Reklama

„Nie mam po co wracać do Ekstraklasy”

redakcja

Autor:redakcja

27 grudnia 2019, 08:58 • 14 min czytania 0 komentarzy

Po piątkowej prasie widać, że przez święta było więcej czasu, żeby pewne rzeczy przygotować. Jest naprawdę bardzo ciekawie. Jorge Felix opowiada o świecie liczb i inwestycji, Adrian Mierzejewski szczerze mówi o zagranicznej karierze, Wojciech Cygan wspomina swoje początki z Rakowem Częstochowa i GKS-em Katowice, a Emmanuel Sarki wraca do wielu życiowych i zawodowych wątków.

„Nie mam po co wracać do Ekstraklasy”

PRZEGLĄD SPORTOWY

Jorge Felix z Piasta Gliwice opowiada o fascynacji nauką i tworzeniu planów oszczędnościowych dla innych piłkarzy.

Słyszałem, że nie pasuję do świata piłki z powodu swoich zainteresowań. Zdaję sobie sprawę, że mocno wykraczam poza stereotyp piłkarza, ale nie jestem jego całkowitym zaprzeczeniem. Uwielbiam się uczyć, poświęcać czas na rozwój, fascynuje mnie matematyka. Inaczej spędzam czas wolny. Nie kręcą mnie imprezy. Lubię mieć zajęty umysł, ale nie tylko piłką. Nie zgodzę się, że nie pasuję do tego świata, bo to moja wielka pasja. Piłka sprawia mi olbrzymią frajdę i dostarcza niesamowitych wrażeń . Jestem szczęściarzem, że udało mi się dojść do profesjonalnego poziomu. Gdy spotykam się z kolegami, nadal chcę grać. Kocham mieć piłkę przy nodze.

Nie dziwi mnie, że piłkarzy nie ciągnie do nauki. Gdy jesteś nastolatkiem i zaczynasz zarabiać duże pieniądze, wydaje ci się, że nauka do niczego już się nie przyda, bo przecież piłka zagwarantuje dobrobyt na całe życie. Na początku drogi to normalne podejście, ale z czasem trzeba sobie uświadomić, że jakakolwiek kontuzja lub pech może wszystko zakończyć. Nagle możesz się obudzić i studia będą niezbędne, aby rozpocząć nowe życie. Futbol nie jest wieczny, to tylko kilkanaście lat życia w bajce. Gdybym kiedyś został miliarderem, nie przestałbym pracować. Żyłbym na wyższym poziomie, ale potrzebuję czuć się potrzebny, w jakikolwiek sposób przydatny dla społeczeństwa, dlatego nie mógłbym siedzieć bezczynnie, gdybym wygrał dwa miliardy na loterii. Jeśli założyłbym kapcie, usiadł przed telewizorem i miał wszystko na zawołanie, nie czułbym się szczęśliwy. To nie jest moja definicja spełnienia. Byłbym zadowolony, zakładając swój biznes albo pracując w firmie. Praca brzmi jak obowiązek i nie kojarzy się pozytywnie, ale kiedy stworzysz do niej przyjemne warunki, daje radość.

Reklama

ps1

Adrian Mierzejewski pojawia się w Polsce tylko na wakacje i jest z tego powodu szczęśliwy. Do dziś uważa, że wiele wygrał na transferze do Trabzonsporu.

(…) Dziś pan uważa, że był to dobry ruch?

Nawet bardzo dobry. Wydaje mi się, że z polskiej ligi nigdy bym nie trafił do Arabii, Australii czy Emiratów Arabskich. Teraz zawodnicy wyjeżdżają już w te rejony, ale nieskromnie powiem, że dzieje się tak dzięki mnie. Radek Majewski przeniósł się do Australii dlatego, że wcześniej ja tam byłem, zostałem wybrany na piłkarza roku. Michał Janota pojechał do Arabii, bo pamiętają, że był u nich łysy Polak, który został wybrany na najlepszego pomocnika ligi. Nie działałem przy tych transferach, ale przetarłem szlaki. Gdy tam pojechałem, miałem na koszulce napis: Adrian, sądzili, że jestem Brazylijczykiem, nikt nie sądził, że piłkarz tak techniczny pochodzi z Polski. Bezpośredni wpływ miałem za to na transfer Filipa Kurto do Wellington Phoenix.

