Reklama

O Marcinie, co nie został stolarzem. Wasyl, rozdział: Nowa Huta

redakcja

Autor:redakcja

16 grudnia 2019, 18:25 • 13 min czytania 1 komentarz

Na meczu Hutnik – Monaco podawał piłkę Petitowi i Ikpebie. Mistrz walk na skręcone z ręczników „marchewy”, wyjadacz meczów blok na blok, w których grało się o pięć złotych albo więcej. Napastnik w stylu Chinagli, twardości nabierający na podwórkach Nowej Huty, konsekwentnie wycofywany, bo miał mniej talentu od innych. Według starszyzny – młody chłopak umiejący cieszyć się życiem, choćby w postaci wyjazdu na sylwestra do Paryża, ale też zawsze ostatni schodzący z treningu.

O Marcinie, co nie został stolarzem. Wasyl, rozdział: Nowa Huta

W opinii tych, którzy znali Marcina Wasilewskiego dwadzieścia lat temu, piłka uratowała Kraków przez najgorszym stolarzem w dziejach. Zapraszamy do reportażu o początkach Wasyla.

***

Pamiętam taką rozmowę z Marcinem.

– Słuchaj, a co ty będziesz robił? Masz jakieś wykształcenie?
– No zawodowe. Stolarzem jestem.
– Idź do szkoły, do technikum, bo to za mało jest.
– Panie trenerze, ale ja będę graczem zawodowym.

Reklama

W tamtym czasie spojrzałem na niego i zaniemówiłem. Ale taka była mentalność tego chłopaka i po latach okazało się, że miał rację. Nie stało się to jednak samo. On całe życie podporządkował temu, by zostać piłkarzem. W piłce trzeba mieć predyspozycje, charakter, ale trzeba też chcieć. Chcieć bardzo. On, gdy tylko mu się dało szansę, naprawdę robił wszystko, by ją wykorzystać, bo tak bardzo tej piłki chciał.

Aleksander Brożyniak, trener, u którego Wasyl debiutował w seniorskiej piłce.

***

Nowa Huta, dokładnie Osiedle Hutnicze, czyli starsza część dzielnicy – to właśnie stąd pochodzi Marcin Wasilewski.

Rafal Skórski, kolega Marcina z juniorskiego Hutnika: – Osiedle Hutnicze to stara część Nowej Huty, moim zdaniem bezpieczniejsza niż blokowiska, w których ja mieszkałem, ale wiadomo, że wtedy łobuzerka była powszechniejsza i, by tak rzec, na wyższym poziomie niż teraz. Ale nie demonizowałbym. Tak, wychowaliśmy się w pewnym stopniu na podwórkach, ale nic „mocniejszego” nikomu się nie przydarzyło, ani Marcinowi, ani mnie, ani żadnemu z moich znajomych. Można było się narazić na jakieś bójki, ale to normalne, jaki facet nie ma jakiejś bójki na koncie.

Bogdan Przybyło, wywodzący się z Nowej Huty wieloletni dziennikarz Dziennika Polskiego: – Na tym osiedlu było wielu Romów. Rewir spięciowy, różne chłopaki. To nie były aniołki. Osiedle też go wychowywało, miał przeważnie ze starszymi do czynienia, umiał się im postawić.

Reklama

Spięciowy czy nie, najważniejsza i tak była piłka. Być może jesteście jeszcze z pokoleń, które zadają sobie czasem pytanie: jak to możliwe, że dzisiaj w akademiach trenuje się, powiedzmy, 1,5 godziny, a my potrafiliśmy toczyć wielogodzinne mecze, gdzie po szóstej godzinie mama rzuciła picie i można było hulać dalej, choćby drugie tyle?

Skórski: – Na wszystkich blokowiskach Nowej Huty trwały walki o to, by zająć sobie boisko. Byle skrawek zieleni między blokami już się jako taki liczył, do tego boiska asfaltowe, ale tych nie było za wiele. U nas były dwa takie pod szkołami, ale prawie zawsze pozajmowane. Nawet jak się zajęło, to przyszli starsi i wyrzucali. Graliśmy więc na przykład na placu zabaw, pomiędzy drabinkami, zjeżdżalniami. Trzeba było omijać, ale jakoś to było wzbogacające.

Przybyło: – Na Nowej Hucie jeszcze za moich czasów grało się mecze osiedlowe za pieniądze. Wiem, że to przetrwało też do czasów Marcina. Nieważne, że ktoś grał już w Hutniku, Wandzie czy Krakusie, schodził na boisko asfaltowe i grał o kasę.

