duncan, Michael Jordan czy Larry Bird – zauważa Steve Kerr, architekt ostatnich sukcesów Golden State Warriors, a wcześniej pięciokrotny mistrz NBA. – Najwięksi koszykarze noszą w sobie niezwykłą pasję do gry. Oni nie mogą się doczekać kolejnego treningu. Dlatego często tak trudno im przychodzi rozstać się z parkietem. Niby odchodzą, a jednak powracają. Spędzili przecież dekady na codziennych treningach, kochają to. Uwielbiają rywalizację, uwielbiają sam proces budowania najwyższej formy. Mogę powiedzieć, że nie każdy zawodnik będący w NBA kocha ciężką pracę. Ale największe gwiazdy – tak, akurat oni to uwielbiają. Kobe Bryant jest najlepszym przykładem. Wydaje mi się, że w całej historii ligi nikt nie harował równie ciężko na swój sukces.

Determinacja młodego początkowo nawet podobała się starym wygom. Lecz z czasem trudno im szło złapanie z Bryantem wspólnego języka. Kobe sprawiał wrażenie gościa, który ma się za lepszego od innych. – Utrzymywał dystans do kolegów. Na wszystkie pytania, które nie były związane z koszykówką odpowiadał jednym zdaniem. Rzadko sam inicjował rozmowę – pisze Lazenby. – Wkrótce jego podejście mocno odbiło się na chemii w drużynie i zaczęło drażnić kolegów, trenerów oraz członków sztabu.

Los Angeles Lakers sezon 1996/97 zakończyli na zupełnie przyzwoitym, czwartym miejscu w Konferencji Zachodniej, z bilansem 56 – 26. Wygrali jednak w sumie tylko o trzy mecze więcej niż w poprzedniej kampanii, a w play-offach zostali rozwalcowani przez Utah Jazz po air-ballowym festiwalu w wykonaniu Bryanta.

Trudno więc jednoznacznie stwierdzić, by był to dla ekipy z LA udany rok.

Apetyty były większe, to na pewno. – Myślę, że ten mecz z Utah to była taka chwila, na którą Kobe czekał nie tylko przez cały sezon, ale przez całe swoje dotychczasowe życie – zauważył O’Neal. – Wszyscy poza grą, on sam na placu boju. Jestem przekonany, że wyobrażał sobie tego rodzaju sceny w swojej głowie, że odtwarzał je w myślach tysiące razy. Ale nie był na to gotowy. Rzucał na siłę, raz za razem. Miałem ochotę zwymiotować, obserwując to z boku. Zobaczyłem jednak jego minę tuż po porażce. Był w ciężkim szoku. Po raz pierwszy i chyba również po raz ostatni w życiu. Objąłem go jak brata. Kazałem mu zapamiętać to wszystko i wyciągnąć wnioski.

– Czy to doświadczenie czegoś go nauczyło? Sam nie wiem – zamyślił się Shaq. – Na pewno jako drużyna padliśmy wtedy ofiarą zbyt wysokich oczekiwań. Ja sam miałem tylko dwadzieścia pięć lat, Kobe był nastolatkiem. Byliśmy bardzo młodym teamem. Nasz potencjał wydawał się nieograniczony, więc wszyscy w mieście zwariowali na naszym punkcie. Trochę przedwcześnie.

Na otwarcie kolejnego sezonu NBA przewidziano starcie Lakers… z Jazz. Szybko nadarzyła się zatem okazja do wyrównania rachunków. Zawodnikom z Kalifornii porażka w play-offach mocno utkwiła w głowach. Do tego stopnia, że do pierwszej awantury doszło już na rozgrzewce, podczas której kompletnie zagotowany O’Neal zdzielił w łeb znienawidzonego centra rywali, Grega Ostertaga. Ale nawet bez swojej gwiazdy Lakers zwyciężyli zdecydowanie, aż 104:87. Bryant znowu zaczął mecz jako rezerwowy, lecz tym razem spędził na parkiecie przeszło pół godziny i zdobył aż dwadzieścia trzy punkty.

Najwięcej w zespole, choć na słabej skuteczności z gry. Niezmiennie kulała u niego zatem selekcja rzutów, jednak nie ulega wątpliwości, że mentalnie udźwignął ten trudny egzamin. Technicznie zaś – olśniewał. Potrafił niewyobrażalnie dużo. Więcej, niż ktokolwiek w jego wieku.