Wyjazd do Australii nie jest w Polsce ceniony, zazwyczaj trzeba mierzyć się ze sporą krytyką.

Mam wrażenie, że kibice i eksperci w Polsce mają spaczony pogląd na temat futbolu w naszym kraju. Przez cały rok narzekamy na poziom, a gdy ktoś odchodzi, twierdzimy, że źle postępuje. Milion razy słyszałem, że powinienem wrócić do ekstraklasy. Tylko po co? Dlaczego miałbym wracać do słabszej ligi, za mniejsze pieniądze? Ostatnio wrócił Paweł Wszołek. Szczerze mówiąc nie rozumiem, po co to zrobił.

Reklama

Żeby nie zostać zapomnianym, żeby wrócić do reprezentacji?

Do reprezentacji, do której nie był powoływany, występując w Championship. A przecież ta miażdży polską ligę. Jaki jest tego sens? Co jakiś czas czytam, że Jurek Brzęczek jedzie obserwować kadrowiczów, wybiera się na mecz Bayernu czy Napoli. Zastanawiam się, po co to robi? Jeśli Lewandowski zagra słabszy mecz, wtedy go nie powoła? Lepiej by było, gdyby wybrał się na spotkania w Championship, do chłopaków z Włoch, których obserwuje, zamiast lansować się na trybunach w Monachium czy pogadać z Ancelottim o tym, jak trenuje Zieliński.

ps2

Radoslav Latal coraz bliżej Jagiellonii. Czeski trener przed świętami był w Polsce i rozmawiał z przedstawicielami białostockiego klubu.

Według naszych informacji strony doszły do porozumienia. Na przeszkodzie stoi jednak ważna umowa Radoslava Latala z Sigmą Ołomuniec. Szkoleniowiec, w Polsce znany z pracy w Piaście Gliwice, czeski klub prowadzi od lata, kiedy podpisał trzyletni kontrakt. Nie osiąga jednak zachwycających wyników, Sigma jest dopiero dziesiąta w szesnastozespołowej lidze. Jesienią doszło do otwartego konfliktu między Latalem a szykowanym do odgrywania wiodącej roli piłkarzem Vaclavem Pilařem. Czy współpraca będzie kontynuowana, zależy od władz Sigmy: mogą nie zgodzić się na rozwiązanie kontraktu Latala lub rozmawiać z Jagą, o warunkach puszczenia trenera do białostockiego klubu.

ps3

Jacek Machciński, który odszedł przed świętami, to jeden z najbardziej zagadkowych polskich trenerów.

Dla młodszych sympatyków futbolu, którzy akurat nie pasjonują się dziejami Widzewa sprzed czterech dekad, nazwisko Machciński nic nie mówi, bo też swoją historią wyraża paradoksalną zależność – z jednej strony jest trenerską legendą Widzewa w jego złotych czasach, a z drugiej szkoleniowcem niedocenianym i zapomnianym. A przecież to za jego czasów w Widzewie grały takie tuzy jak Młynarczyk, Żmuda, Boniek, Smolarek i cała plejada innych zadziornych widzewiaków. To z nim na ławce Widzew zdobył pierwsze mistrzostwo Polski, wyeliminował w europejskich pucharach Manchester United i Juventus Turyn.

Gdy obejmował stanowisko pierwszego szkoleniowca, miał zaledwie 31 lat! I nie był pieszczochem piłkarskiej władzy. Wręcz przeciwnie – kiedyś opowiadał nam, jak ta władza rzucała mu kłody pod nogi, wypychała do dziesiątego szeregu, nie chciała wydać uprawnień do samodzielnej pracy w pierwszej lidze. Uważał, że to wszystko w ramach osobliwego odwetu za to, że nikomu nie kłaniał się w pas. Trenerski salon miał go traktować z wyższością, więc on nobliwych trenerów traktował dokładnie tak samo. Dla nich był tylko asystentem znanego z twardej ręki Leszka Jezierskiego, który miał nawet stosowny przydomek „Napoleon”, ale poszukujący nowego trenera prezes Widzewa Ludwik Sobolewski właśnie z tego faktu uczynił główny atut. – Oczywiście bez Sobolewskiego nic by tu się nie wydarzyło. Prezes miał nosa, wiedział jakiego piłkarza ściągnąć, ale i jakiego trenera. Niewłaściwy szkoleniowiec mógłby się w Widzewie łatwo pogubić. Machciński nie był z najwyższej ligowej półki, ale wyszedł spod skrzydeł Jezierskiego. To była najlepsza rekomendacja – opowiada Józef Młynarczyk.

