Reklama

Oni poszli na przekór: mieli dobre CV i sprawdzili się w Polsce

redakcja

Autor:redakcja

11 listopada 2019, 14:00 • 27 min czytania 0 komentarzy

Nieraz bardziej serio niż żartem można było mówić, że im lepsze CV ma piłkarz przychodzący do Polski, tym większe prawdopodobieństwo, że się u nas nie sprawdzi. Najdobitniej potwierdzały to historie kolejnych Hiszpanów. Ci z bogatą przeszłością (Inaki Descarga, Nacho Novo, Jose Isidoro, Sisi, Victor Perez) okazywali się niewypałami, natomiast ci z niższych lig jeden po drugim zostawali gwiazdami Ekstraklasy. Rankingów z największymi zagranicznymi rozczarowaniami w polskiej lidze powstało całe mnóstwo, musielibyśmy odgrzewać stare kotlety, dlatego tym razem idziemy trochę pod prąd.

Oni poszli na przekór: mieli dobre CV i sprawdzili się w Polsce

Zajęliśmy się stranierimi, którzy przynajmniej w jakimś stopniu wyłamali się ze schematu. Zjawiali się w Polsce z mocnymi lub wręcz imponującymi papierami i mimo to nie zawodzili, nie zawsze odcinali kupony, coś do tej naszej szarej ligi wnieśli. Miejsce danego zawodnika jest miksem jego dokonań przed polskim etapem kariery i wynikającymi z tego oczekiwaniami oraz tym, co już pokazywał na miejscu. To rzecz jasna spojrzenie mocno subiektywne, bo nie wszystko jest do zmierzenia poprzez liczby czy trofea.

No to lecimy!

15. Daisuke Matsui. Tu mamy jeszcze ambiwalentne odczucia. Nie można powiedzieć, że Japończyk w pełni się sprawdził, nie można też stwierdzić, że mocno rozczarował. Trzeba się tu spotkać gdzieś pośrodku. Być może wspominalibyśmy go znacznie lepiej, gdyby do Polski trafił nie w lipcu 2013, a półtora roku wcześniej. Rozpoczął treningi z Legią Warszawa i przekonał do siebie Macieja Skorżę, ale stołecznemu klubowi zabrakło pieniędzy. Priorytet stanowiło zatrudnienie napastnika. Obawiano się, że jeśli przyjdzie Matsui, zostanie za mało kasy na napadziora. Azjata przychodził więc do Gdańska po prawie dwóch straconych latach, w których rozegrał trzy mecze w Ligue 1 dla Dijon i 11 w bułgarskiej ekstraklasie dla Sławiji Sofia. Wszyscy jednak chcieliśmy wierzyć, że z 32-letniego weterana coś jeszcze będzie, bo przecież swojego dorobku (blisko 150 spotkań na najwyższym szczeblu we Francji i ponad 30 w reprezentacji Japonii, z którą występował na mundialu w RPA) nie znalazł w czipsach. Sam zainteresowany nie ukrywał, że wciąż ma ambicje, a jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Lechia będzie przystankiem w drodze do powrotu do większej piłki.

Nie udało się, choć od czasu do czasu Matsui przypominał, że umiejętności ma naprawdę ponadprzeciętne. W debiucie rozbudził apetyty, zdobył dwie bramki z Podbeskidziem. To było jednak trochę mylące, bo w obu przypadkach mocno zawinił Ladislav „ręcznik” Rybansky. Nie wszyscy byli wtedy zachwyceni jego grą. – Niech ktoś mu powie, że w futbolu się biega – powiedział Tomasz Łapiński w „Magazynie Ekstraklasy”. Japończyk z Lechii szybko odpowiedział w… komentarzu na Facebooku, gdzie wrzucono link z tym materiałem. – Lepiej mądrze stać niż głupio biegać – odparował zaatakowany.