Grę na pieniądze potwierdza przyjaciel Wasilewskiego, Filip Niewidok, choć stawki widać poszły w górę: – Pięć złotych? Powiem tak: zdarzało się grać za znacznie więcej. Wielu trenowało w klubie, ale nie przeszkadzało to potem zdzierać kolan na osiedlu.

Wasyl miał równie blisko na Wandę Kraków co na Hutnika, ale w istocie Hutnik był wtedy poza konkurencją, w latach dziewięćdziesiątych przeżywał swoje złote lata. Siedem ligowych sezonów, po drodze brązowy medal i gra z Monaco w pucharach. O tym meczu barwnie opowiadał nam Siergiej Szypowski, a pewne – co tu kryć – pozapiłkarskie akcenty pokazują jak organizacyjnie stał klub.

Doszli w tej edycji do półfinału. U nas wtedy bida aż piszczy. Wymagane było dwadzieścia pięć piłek treningowych do treningu przedmeczowego – w klubie brakło, kierownik musiał się na szybko fatygować do Katowic i pożyczać. Na przedmeczowej konferencji tylko woda i słone paluszki. Wojtek Gorczyca, krakowski dziennikarz, opowiadał mi potem, jak oni naszą delegację ugościli. Swoją drogą, delegacja ciekawa – tzw. biznesmeni z Huty pojechali, wchodzą do hotelu, gdzie drzwi już były na karty magnetyczne. Ci się awanturują – po co ta karta, gdzie klucz, otwierać! I walą w te drzwi. Monaco zorganizowało Hutnikowi bankiet w restauracji przy plaży, Wojtek potem opowiadał, że na stole ryby, kalmary, wszelkie alkohole, cuda po prostu. Zarzekał się, że podszedł do niego książę Albert i zapytał:
– Jak tam, smakuje?
– Tak, wszystko wspaniale, dziękuję.
– Przepraszam, że zapomnieliśmy o jednej rzeczy: nie ma słonych paluszków.

Na tym meczu był też Wasyl i to w roli – było nie było – uczestnika, a nie tylko widza. Niewidok:

– Chodziliśmy na mecze Hutnika, a potem, gdy byliśmy już juniorami, podawaliśmy na meczach piłki, także w pucharach. Sigma chociażby. Monaco mogę wymienić z pamięci: Scifo, Petit, Ikpeba.

Ale Hutnik nie był przykładem efemerydy, która skupiała się tylko na tym, by błysnąć, pokazać Zakariego Lambo i sprzedać go z zyskiem. Bodaj największym sukcesem Hutnika lat dziewięćdziesiątych było szkolenie młodzieży. Wasyl zapisał się razem z dwa lata młodszym bratem, Pawłem.

pawel

Co ciekawe, młodszy Wasilewski zagrał jeden mecz  w Lechu – w Pucharze Ekstraklasy, gdzie można było wystawić testowanego gracza. Mimo że zapewnił zwycięską bramkę, został graczem cenionym, ale w małopolskiej III lidze.

Niewidok: – Paweł grał chwilę w Hutniku, potem poszedł do Krakusa. Wiem, ze nigdy nie grali przeciwko sobie. Są bardzo zżyci, tak wtedy jeden za drugiego wskoczyłby w ogień, tak dziś.

wasyl2

Fundamenty pod ówczesne szkolenie Hutnika kładł zmarły w 2018 Aleksander Hradecki, pochodzący ze Stanisławowa, gdzie grał w lokalnym Dinamie za okupacji. To prawdziwy pasjonat, nawet w dziewiątej dekadzie życia angażował się w szkolenie, nie mógł żyć bez zielonej murawy.

Hradecki w Hutniku wprowadził nowatorski na tamte czasy model szkoleniowy, którego efektem kariery choćby Krzysztofa Bukalskiego, Mirosława Waligóry, Marka Koźmińskiego, a zespołowo mistrzostwa Polski juniorów starszych w 1993 i 1994, a także mistrzostwo juniorów młodszych w 1997.

Skórski: – Szkolenie w Hutniku, jak na tamte czasy, było na profesjonalnym poziomie. Trenerzy mieli przed południem dyżury, gdzie trenowali indywidualnie z zawodnikami, którzy nie mogli przyjść na popołudniowe zajęcia – takich drobiazgów było więcej, a cała struktura spinana i doglądana przez trenera Hradeckiego. Inna rzecz, że było też w kin wybierać. W każdym naborze brało udział kilkuset dzieciaków, do tego nabory w szkołach czy przenosiny najlepszych z Wandy – tą drogą choćby poszedł olimpijczyk Mirek Waligóra. To był czas dorastania dzieci z wyżu demograficznego, dzieciaków było multum, zawsze było zim się pobawić na osiedlu, ale też zdarzały się kłótnie.