ps4

SPORT

Wojciech Cygan marzy o ekstraklasowym meczu Raków – GKS Katowice przy pełnych trybunach nowego stadionu w Częstochowie.

– Pochodzę z Częstochowy – mówi Wojciech Cygan. – Dokładnie z dzielnicy Północ, która była podzielona między kibiców kilku klubów i dyscyplin. Byli tam fani Widzewa, AZS-u, Włókniarza i Rakowa. Ja chodziłem z kolegami na mecze siatkarzy, którzy w pobliskiej hali Polonia zdobywali raz za razem mistrzostwo Polski oraz na stadion Rakowa, grającego wówczas w ekstraklasie. Awans częstochowskich piłkarzy ćwierć wieku temu był na ustach wszystkich i na mnie też zrobił wrażenie. Atmosfera na meczach była niepowtarzalna. Na spotkaniach z wielkimi firmami, takimi jak Legia, stadion, który w sumie niewiele się zmienił do chwili obecnej, był przepełniony. Pamiętam, że stałem w drugim czy w trzecim rzędzie za sektorami od strony budynku klubowego i musiałem się poprzeciskać żeby coś zobaczyć, a miałem wtedy kilkanaście lat i nie byłem tej postury co dzisiaj – śmieje się Cygan.

Nie był szalikowcem. Przychodził na mecze, bo interesowała go piłka nożna. – Obserwowałem grę – dodaje prezes Rakowa. – Kupowałem gazety i porównywałem moje odczucia z ocenami wystawionymi zawodnikom w „Sporcie”, na który czekało się z niecierpliwością następnego dnia po meczu. Po spotkaniu z GKS-em Katowice, wygranym 3:0, zapamiętałem tytuł „Skrzypek i jego orkiestra”. Grający u nas dwa lata Paweł Skrzypek strzelił wtedy 2 gole i poprowadził drużynę do zwycięstwa. Interesowałem się też transferami i zmianami kadrowymi, więc wiele nazwisk pozostało w pamięci, ale w 1998 roku wyprowadziliśmy się z Częstochowy z racji obowiązków służbowych ojca i kontakt z Rakowem nagle się urwał.

W czerwcu dostałem informację, że po wakacjach zmieniamy adres i do liceum zacząłem już chodzić w Katowicach. Pamiętam pierwszy dzień po przewiezieniu mebli. To była końcówka sierpnia. Nierozpakowane pudła zostały w nowym mieszkaniu, a my pojechaliśmy na Bukową, gdzie GKS grał z Legią. Przegrał 1:3, a dwie bramki strzelił wtedy Bartosz Karwan i tak zaczął się mój katowicki rozdział aktywnego kibica, który co jakiś czas jeździł na mecze GKS-u Katowice, zarówno w tych czasach ekstraklasowych, jak i w tym późniejszym okresie gry w niższych ligach.

Zmiana w sposobie patrzenia na klub przyszła w 2010 roku, kiedy to Wojciech Cygan został kuratorem GKS-u Katowice. – Mogę powiedzieć, że to był przypadek – wspomina Wojciech Cygan. – Pod koniec marca, zadzwonił do mnie ojciec i jako pierwszy powiedział mi, że jest propozycja ze stron władz Katowic, żebym jako młody prawnik został kuratorem stowarzyszenia, które wówczas prowadziło klub. Pierwsze moje słowa brzmiały: „Absolutnie nie”. Dodałem, że mnie nie to w ogóle nie interesuje. Byłem w trakcie aplikacji adwokackiej i to był dla mnie priorytet, bo chciałem zakończyć ten rozdział i rozpocząć nowy, otwierając swoją kancelarię.

sport1

Zamiast kameralnego stadionu, który pierwotnie miano budować w Częstochowie, dokonana zostanie jedynie modernizacja obiektu Rakowa i dostosowanie go do ekstraklasowych wymogów.