Reklama

Później tak naprawdę Japończyk odpalał fajerwerki dwukrotnie. Akcja, w której asystował Pawłowi Buzale na 3:1 z Cracovią była spektakularna, do dziś ją pamiętamy. A pod koniec rundy dwukrotnie trafiał do siatki Legii z rzutów karnych, goście czuli się wtedy mocno pokrzywdzeni przez sędziego Tomasza Musiała. Po tym meczu komentującemu w Canal+ Krzysztofowi Przytule wymsknęło się, że Matsui to najlepszy piłkarz Ekstraklasy. Przesadził.

Japoński pomocnik zakończył jesień z czterema golami, dwiema asystami i dwoma kluczowymi podaniami. W pozostałych meczach nieraz grał solidnie, miewał pojedyncze przebłyski, ale zdarzały się bardzo słabe występy. Z Jagiellonią na przykład zmarnował dwie świetne sytuacje, a potem nie wychodziły mu już nawet proste podania.

Końcowa ocena? Nie było najgorzej, ale niedosyt pozostał. W Lechii patrzyli na to podobnie. Asystent Michała Probierza, Krzysztof Brede przyznawał, że spodziewali się trochę więcej, Matsui w wielu meczach nie dawał drużynie tyle, ile powinien. Probierz też nie zamierzał mówić, że Japończyk był najlepszym piłkarzem, z którym pracował. Przyznawał, że technikę ma bardzo dobrą, ale jeszcze lepszy był Marek Bażik, którego prowadził w Polonii Bytom.

Matsui po jednej rundzie wrócił do ojczyzny ze względu na spodziewane narodziny dziecka. Taki scenariusz od razu był do przewidzenia, w Gdańsku chyba nie zakładali, że pozyskują zawodnika na lata. Cała historia znalazła swój epilog kilka lat później. Zmęczony popularnością w Japonii Matsui ku zaskoczeniu wszystkich latem 2017 związał się z pierwszoligową Odrą Opole, ale był to jedynie przelotny romans. Cztery występy, brak nawiązania do najlepszych chwil z Lechii i w dalszych tygodniach już tylko ławka. Umowę rozwiązano pół roku przed pierwotnym terminem.

***

Reklama

14. Olivier Kapo. Takiej postaci w Kielcach nie było nigdy przedtem i nigdy potem. Korona zatrudniła gościa, który miał w życiorysie 176 meczów w Ligue 1, 46 w Premier League, 30 w Primera Division i 19 w barwach Juventusu. Dziewięć występów w reprezentacji Francji też ładnie wyglądało. Jak by tego było mało, nie chodziło o żadnego skandalistę, który przewalił majątek na koks i prostytutki albo jakiegoś piłkarskiego inwalidę, trafiającego do Polski po amputacji nogi. Kapo przyszedł do złocisto-krwistych bezpośrednio z greckiej ekstraklasy. Miał jednak fatalne doświadczenia z Levadiakosem. Niedługo po transferze do Korony opowiadał francuskim mediom o mafii rządzącej w klubie, groźbach prezesa figuranta, ustawianych spotkaniach i sugerowaniu przez tajemniczych jegomościów, że powinien w danym meczu obejrzeć czerwoną kartkę, miesiącach bez wypłat i lidze, w której wiarygodnymi klubami są tylko Olympiakos i Panathinaikos. Mówił, że w Polsce odzyskał radość z gry w piłkę, wrócił na normalne stadiony, a poziom jest dużo wyższy (jako przykład podawał dwa zwycięstwa Legii nad Celtikiem).