– Zawodnicy w różny sposób podchodzą do rzutów na wagę zwycięstwa – stwierdził cytowany już Kerr. – Niektórzy z nich – i wśród nich widzę zwłaszcza Kobego Bryanta oraz Michaela Jordana – pragną takich momentów, najchętniej oddawaliby takie rzuty w każdym spotkaniu. Nigdy nie pozwalają, by cokolwiek odebrało im wiarę we własne możliwości. Jedyny sposób, żeby ostatni rzut był skuteczny, to wyrzucenie z głowy wszelkich okoliczności zewnętrznych. Trzeba wejść do własnego umysłu i pozwolić samemu sobie na czerpanie bezgranicznej radości z gry. Co nie jest proste. Sam nie zawsze to potrafiłem.

jordan-bryant-ftr-getty-021515jpg_1dwl2co0autvq1vnhd8w0jgmi1

Michael Jordan i Kobe Bryant.

– W mojej rodzinie istniało coś takiego jak koszykarska gorączka. Żyłem z poczuciem bezustannej ochoty na grą w basket. To niemalże choroba. Nie potrafiłem się nigdy nasycić, zaczęło się już w dzieciństwie – stwierdził kiedyś Bryant, tłumacząc swoją pasję do wielogodzinnych sesji treningowych. – Ciężka praca zawsze warta jest więcej od talentu. Koniec końców zaprocentuje wtedy, gdy tego najbardziej potrzebujesz. Bez nauki, przygotowania i treningu, pozostawiasz wszystko przeznaczeniu. Ja chcę mieć pełną kontrolę.

– Po jednym z treningów powiedziałem Kobemu, że niektóre z jego boiskowych zachowań przypominają mi trochę grę Pete’a Maravicha – opowiedział Jon Barry, były zawodnik Lakers. Maravich to kultowy zawodnik NBA, w swoim czasie jeden z najpiękniej grających w lidze. – Takie luźne spostrzeżenie. Ale Kobe natychmiast podchwycił temat. Zapytał, czy mam do dyspozycji jakieś taśmy z nagraniami meczów Pete’a. Chciał koniecznie je obejrzeć, porównać ze swoimi zachowaniami i coś dopracować, poprawić. Nauczyć się czegoś nowego, doszlifować pracę nóg. Powiedział: „Może nie znam jeszcze tylu sztuczek co Maravich, ale kiedyś na pewno będę miał ich więcej od niego”. W jego głosie było coś takiego, że od razu mu uwierzyłem.

Z drugiej strony – jest to dość trudny do wytłumaczenia fenomen, by zawodnik poświęcający praktycznie każdą wolną chwilę na trening, czy wręcz studiowanie koszykówki, podejmował tak wiele – trudno określić to inaczej – błędnych decyzji na parkiecie.

Jasne, sezon 1997/98 zasadniczo był już dla Kobego całkiem niezły, nawet biorąc pod uwagę, że chłopak wciąż nie wskoczył do wyjściowej piątki Lakers. 79 rozegranych spotkań, średnio 15,4 punktu na spotkanie oraz nominacja do Meczu Gwiazd NBA to całkiem fajny dorobek. – Kobe przestał być wreszcie dzieciakiem – powiedział po jednym z triumfów trener Harris, z natury niezbyt skory do komplementowania swoich podopiecznych. W starciu Lakers z Chicago Bulls bezczelny Bryant rzucił nawet – pod nieobecność kontuzjowanego O’Neala – wyzwanie strzeleckie Jordanowi, biorąc na siebie rolę lidera ofensywy i zdobywając 33 punkty.

Doświadczony mistrz przyjął wyzwanie i zanotował o trzy oczka więcej od młodego wilczka, ale nie miał Kobemu za złe, że ten jawnie próbuje go podgryzać, korzystając w tym celu z jego własnych numerów. – To ekscytujące, że wciąż mądrością potrafię zneutralizować młodość – stwierdził Jordan. „Jego Powietrzność” szybko złapał ze swoim naśladowcą wspólny język i zaczął go traktować jak ulubionego kuzyna, a nawet młodszego brata.

Bryant czasami pytał go o radę… nawet w trakcie meczów Lakers i Bulls.

Los Angeles Lakers 83:104 Chicago Bulls (NBA 1997/98).