Dwuletni serial z „nowym stadionem” musiał mieć więc takie zwieńczenie, jakie zakładaliśmy, czyli dostosowanie obecnie istniejącego obiektu do minimalnych wymagań stawianych przez Polski Związek Piłki Nożnej. Nikt przecież nie zakładał w tej sprawie kapitulacji władz miasta, co w istocie oznaczałoby karną degradację beniaminka nawet o dwie klasy rozgrywkowe. To byłaby wizerunkowa samozagłada prezydenta Krzysztofa Matyjaszczyka.

Co prawda ostatecznie nie zakończono jeszcze postępowania przetargowego opartego o poprzedni projekt, ale już wiadomo, że niczego ono nie wniesie. Miasto, jako właściciel obiektu, nawet przy wsparciu rządowym, nie jest w stanie wyłożyć na ten cel grubo ponad 50 mln zł, czy nawet prawie 90 mln zł, za które zamierzała zmodernizować obiekt znana z dużych przedsięwzięć budowlanych częstochowska „Przemysłówka”.

sport2

Dietmar Brehmer wraca do samodzielnej pracy. Przestał pomagać Koscie Runjaiciowi w Pogoni Szczecin i rusza na ratunek Odrze Opole.

Czy trener Kosta Runjaić namawiał pana do pozostania w Szczecinie?

– Rozmowy były trudne. Miałem kontrakt ważny jeszcze przez 1,5 roku, ale byłem zdeterminowany, by trafić do Opola. Wiem, że trener Runjaić nie był zadowolony, lecz zaakceptował mój wybór i pozwolił działać. Jego zgoda była kluczowa, bo ma w Pogoni bardzo dużo do powiedzenia. To nie była formalność, ale sam sposób załatwienia tej sprawy świadczy o wysokiej klasie klubu i osób nim zarządzających.

Dlaczego tak bardzo zależało panu, by walkę o mistrzostwo Polski zamienić na bój o utrzymanie w pierwszej lidze?

– Praca pierwszego trenera najpierw była moim marzeniem, a potem celem. Miałem to szczęście, że prowadziłem już jako szkoleniowiec dwie drużyny. Rozwój Katowice i ROW to były dobre miejsca. Teraz szansę dała mi Odra. Po pierwszej, całkiem wstępnej rozmowie z zarządem daliśmy sobie co prawda kilka dni na zastanowienie, ale po tym, co usłyszałem, od razu wiedziałem, że to dla mnie dobry moment i dobry klub, by dokonać tej zmiany. To była łatwa decyzja, byłem zdecydowany, mimo że rozmawialiśmy przed wyjazdem do Grudziądza, kiedy sytuacja nie wyglądała dobrze ani patrząc na zdobyte punkty, ani na samą grę. Już wcześniej otrzymałem kilka propozycji, ale Odra po prostu mi pasowała.

Dlaczego?

– Znam członków sztabu, z działaczami też niegdyś się poznaliśmy. Ważny czynnik to też bliskość domu, który mam w okolicach Mikołowa. Przede wszystkim jednak, widzę po ludziach w klubie duży zapał do wyjścia z tarapatów. Działacze są bardzo zaangażowani. Przedstawili mi fajną wizję pracy pierwszego trenera. To miasto wojewódzkie, które zasługuje co najmniej na pierwszą ligę, a ambicje klubu sięgają wyżej. Niedługo powstanie stadion, dobrze pracować w miejscu mającym taką perspektywę. Mały plusik to też fakt, że Odra jest zaprzyjaźniona z klubem najbliższym mojemu sercu, czyli Polonią Bytom. Patrząc na samą kadrę, uznawałem też, że przy lekkich korektach jest to zespół, który da mi możliwość pokazania swoich trenerskich możliwości.

sport3

Jego dziadek Samuel żył podobno 135 lat. Babcia o „ledwie” piętnaście lat mniej. Emmanuel Sarki, były pomocnik Wisły Kraków, a obecnie IV-ligowej Odry Wodzisław, to bardzo barwna postać.