Pilka nozna. Ekstraklasa. Legia Warszawa - Korona Kielce. 24.08.2014

Kapo wspomnienia z naszego kraju ma więc bardzo dobre. A jakie my mamy z Kapo? Z perspektywy czasu – całkiem niezłe. Sam początek miał mało zachęcający, za ponad pół godziny z Podbeskidziem daliśmy mu notę 1. Rzucało się w oczy, że o ile z piłką przy nodze nadal może być groźny, o tyle bez niej truchta w jednym tempie, a jego przyspieszenie pozostawia wiele do życzenia. I tak po prawdzie, Francuz w kwestiach dotyczących szybkości i intensywności gry wielkiego postępu nie zrobił, ale koniec końców sportowo się obronił. W 27 meczach ligowych strzelił 7 goli i zaliczył 5 asyst, razem z Jackiem Kiełbem uzyskał w Koronie najwięcej ofensywnych konkretów. W wielu momentach pokazywał, że nie za ładne oczy kilka lat wcześniej grał w poważnych klubach w poważnych ligach. A jego „szybkość” dowodziła z kolei, że nie było żadnego przypadku w tym, że wylądował w Ekstraklasie. Kapo polskiej ligi nosem nie wciągnął, nie odnosiliśmy wrażenia, że to postać będąca dwa poziomy nad resztą, ale nie okazał się też naciągaczem, chcącym jeszcze wysępić parę euro. Walnie przyczynił się do utrzymania Korony.

Chyba niekoniecznie od razu po sezonie 2014/15 planował zakończenie kariery, ale tak wyszło. Kontraktu już nigdzie nie podpisał, choć oferowano go na przykład Pogoni Szczecin. Od kilku lat Kapo szkoli dzieci w Abidżanie (tam przyszedł na świat) i odnajduje się w tej roli.

***

13. Andrius Skerla. Jeżeli mówimy o kimś, kto trochę pograł w PSV, mając u boku m.in. Van Nistelrooya, Cocu, Stama czy Nilisa no to ogórkiem być nie może. Litwin mógł się także pochwalić pięcioma sezonami w Dunfermline, w którym niemalże uzyskał status legendy. Z tym klubem dotarł do finału Pucharu Szkocji i nawet strzelił tam gola dającego prowadzenie z Celtikiem, ale potem do głosu doszedł Henrik Larsson, żegnający się z „The Bhoys” przed transferem do Barcelony i do sensacji nie doszło. Przed polskim rozdziałem pograł jeszcze w rosyjskiej ekstraklasie.

Pięć lat w Szkocji, pięć w Polsce, do tego Holandia, Rosja, no i oczywiście Litwa. Trochę pograłem. Przecież ja byłem zwyczajnym zawodnikiem, a nie jakimś topowym. Uważam, że biorąc to pod uwagę, nie mam prawa narzekać. Zrobiłem dokładnie tyle, ile mogłem, na więcej chyba nie było mnie stać – przekonywał w maju, gdy z nim nieco dłużej porozmawialiśmy (tutaj).  

CV więcej niż solidne, ale do naszego kraju zawitał późno, już w wieku trzydziestu lat. Na szczęście okazało się, że nie po to, aby odcinać kupony. Skerla najpierw spędził rok w Kielcach, a potem ponad trzy w Białymstoku. Z Jagiellonią sięgnął po Puchar Polski i rzecz jasna to on zdobył zwycięską bramkę w finale z Pogonią Szczecin. Dziś pracuje jako trener, jest asystentem selekcjonera litewskiej reprezentacji.

***

12. Ryota Morioka. W normalnych okolicznościach tak dobry zawodnik nigdy nie trafiłby do Wrocławia przed ukończeniem 35. roku życia. Morioce bardzo zależało jednak na tym, żeby pokazać się w Europie i jednocześnie nie rzucać się od razu na głęboką wodę. Od początku było wiadomo, że jeśli zagra w Śląsku na miarę swojego potencjału, stanie się gwiazdą całej ligi. Miał wówczas 24 lata i prawie całą dotychczasową karierę spędził w rodzimej ekstraklasie, która do słabych naprawdę nie należy. Był już także po debiucie w reprezentacji, w której zmierzył się towarzysko z Brazylią i Urugwajem.

