Reklama

The Reds rządzą w mieście Beatlesów

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

04 grudnia 2019, 23:50 • 4 min czytania 0 komentarzy

To był dość dziwaczny mecz. Od pierwszej do ostatniej minuty spotkania było jasne, kto na boisku rządzi – Liverpool w derbach Merseyside był zespołem lepszym od Evertonu nie o jedną klasę, ale dwie lub trzy. Podopieczni Juergena Kloppa poukładali sobie spotkanie wedle własnego widzimisię, porozstawiali kompletne zdezorganizowanych rywali po kątach. A jednak znalazłoby się kilka takich drobnych momentów, gdzie goście jednak mogli narobić nieco zamieszania i trochę wicemistrzów Anglii nastraszyć. Summa summarum – byli na to jednak zwyczajnie za ciency w uszach. Brakowało im umiejętności i pasji.

The Reds rządzą w mieście Beatlesów

Dlatego bitwę o Liverpool wypada podsumować krótko – mecz niezwykle efektowny, lecz bez większej dramaturgii.

Ostatecznie The Reds pokonali lokalnych rywali 5:2. I zanim zaczniemy chwalić bohaterów dzisiejszego meczu, niech o potędze zdobywców Pucharu Mistrzów najpierw zaświadczy lista piłkarzy nieobecnych na boisku. Mohamed Salah cały mecz obejrzał z perspektywy ławki rezerwowych. Roberto Firmino pojawił się na murawie na ostatni kwadrans. Nie było pauzującego z powodu czerwonej kartki Alissona. Zagrać nie mógł także cierpiący z powodu kontuzji Fabinho. Joel Matip też cierpi z powodu urazu.

Jeżeli przypomnieć sobie jedenastkę, jaką Klopp oddelegował na finał Champions League z Tottenhamem, dzisiaj w wyjściowej jedenastce zabrakło aż sześciu piłkarzy. Tymczasem ofensywa The Reds i tak przypominała rozpędzony walec.

Gospodarze wynik otworzyli już szóstej minucie meczu. Divock Origi wykorzystał zaćmienie umysłu, jakie dotknęło obrońców i bramkarza Evertonu i dzięki przytomności umysłu znalazł się sam na sam z pustą bramką, po czym napoczął gości zza miedzy. Niestety dla kibiców The Toffees – okazało się, że katastrofalny błąd defensywy Evertonu to nie był wypadek przy pracy. Michaele Keane, Yerry Mina, Mason Holgate odstawiali dzisiaj piłkarski kryminał, a dzielnie im wtórował Djibril Sidibe, którego zresztą trener Marco Silva usunął z boiska już w 35 minucie, w ramach reakcji na trzecie trafienie gości. Długo można wyliczyć indywidualne i zespołowe błędy, jakich dopuszczali się defensorzy Evertonu. Przede wszystkim w sposób absolutnie naganny się ustawiali – linia obrony gości notorycznie była przez kogoś łamana, a piłkarze Liverpoolu bezlitośnie to wykorzystywali. Dlatego znaczną część swoich najlepszych bramkowych sytuacji The Reds wypracowali w banalny sposób – długą piłką zagrywaną za plecy koślawo ustawionych obrońców. Geniusz tkwi w prostocie.

Reklama

Oczywiście do tych prostych środków Liverpool dorzucił też pokaz piłkarskich fajerwerków. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na drugiego gola gospodarzy. Co tam wyprawia Sadio Mane przyjmując piłkę i posyłając asystę… Magia. Perfekcja. Takich perełek było w tym meczu więcej.

Senegalczyk był najwspanialszym aktorem dzisiejszego widowiska. W końcówce co prawda zaliczył kilka wpadek, partacząc dwustuprocentowe sytuacje pod bramką Pickforda, ale generalnie trzeba mu oddać, że wyrastał ponad resztę towarzystwa. Choć jeden z jego nieudanych strzałów w sytuacji sam na sam z bramkarzem mógł mieć nadspodziewanie poważne konsekwencje. Everton odgryzł się wówczas bardzo groźnym kontratakiem i niewiele brakowało, a goście ustrzeliliby w końcówce bramkę kontaktową i przywrócili spotkaniu emocje. Jednak Moise Kean też nie wykazał się skutecznością i ostatecznie Gini Wijnaldum w 90 minucie wpakował bramkę numer pięć dla The Reds. Aż trudno uwierzyć, że to był jedyny gol, jakiego obejrzeliśmy po przerwie. Dominacja gospodarzy nad zdemolowaną piłkarsko i psychicznie drużyną Evertonu była naprawdę ewidentna.

Juergen Klopp na pewno z przebiegu spotkania może być zadowolony, ale pewnie kilku podopiecznych dostanie od niego prztyczka w nos za proste błędy w defensywie, które pozwoliły gościom strzelić dwie bramki i trzymać w miarę ciasny wynik niemal do końcowego gwizdka arbitra. Szczególnie kiepski dzień w defensywie mieli Dejan Lovren i Trent Alexander-Arnold. Obaj rekompensowali to oczywiście udziałem przy trafieniach dla The Reds, ale pod własną bramką zdarzało im się zachowywać elektrycznie. Anglik miał też dodatkowo kłopoty z utrzymaniem ciśnienia w starciach z oponentami.

Lepszy przeciwnik mógłby te niedociągnięcia w grze Liverpoolu wykorzystać. Ale nie Everton, który jest w tej chwili mocnym kandydatem do miana najgorszej drużyny w lidze. Marco Silva chyba już nic z tego nie ulepi. Terminarz The Toffees na najbliższy miesiąc wygląda nieludzko – Chelsea, Manchester United, Leicester, Arsenal, Burnley, Newcastle, Manchester City i kolejne derby Merseyside, tym razem w Pucharze Anglii. Z Marco Silvą pozostającym u steru taki maraton może się skończyć zakotwiczeniem w strefie spadkowej na dłużej. Manager Evertonu wyglądał dzisiaj jak zbity pies. Stał przy linii bocznej ze wzrokiem martwym jak zombie.

Z tej mąki chleba nie będzie.

A Klopp? Derby wygrane, kilku gwiazdorów sobie odpoczęło, osiem punktów przewagi nad Leicester i jedenaście nad Manchesterem City wciąż w garści. Żyć nie umierać.

Reklama

LIVERPOOL 5:2 EVERTON

D. Origi 6′ 31′, X. Shaqiri 17′, S. Mane 45′, G. Wijnaldum 90′ – M. Keane 21′, Richarlison 45+3′

fot. Newspix.pl

Najnowsze

Niemcy

Oficjalnie: Julian Nagelsmann nie dla Bayernu. Niemiec zostaje w reprezentacji

Damian Popilowski
0
Oficjalnie: Julian Nagelsmann nie dla Bayernu. Niemiec zostaje w reprezentacji

Anglia

Anglia

Zmiany w FA Cup. Brak powtórek w przypadku remisów

Bartosz Lodko
1
Zmiany w FA Cup. Brak powtórek w przypadku remisów
Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

0 komentarzy

Loading...