Waldemar Kocoń, który prowadził Wasyla w juniorach przez 3,5 roku: – To były najlepsze lata, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży w Hutniku. Mieliśmy niesamowicie mocne dziesięciolecie. Mistrzostwa, medale. Roczniki takie nam się nakładały, że byliśmy w stanie wystawić trzy mocne zespoły. Byliśmy wtedy w ogólnopolskiej czołówce.

Triumf juniorów młodszych w 1997 to właśnie zasługa Koconia, a Wasyl w tamtej drużynie odgrywał istotną rolę, strzelił nawet bramkę w finale z Lechem Poznań. W jego bramkostrzelności nie ma nic szczególnego: zaczynał jako napastnik.

Przybyło: – Wasyl zaczynał jako napastnik. Widziałem go jako gówniarza, przypominał mi potężnych napastników w stylu Horsta Hrubescha czy Giorgio Chinagli. Mocne chłopy, rozbijające obronę. Marcin nie był techniczny, ale umiał wykończyć, szczególnie głową. Ta czutka z lat dziecięcych mu została, przecież dużo strzelał przy stałych fragmentach, umiał się znaleźć.

Później, w miarę upływu czasu, był wycofany w głąb boiska. To skrzydło. To środek pomocy. Defensywna pomoc. Osiadł w końcu na prawej obronie, tak wymyślił go Aleksander Brożyniak. Niemniej to, że szukano mu pozycji, przestawiano, pokazuje też, że nie był aż tak wielkim talentem. To potwierdzają wszyscy rozmówcy.

Kocoń: – Miał dużą konkurencję. W juniorach czasem siadał na ławce.

Przybyło: – Były tam wtedy większe talenty. Michał Stolarz chociażby, bardzo dobry czysto piłkarsko. Krzyśkowi Przytule też wróżono dużą karierę. Oni mieli umiejętności, ale nie mieli charakteru Wasyla.

Skórski: – Krzysiek Niedźwiedź był dużym talentem, testowanym za granicą, bodajże kapitan swojego rocznika w reprezentacji Polski. Z rocznika 1979 był zapomniany dziś Darek Olipra, wtedy zapowiadał się znakomicie. O Marcinie tak się nie mówiło. Inni byli głośniejszymi nazwiskami. 

Niewidok: – Każdy powie, że był charakterny, ambitny, zapieprzał i przykładał się do treningów. Ale był też wtedy skromny, może nawet skryty. Na pewno na początku inni wiedli prym w szatni, Marcin nie zabierał tak często głosu. Był Michał Stolarz, świętej pamięci Marcin Latos, Wojtek Rajtar.

W tym kontekście pytanie Brożyniaka o pójście do technikum nabiera znaczenia. Wasyl nie był pewniakiem do piłki seniorskiej, Brożyniak martwił się, czy aż tak odważnie stawiając na piłkę chłopak nie przesadza. Za namową mamy – zarazem pierwszej kibicki synów, chodzącej na wszystkie ich mecze – poszedł do zawodówki na stolarza, ale o amatorów jego talentu stolarskiego trudno.

Kocoń: – Oj, chyba nie chciałbym stołu od Marcina. Chodził tam bo chodził, wiadomo, że liczyła się tylko piłka. Nie był z bogatego domu, w futbolu zobaczył sposób na życie, na to by coś w nim zmienić, coś osiągnąć.

Niewidok: – Junior nie mógł wtedy liczyć w Hutniku na żadne pieniądze. Nie dostawaliśmy nic, nawet stypendium. Marcin kształcił się jako stolarz, ale nie wiem czy ktoś chciałby mieć stół od Marcina. Śmiał się, że nawet gwoździa nie potrafiłby wbić, taki to stolarz.

Prawda jest taka, że Wasyl podejmował wtedy spore ryzyko. Owszem, można podporządkować całe zycie piłce nożnej – ale znam też takie przypadki, gdy gracze to robili, byli obdarzeni kto wie czy nie większym talentem, a jednak seniorskie granie brutalnie ich weryfikowało. To bodaj najtrudniejszy próg do przeskoczenia w piłce.

Tu jednak pokazała się największa siła Marcina Wasilewskiego.

Skórski: Jak Marcin trafił do seniorów, to od razu wybuchł jego talent. Błyskawicznie się odnalazł. Czasem tak jest, że ktoś świetnie wygląda wśród juniorów, a seniorzy go kasują – Marcin wszedł tam jak stary wyga.