Obrońca Lakers chciał też za wszelką cenę przyćmić Jordana podczas wspomnianego Meczu Gwiazd. I przegiął. Kompletnie zapomniał tamtego wieczoru o partnerach z zespołu, których po jakimś czasie zaczęła wręcz drażnić egoistyczna postawa młodego gracza. W końcu trener Drużyny Zachodu, George Karl, posadził Kobego na ławie i nie wpuścił na parkiet nawet na minutkę w czwartej kwarcie. – Mecz Gwiazd zawsze stanowił swoistą mieszankę emocji i zabawy z fundamentami koszykówki. Myślę, że w grze Kobego zdecydowanie za mało było tych fundamentów, a za dużo widowiska – cierpko stwierdził Karl, tłumacząc swoją decyzję. Bryant przez dwadzieścia dwie minuty gry zdobył aż 18 punktów i popisał się kilkoma fenomenalnymi akcjami.

Po latach Karl zdradził więcej szczegółów: – Kobe za wszelką cenę chciał zostać MVP tego spotkania kosztem Michaela Jordana. Myślał, że posadziłem go na ławce, żeby Michael zdobył najwięcej punktów i zgarnął nagrodę. To nie tak. Kobe cały czas domagał się grania izolacji, by móc atakować jeden na jednego. Ignorował partnerów, zwłaszcza podkoszowych. W końcu weterani – Karl Malone, David Robinson – podeszli do mnie i stwierdzili, że nie chce im się już uczestniczyć w tym cyrku. Nie chcieli dalej grać. Musiałem działać.

Mecz Gwiazd to nie był bynajmniej wybryk. Bryant notorycznie przeplatał efektowne akcje i obiecujące występy z kompletnie nieodpowiedzialnymi, wręcz głupimi zagraniami. Nie dostrzegał lepiej ustawionych kolegów. Uparcie decydował się na wymyślne, akrobatyczne rzuty, zamiast stawiać właśnie na fundamenty koszykówki i dzielić się piłką z partnerami.

Doprowadzał niekiedy do furii trenera Lakers, Dela Harrisa. Kumpli z Lakers – do frustracji. – Nie wiem co sobie myślą niektórzy goście z naszej drużyny, tłukąc ciągle te cegły z odchylenia – warknął w jednym z pomeczowych wywiadów Shaq.

Phil Jackson, który objął ekipę z Los Angeles parę lat później, surowo zrecenzował podejście Bryanta do gry. – Od początku miałem z nim pewien problem. Kobe nie miał bowiem jakichkolwiek, nawet najmniejszych zdolności przywódczych. Nie lubił swoich kolegów z zespołu, nie chciał z nimi przebywać, odtrącał ich. Stąd zupełny brak porozumienia na parkiecie. Dlaczego oni mieliby właściwie podążać za nim? Powiedziałem mu: „Widzę, że chcesz być liderem. Ale nie będziesz nim, dopóki nie znajdziesz wspólnego gruntu z resztą drużyny”. Odpowiedział: „Jakiego gruntu? Oni bez przerwy pieprzą o samochodach, imprezach, rapie i dupach”.

Było kwestią czasu, gdy Shaquille O’Neal – jak nietrudno się domyślić, wiodący absolutny prym w dyskusjach na temat samochodów, imprez, rapu i dup, a co za tym idzie, naturalny lider drużyny Lakers – straci cierpliwość do wyalienowanego młokosa, charakteryzującego się nieznośną skłonnością do odgrywania roli bohatera na parkiecie, nawet gdy w ogóle nie zachodziła taka potrzeba.

Wiosną 1998 roku braterskie relacje między tymi dwoma jeszcze wprawdzie do reszty nie wygasły, lecz napięcie dramatycznie rosło.

Sezon zasadniczy 1997/98 Los Angeles Lakers zakończyli na trzecim miejscu na Zachodzie. Tuż za plecami Utah Jazz i Seattle SuperSonics. Udało im się przekroczyć magiczną barierę sześćdziesięciu zwycięstw (61 – 21), co przed startem rozgrywek władze klubu postawiły Delowi Harrisowi za cel. Play-offy w sumie też zaczęły się więcej niż obiecująco – ekipa z Miasta Aniołów najpierw wyeliminowała rywali z Portland Trail Blazers, a potem nadspodziewanie gładko pokonała wspomnianych SuperSonics, gniotąc ich w serii cztery do jednego.