Jednej rzeczy Sarkiemu mocno brakuje, a są to występy w reprezentacji Nigerii. Świetnie rokował. Grał w juniorskiej reprezentacji z samym Obi Mikelem, ale jak nie doczekał się powołania do „Super Orłów”, kiedy był zawodnikiem Chelsea, tak nie przyszło też ono później, choćby wtedy, kiedy całkiem nieźle radził sobie pod Wawelem. W jednym z wywiadów dla nigeryjskich mediów wspominał nawet o tym, że była kwestia gry w narodowym zespole Nigerii, ale za wszystko… trzeba byłoby zapłacić!

Pytamy o to zawodnika. – Kiedy byłem w Wiśle i nieźle mi szło, Jacek Bednarz wspominał, że na mecz do Krakowa ma przyjechać jeden z działaczy nigeryjskiej federacji, a także jeden z trenerów. Mieli mieć darmowy pobyt w Krakowie, zobaczyć mój mecz i wracać. Pojawiła się jednak kwestia tego, że trzeba było im zapłacić, po 2,5 tysiąca euro każdemu. Powiedziałem wtedy, że coś takiego mnie nie interesuje. Nie będę nikomu płacił za powołanie do kadry – mówi z zażenowaniem.

Gra w krakowskim klubem razem z Wilde-Donaldem Guerrierem zaowocowała jednak powołaniem do reprezentacji Haiti. – Tych występów na koncie mam osiem czy dziewięć. Byłoby ich więcej, gdyby nie fakt, że panicznie boję się latać samolotami, a przy tak długich trasach, po kilkanaście godzin, jest jeszcze gorzej – opowiada. Co do Haiti, to jak Sarki mówi, pochodzi stamtąd jego rodzina. Dziadek Samuel przywędrował stamtąd do Nigerii jako misjonarz. Piłkarz nieraz mówił, że żył rekordową liczbę lat, bo… 132! Teraz prostuje tę liczbę i mówi, że dziadek zmarł, gdy miał 135 lat! – Babcia Jeanette żyła 120 lat, a ciotka, siostra mojej babci, ma 110 lat. Ktoś się z tego śmieje? Tak jest. Wszyscy żyli na wsi, gdzie życie jest lepsze, a żywność zdrowsza niż w mieście. Stąd sekret ich długowieczności – tłumaczy.

Sarki nie musiałby już grać w piłkę. Finansowo jest ustawiony. Twierdzi, że ma lukratywne oferty z Arabii Saudyjskiej i Tajlandii, ale jako że jego narzeczona Aleksandra jest w zaawansowanej ciąży, to nigdzie się z Polski nie rusza. – W Nigerii mieszka mój młodszy brat Moses i siostra Rosemary. Mamy tam firmę. Kupujemy i remontujemy domy, a potem je sprzedajemy. Ja sam jestem właścicielem 35 apartamentów. Nad wszystkim czuwa mój brat. Mógłbym już nie grać, ale futbol to dla mnie wszystko. Kocham to, co robię, a zamierzam grać tak długo, jak pozwoli mi na to zdrowie. Może będzie to długi czas, bo przecież moi dziadkowie długo żyli – mówi z uśmiechem Emmanuel Sarki. 

sport4

Tata od najmłodszych lat zabierał go na mecze, starszy brat Marcin grał przy Cichej w ekstraklasie. Łukasz Molek był skazany na Ruch Chorzów. – Robię dziś to, co kocham – mówi 24-latek, od czerwca pracujący w roli drugiego trenera „Niebieskich”.

Łukasz Molek to młodszy brat Marcina, byłego piłkarza czy członka sztabu szkoleniowego Ruchu. Dzieli ich 17 lat. – Do tej pory zdarza się, że ktoś mówi o mnie jako o synu Marcina i muszę to prostować. Różnica między nami jest spora. W młodym wieku nie miałem z brata zbyt wiele. Zarabiał pieniądze, szybko się wyprowadził, kupił mieszkanie. Im jestem starszy, tym bardziej ta różnica się zaciera i nasze relacje stają się coraz bliższe. Możemy pogadać o wszystkim, mamy bardzo dobry kontakt. Chyba po Marcinie odziedziczyłem taką impulsywność. Prowadzi teraz w IV lidze AKS Mikołów i też wyłapał trochę kartek. Warsztatu w sporej mierze uczyłem się od niego, instruował mnie, wprowadził na tę trenerską ścieżkę – przyznaje nasz rozmówca.