Można zaryzykować i powiedzieć, że twarde seniorskie granie po prostu bardziej mu odpowiadało, tu dopiero mógł pokazać wszystko – kto wie, może w juniorach sędziowie krytyczniej patrzyliby na niektóre jego ostre zagrania? W drugoligowej rąbance były standardem, więcej – były cenione.

Warto też zwrócić uwagę, że Hutnik jeździł wtedy wiele po przeróżnych turniejach międzynarodowych, na których potrafił ograć 2:0 reprezentację Rumunii swojego rocznika, grać jak równy z równym z zachodnimi akademiami. Tu też Wasyl zbierał szlify, poznawał inne style gry, ale też pozbywał się kompleksów, bo Hutnik może odstawał sprzętowo, organizacyjnie, ale Francuzi czy Niemcy tak samo lecieli na murawę po wślizgu.

***

To był koniec lat dziewięćdziesiątych, nie oszukujmy się: Jarmuż Lewego i grafik snu Krychowiaka jeszcze nie były na topie. Młody Wasyl był gościem do tańca i do różańca, szybko zjednywał sobie ludzi, nie stronił od wypadów integracyjnych, ale nikt nigdy nie mógł mu niczego zarzucić jeśli chodzi o trening, zawsze pracował na maksa.

Kocoń: – Nieraz trzeba było wstać ze dwa razy w nocy na zgrupowaniach. Skręcali ręczniki w marchewy i bili się pokój na pokój. O czwartej potrafiło się świecić. Powiedziałem im raz, że jak ktoś na siódmą nie zdąży wstać, to go nie ma w drużynie. On iw dupę dostawali na treningach, po trzy zajęcia na dzień, a potem potrafili jeszcze przespać pół nocy.

Przybyło: – Hradecki był związany z Wawelem, więc trochę wojskowy dryl, a Wasyl był chłopakiem z trudnego osiedla, gdzie musiał z silniejszymi, starszymi charakter pokazywać. Z opowieści słyszałem, że jak Wasyl coś narozrabiał na zgrupowaniu, Hradecki jego i dwa lata młodszego Pawła potrafił posłać do kąta by klęczeli tam na kolanach jakiś czas. Innym razem, gdy zakłócali ciszę ncną, kazał im spać w kuchni na twardym stole.

Skórski: – Był taki okres w juniorach, gdzie spędzaliśmy razem dużo czasu. Spotykaliśmy się też wieczorami w różnych miejscach. Poszliśmy czasem na piwo, na pewno bywaliśmy na dyskotece czyw pubie, ale tylko wtedy, kiedy pozwalał na to czas. Czasu nie było wiele, bo byliśmy w ciągłym treningu, więc nie przesadzaliśmy. Z Marcinem fajnie spędzało się czas, bo jest wsołym człowiekiem.
Pamiętam jego pierwszy wywiad, chyba dla Echa Krakowa. Przyniosłem potem ten wywiad do szatni i było wesoło. Redaktor zapytał Marcina o to co robi w wolnym czasie.
– Lubię czytać książki.
Śmialiśmy się, bo znając w tamtych czasach nie podejrzewaliśmy go o to. Ale kto wie? Może faktycznie czytał i się nie chwalił? Wtedy traktowaliśmy to w kategoriach żartu.

Fantazji nie brakowało. Wasyl w 2000 roku wybrał się z Niewidokiem na sylwester do Paryża. Taka legenda przynajmniej krążyła po Nowej Huciem, a udało się ją zweryfikować u źródła, choć bez szczegółów.

Niewidok: – Tak, byliśmy w Paryżu w 2000. Tak sobie wymyśliliśmy, pojechali z nami jeszcze dwaj koledzy. Pojechaliśmy normalnie, autobusem, zapłaconą wycieczką. Warto bylo.

Wasyl miał ten problem, co wiele innych ówczesnych talentów – był rozrywany przez różne zespoły. Mirek Szymkowiak od młodego wieku występował na kilku frontach, tak samo choćby Piotr Matys czy jeszcze później Gracjan Horoszkiewicz.

Niewidok: –  Kadra Krakowa, kadra Małopolska, drużyny Hutnika, reprezentacja… grał cały czas.

Nigdy się jednak nie skarżył, mało, podobno czasem przyjeżdżając z kadry, nawet po nieprzespanej w podróży nocy, potrafił prosić Koconia, by dał mu zagrać mecz. Jedna z takich sytuacji miała mieć miejsce na wcześniejszym etapie mistrzowskiej kampanii z 1997 roku.