Wydawać się mogło , że tym razem Lakers mają już wszelkie argumenty, by w finałach Konferencji Zachodniej odpłacić się nieznośnym Utah Jazz za ubiegłoroczną klęskę. Duet Stockton – Malone wciąż trzymał fason, ale ekipa z LA jak najbardziej czuła się na siłach, by utrzeć nosa ubiegłorocznym wicemistrzom.

Bryant prawie całą zwycięską serię ze Seattle spędził poza parkietem. Po części z przyczyn zdrowotnych, a po części dyscyplinarnych. Gdyby trener naprawdę chciał, spokojnie mógłby oddelegować go do boju. – Myślę, że Kobe traktował mnie w tamtym czasie jak wroga, jak pierwszą poważną przeszkodę na swojej drodze do wielkości – zauważa Del Harris. – Byłem pierwszym trenerem, a może w ogóle pierwszym dorosłym, który śmiał zwrócić mu na coś uwagę. Nie chcę być tak zapamiętany. Jako ten facet, który uparcie trzymał na ławce Kobego Bryanta. Ale taka jest prawda. Nie mogłem traktować go wyjątkowo tylko dlatego, że ma osiemnaście lat. Trafił do świata mężczyzn, więc musiał grać w zgodzie z męskimi zasadami. Jeśli nie potrafił się dostosować, lądował na ławie.

Na starcie rywalizacji z Utah młody zawodnik był więc potrójnie zmotywowany. Perspektywa awansu do finałów NBA i zmierzenia się z w nich Michaelem Jordanem, który kroczył właśnie po swój szósty i ostatni pierścień mistrzowski, doprowadzała „Black Mambę” do szaleństwa. W pierwszym starciu z Jazz nabuzowany Kobe zagrał przeszło trzydzieści minut. I swoim występem dal jasny dowód na to, dlaczego kibice Lakers w prasowej ankiecie orzekli, że ich drużyna lepiej wygląda bez Bryanta niż z nim.

Przestrzelił każdą ze swoich pięciu prób rzutu trzypunktowego. Skończył mecz ze skutecznością na poziomie 29%. Ekipa z Los Angeles została zmiażdżona 77:112. Jazz wygrali też drugi mecz w serii. I trzeci, choć rywalizacja przeniosła się już do Kalifornii.

Kiedy Utah wyszło na tak znaczne prowadzenie, stało się jasne, że Lakers nie odrobią już strat i ponownie nie powalczą w finałach NBA o tytuł mistrzowski. Bryant próbował jednak robić dobrą minę do złej gry. Zapewniał, że jeszcze nic nie jest stracone. Powiedział nawet, iż jest przekonany, że straty uda się jeszcze odrobić. Oczywiście po czterech spotkaniach było już definitywnie pozamiatane.

Shaq, który także wtedy zawiódł, po sromotnej klęsce w serii z Jazz dostał ataku straszliwej furii. W przypływie agresji zdemolował szatnię i łazienkę. Wezwano ochronę, ale nikt nie miał odwagi, by stanąć na drodze rozjuszonego olbrzyma. Tymczasem O’Neal miał już dość. Dość upokorzeń w play-offach. Dość wstydliwych porażek z cholernymi Utah Jazz. A przede wszystkim dość „złotego dziecka” o specjalnych przywilejach. Dość tych jego bezmyślnych, solowych akcji, które kończyły się kiepskimi rzutami albo fatalnymi stratami. Dość wsparcia, jakie bezczelny gnojek – bez względu na wszystko – otrzymuje ze strony zarządu. Dostrzegł w Bryancie wroga. I nie był zresztą odosobniony w swoich odczuciach. Bryant wkrótce musiał przełknąć bardzo gorzką pigułkę. Zawodnicy Lakers – w tajemnicy przed szefostwem i sztabem – zorganizowali zebranie zespołu. Wywalono kawę na ławę. Okazało się, właściwie nikt w drużynie nie lubi grać z „Mambą”.

Kobe był wstrząśnięty. Zadzwonił wtedy do Texa Wintera, swojego mentora.

Zapytał wprost. Można wręcz powiedzieć, że trochę naiwnie: – Trenerze, powiedz mi prawdę. Czy ja gram egoistycznie?