Początki nie wyglądały zachęcająco. Reprezentujący starą szkołę trenerską Romuald Szukiełowicz nie za bardzo potrafił dotrzeć do chuderlawego Japończyka, niezbyt odnajdującego się w piłkarskiej rąbance. Wszystko diametralnie się zmieniło po przyjściu Mariusza Rumaka. Morioka zyskał znacznie większą swobodę na boisku i pięknie się odwdzięczył. W ostatnich dziewięciu meczach sezonu 2015/16 zdobył siedem bramek, a przy kilku innych maczał palce. W dużej mierze dzięki niemu WKS nie musiał drżeć o ligowy byt.

Kolejny sezon był w pewnym sensie podobny. Jeśli japoński pomocnik dobrze się czuł, potrafił przerastać resztę o kilka długości. Zdarzało się to jednak sporadycznie, zaś od pewnego momentu nie stanowiło tajemnicy, że zaczyna nastawiać się na odejście. Myślami bywał zupełnie gdzie indziej. Na dobre znów wystrzelił dopiero na sam koniec, gdy zespół prowadził już Jan Urban. Ktoś wreszcie wpadł na genialny pomysł, żeby za pośrednictwem tłumacza szczerze z piłkarzem porozmawiać. Morioka mógł wylać swoje żale, a klub obiecał mu, że jeśli przyłoży się na finiszu rozgrywek, latem nikt nie będzie robił problemów z transferem. Obie strony wywiązały się z ustaleń: Azjata w ostatnich pięciu spotkaniach strzelił trzy gole i dołożył cztery asysty, Śląsk natomiast sprzedał go potem do Beveren za marne 300 tys. euro.

Belgowie zrobili złoty interes. Morioka fantastycznie zaczął i jeszcze w tym samym okienku Club Brugge oferowało za niego 10 razy tyle. Beveren poczekało do zimy i wtedy oddało go Anderlechtowi za 2,5 mln euro. W ekipie „Fiołków” pierwsza runda również była dobra, ale potem zaczęło dla niego brakować miejsca w składzie. Dziś zawodnik ten z powodzeniem występuje w Charleroi, nadal jest wyróżniającą się postacią belgijskiej ekstraklasy.

***

11. Siergiej Kriwiec. Dekadę temu przyjście do Polski kogoś, kto w fazie grupowej Ligi Mistrzów strzelał gola Juventusowi – i to niedawno – musiało wywoływać ekscytację. Kriwiec w BATE Borysów miał duże doświadczenie w europejskich pucharach i dawało to o sobie znać. Jednym z jego najlepszych meczów było pamiętne starcie z Manchesterem City w Poznaniu, gdy asystował przy dwóch golach. To też jego bramka okazała się decydująca w kontekście mistrzostwa Polski w 2010 roku (oczywiście z pomocą Mariusza Jopa). W ostatecznym rozrachunku w Poznaniu się sprawdził, choć zawsze człowiek miał wrażenie, że jednak czegoś mu brakuje, by się nim zachwycić. Białorusin ani nie imponował wyborną techniką, ani wyjątkową szybkością, ani genialnym strzałem czy dośrodkowaniem, nie brylował w jednym konkretnym elemencie. Po prosto ogólnie był niezły i to wystarczyło, żeby przy Bułgarskiej dobrze go wspominali. Szkoda, że później strasznie zepsuł sobie reputację w Wiśle Płock i Arce Gdynia, to już był cień dawnej świetności.