Traf chciał, że starszy brat był zresztą kiedyś… jego trenerem. Przez kilka lat Marcin Molek prowadził zespół juniorów Ruchu z rocznika 1995, w którym grał Łukasz. – Powtarzał, że musi ode mnie wymagać więcej niż od innych, by nikt nie zarzucił, że gram tylko dlatego, bo jestem bratem trenera. Na tle innych trenerów akademii Marcin był bardzo surowy. Miał twardą rękę. Byliśmy często na niego źli, denerwowaliśmy się, że non stop się wydzierał, instruował. Potrafił zapytać ostrym tonem, dlaczego tak cicho ktoś powiedział „dzień dobry”. Z perspektywy czasu jednak, gdy rozmawia się teraz z kolegami z tamtego zespołu, to prawie każdy to docenia. Marcin starał się wychować nas nie tyle na piłkarzy, co na ludzi. Każdy z nas wyrósł na dobrego człowieka. Nikt nie zrobi wstydu, w jakiejkolwiek dziedzinie życia się znajdzie – przekonuje Łukasz Molek.

sport5

SUPER EXPRESS

Michał Listkiewicz o tym, dlaczego sportowe wigilie są lepsze od korporacyjnych.

Kocham sportowe wigilie, są bardziej autentyczne niż te firmowe, na których nielubiące się korpoludki składają sobie nieszczere życzenia przy kateringowym jedzeniu w styropianowych pojemnikach. Co bogatsze firmy zapraszają zniewolonych pracowników do wypasionej restauracji, bez księdza, opłatka i wigilijnych potraw. Tymczasem u sportowców tradycja to rzecz święta. Kluby mają swoich kapelanów i chwała im za to. W trudnych chwilach bardzo mi pomagają usłyszane na Wigilii słowa księdza Mirosława Mikulskiego, kapelana warszawskiego sportu, reprezentującego tak zwany katolicyzm ludowy cechujący się pięknym słowem i umiłowaniem tradycji. Nigdy nie odważę się na czynienie krzywdy innym po wigilijnym kazaniu tego duchownego. Dostałem zaproszenia na sportowe kolacje w Wyszkowie, Pabianicach, Ostrołęce, Warszawie, Bytowie, Ustrzykach, Olecku. Jak szkoda, że nie można być wszędzie w ten najpiękniejszy dzień w roku.

se1

GAZETA WYBORCZA

Przez 20 lat FIFA mówiła twardo „nie”, aż nowy prezes Gianni Infantino zapytał: „A właściwie dlaczego nie?”. I otworzył furtkę do stworzenia międzynarodowych lig piłkarskich.

(…) Dla średniaków rozwiązaniem byłyby ligi międzynarodowe. Już dwie dekady temu powstał projekt ligi atlantyckiej, w której grałyby zespoły z Belgii, Portugalii, Szkocji i Holandii. W każdym z tych krajów są zespoły mocne i rozpoznawalne. Rozgrywki, w których Celtic i Rangers rywalizowałyby z Porto i Benficą oraz PSV, Ajaxem i Feyenoordem, mogłyby przyciągnąć więcej kibiców i wygenerować znacznie więcej pieniędzy. Poprzedni szef FIFA Joseph Blatter mówił stanowczo „nie”. Dla niego futbol klubowy miał się rozwijać w ligach narodowych. Jego następca Gianni Infantino uważa, że pomysł wart jest rozpatrzenia. W futbolu klubowym byłaby to rewolucja. Ale zarówno kluby największe, jak i mniejsze łączy poszukiwanie nowych, efektywniejszych źródeł finansowania. A w dzisiejszych czasach nic tak nie zmienia futbolu jak pogoń za pieniędzmi.

gw1

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...