Brożyniak: – Podczas gry w kadrze nabierał obycia międzynarodowego. Owszem, miał przez to dużo meczów, ale to splendor dla klubu, dowód, że wybija się ponad przeciętność. Kadra to wyróżnienie, no i on tam przecież nie był na wczasach, tylko podnosił swoje umiejętności. Nigdy też nie nosił głowy w chmurach, że on jeździ na kadrę, a inni nie.

To Brożyniak dał Wasylowi szansę wiosną 1999. Drugoligowy Hutnik tuż po spadku włączył się do walki o awans, ale w swoim drugim sezonie sytuacja wyglądała o wiele gorzej, bił się o utrzymanie. Hutnik stawiał już wówczas głównie na młodzież, choć miał też w szeregach bardziej doświadczonych graczy jak Kazimierz Moskal czy Dariusz Romuzga.

5a1bfcef9d56f_p

Brożyniak: – Marcin był wyrośnięty jak na swój wiek. Chciał pracować. Nie bał się ciężkich treningów. Był zdyscyplinowany. Dałem mu szansę, a on ją wykorzystał. II liga go nie przerosła, grał, bo się nadawał, nie było żadnego przepisu o młodzieżowcu, tylko był pełnowartościowym graczem na tę ligę. Fizycznie mocny, gotowy do walki bezpośredniej, nogi nie odstawiał. Był też zdyscyplinowany taktycznie. No i co bardzo ważne, był akceptowany przez kolegów w drużynie. Wiedzieli, że jak on wyjdzie na boisko, to będzie za nich walczył. Miał dzięki nim z meczu na mecz coraz więcej pewności siebie. Nie bał się, dużo biegał, grał ofensywnie, bo ja nigdy nie ograniczałem zawodników. Oczywiście, miał swoje obowiązki, nacisk na defensywę, ale jeśli masz możliwość – idź! Włącz się! Pokaż inicjatywę! Wtedy też nie było takiego pressingu, piłka ewoluuje, więc miał też trochę więcej czasu czy na dośrodkowanie czy zagranie.  W prowadzeniu był bardzo dobry, niekonfliktowy. Nie odburkiwał, trenował jak trzeba, był wesoły, umiał rozśmieszyć. Nigdy też nie narzekał, a po co to ćwiczenia, a na co tak. Mama go też pilnowała, widzę tu jej dużą rolę.

Przybyło: – Nie bał się. Szedł, walczył z każdym tak samo, czy to była II liga, czy mecz blok na blok. Na pewno nie był kimś, kto jechał na talencie, tylko na ambicji i pracy.

Kocoń: – Miał taką chęć gry, inicjatywy, a to popierał chęcią pracy nad sobą. Tomek Hajto był podobny, tak samo Kazek Węgrzyn czy Marek Koźmiński. Marcin zostawał po treningach, dopytywał co można zrobić lepiej.

W pierwszym drugoligowym sezonie zagra 14 meczów, ma też ciekawe przetarcie z Polonią Warszawa w Pucharze Polski.

1 liga

Drugi sezon w Hutniku, już pod Jerzym Kowalikiem, to już zupełnie inny poziom odpowiedzialności za zespół – mający dziewiętnaście lat Marcin Wasilewski w sezonie 99/00 gra praktycznie wszystko. II liga liczy sobie wówczas 24 drużyny, Wasyl zagra aż 40 spotkań, łapiąc przy tym 10 żółtych kartek. Jest drugi pod względem liczby meczów w drużynie, tylko po Darku Łatce.

Młody, ambitny i biedny jak mysz kościelna zespół nie daje jednak rady, spada do III ligi.

Niektórzy z młodych schodzą do III ligi razem z Hutnikiem.

Ale dla wszystkich jest jasne, że to nie droga Marcina.

To jednak temat na osobne, następne opowiadanie.

liga

***

– Upór, determinacja, charakter, dążenie do celu. To rodowód nowohucki. Pazdek też jest takim typem, gdzie nie miał wybitnego talentu, a zaszedł daleko.

Rafał Skórski.

Leszek Milewski

Grafiki: 90minut/wikipedia

Fot. NewsPix

Najnowsze

Hiszpania

Dudek: Real zawdzięcza półfinał Łuninowi. Dobrze zastępuje Courtoisa

Szymon Piórek
0
Dudek: Real zawdzięcza półfinał Łuninowi. Dobrze zastępuje Courtoisa
1 liga

Sędzia Damian Kos znów odpocznie. Popełnił błąd w meczu Ekstraklasy

Szymon Janczyk
0
Sędzia Damian Kos znów odpocznie. Popełnił błąd w meczu Ekstraklasy

Komentarze

1 komentarz

Loading...