***
Zanim odniesiesz sukces, musisz się nauczyć przegrywać.
Michael Jordan
***

13 kwietnia 2016 roku Kobe Bryant rozegrał swój ostatni mecz na parkietach NBA.

Pożegnał się z ligą w naprawdę niezwykłych okolicznościach, a historia – jak to ma w zwyczaju – zatoczyła koło. „Black Mamba” zdobył bowiem tego dnia okrągłe 60 punktów w starciu z… Utah Jazz. Trudno sobie wyobrazić bardziej wymowny epilog dla jego pogmatwanej, niewiarygodnej kariery. Strzelecka eksplozja Kobego w czwartej kwarcie przesądziła o końcowym zwycięstwie Los Angeles Lakers 101:96. Udręczony kontuzjami 37-latek opuścił koszykarską scenę jak heros. Czyli w stylu, o jakim zawsze marzył i do którego dążył, przez dwie dekady zmuszając swój organizm do maksymalnego wysiłku. Dzień po dniu.

Pozostali zawodnicy Lakers bez ustanku podkręcali Kobego.

– Rzucaj, rzucaj dalej! – namawiali go podczas każdej przerwy na żądanie.

Więc rzucał. Wciąż i wciąż, nawet gdy obręcz i piłka nie chciały z nim współpracować. Choć przecież od dawna nie był już tym nieokiełznanym nowicjuszem, który stara się zostać bohaterem za wszelką cenę, nawet jeżeli tą ceną ma być niezadowolenie partnerów albo całkowite zburzenie meczowej strategii, pieczołowicie przygotowanej przez trenera. Nie miał już nic do udowodnienia, ale coś chciał udowodnić.

Utah Jazz 96:101 Los Angeles Lakers (NBA 2015/16).

Wraz z upływem lat Kobe Bryant nauczył się jednak wyprawiać na parkiecie cuda również dla dobra całego zespołu, a nie tylko po to, by nakarmić swe wygłodniałe ego i udowodnić światu swą wielkość. Na absolutne wyżyny wzniósł poziom swojej gry w defensywie. Odnalazł w sobie zdolności przywódcze. I wówczas heroiczne wyczyny – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – spłynęły do niego same, nie musiał ich dłużej szukać. Aczkolwiek nigdy nie zdołał całkowicie wyciszyć targających nim instynktów. Nawet gdy zdobywał swój piąty mistrzowski pierścień, jego występom w finałach NBA towarzyszyły liczne głosy krytyki z powodu zbyt częstych dryblingów i zbyt licznych rzutów ze zbyt trudnych pozycji. Ba, po co zresztą cofać się aż tak daleko. Przecież w swoim pożegnalnym meczu Bryant chybił prawie trzydziestokrotnie. Czyste szaleństwo, a zarazem kwintesencja całej jego kariery.

Nieważne, jak wiele błędnych decyzji na placu gry podjął – a właśnie do niego należy rekord niecelnych rzutów w NBA – summa summarum był w stanie zrekompensować je jeszcze większą liczbą udanych zagrań. – Kobe doskonale rozumie koszykówkę. Moim zdaniem rozumie ją lepiej niż w nią gra. Mam na myśli, że nie zawsze podejmuje na parkiecie najlepszą z możliwych decyzji, nawet gdy świetnie wie, co tak naprawdę należy zrobić – podsumował wspomniany Tex Winter.

Cóż – taki był po prostu urok „Mamby”.

Nie bez kozery mówi się przecież, że gdyby za walor akrobatyczny rzutu przyznawano w NBA dodatkowe punkty, Kobe byłby dzisiaj powszechnie uważany za najwybitniejszego koszykarza w dziejach. Kręta droga do wielkości zaczęła się w jego przypadku od czterech fatalnych air-balli, kilku dotkliwych porażek i paru bolesnych prztyczków w wysoko zadarty nos.

Skończyła zaś na dziesiątkach trafień w ostatnich sekundach, które odwracały nie tylko wynik konkretnych spotkań, lecz bieg historii NBA.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice

To miał być zwyczajny mecz. 81 punktów Kobego Bryanta

Mistrzowski gambit Fabio Capello. Historia niezwyciężonego Milanu

Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?

Ostatnia podróż „Boskiego Kucyka”, czyli Roberto Baggio w Brescii

***

etoto

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
0
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...