***

10. Orlando Sa. Patrząc na same liczby, szału nie ma i może się wydawać trochę dziwne, że kibice tak miło wspominają napastnika, który w 42 meczach strzelił 15 goli. Wyciągając średnią, wyszłoby jednak, że Portugalczyk trafiał do siatki średnio co 163 minuty, a to już wygląda znacznie lepiej. Do Legii przychodził facet mający w CV epizody w FC Porto i w Premier League dla Fulham, po dobrym sezonie na Cyprze, po debiucie w reprezentacji Portugalii. Miał dawać jakość i dawał, widać było, że czysto piłkarsko to postać zdecydowanie ponadprzeciętna. Pierwszą rundę mógł spisać na straty, męczyły go kontuzje, trafił tylko raz. Nowy sezon zaczął jednak rewelacyjnie: po czterech występach miał na koncie pięć bramek i asystę. Gdzie zatem tkwił problem? Henning Berg nigdy w pełni nie przekonał się do Sa, panowie nie pałali do siebie sympatią, ale prawdą jest też, jego podopieczny poza boiskiem niekoniecznie prowadził się wzorowo. Im dalej w las, tym gorzej. Na sam koniec piłkarz zgłaszał kontuzję po dwudziestu minutach gry z Górnikiem Zabrze, norweski trener długo nie reagował. Napastnik sam zszedł do szatni i  nie pojawił się na pomeczowej dekoracji, gdy odbierano medale za drugie miejsce. Stało się jasne, że ktoś z tej dwójki będzie musiał odejść.

Odszedł więc Sa, którego najpierw kusili Chińczycy z Hebei China Fortune, ale Portugalczyk wolał jeszcze nie wybierać tak egzotycznego kierunku, bo marzył o powrocie do reprezentacji. Miał ku temu podstawy, bo nawet występując przy Łazienkowskiej znalazł się raz na wstępnej liście powołanych, odpadając dopiero w momencie ostatecznej selekcji. Skończyło się na transferze do Reading za 1,5 mln euro, Legia się nie wahała, bo zakontraktowała już Nemanję Nikolicia. W Championship, poza jednym przebłyskiem w postaci hat-tricka, Orlando za bardzo mu nie poszło, podobnie jak w izraelskim Maccabi Tel Awiw. Miewał za to świetne okresy w Standardzie Liege, którego piłkarzem – z przerwą na krótki pobyt w Chinach, wreszcie się tam wybrał – jest do dziś, ale aktualnie nie ma szans na grę. Czasu na pewno w Belgii nie zmarnował (88 meczów, 32 gole). Gdy we wrześniu Sa czysto towarzysko zjawił się w Warszawie, kibice mieli nadzieję, że chodzi o powrót do Legii.

***

9. Edson. Jego przyjście stanowiło hit. Brazylijczyk był po trzech sezonach regularnej gry w portugalskiej ekstraklasie i otarł się o Sporting Lizbona, który dopiero co dochodził do finału Pucharu UEFA. A w finale tych rozgrywek wystąpił wcześniej, w sezonie 1998/99 z Olympique Marsylia. Przeciwko Parmie rozegrał pierwsze 45 minut. Na papierze pan piłkarz i w polskich warunkach długo takim był. Edson przychodził na lewą obronę, ale za defensywę raczej go nie chwalono, natomiast z przodu potrafił zrobić show. Znakomicie bił rzuty wolne, szczególnie w pierwszej rundzie. Dłuższa koncentracja, kilka kroków rozbiegu i za chwilę bramkarz rywali znajdował się w opałach. Kibice zawczasu wstawali z miejsc.

Piłkarz ten został jednym z ojców mistrzostwa Polski wywalczonego w 2006 roku, ale później bywało różnie. Raz, że Edson zaczął częściej występować w pomocy, co nie okazało się najlepszym rozwiązaniem. Dwa, że nie omijały go kontuzje, uniemożliwiające ustabilizowanie formy. Mimo to ciągle zdarzały mu się znakomite mecze. Do pożegnania doszło po trzech latach, w grudniu 2008. W niezbyt miłych okolicznościach. – Legia chciała obniżyć mój kontrakt niemal o połowę. Zaproponowano mi 150 tysięcy euro netto rocznie i dodatkowe pieniądze za każdy mecz w jakim bym wystąpił. Przemyślałem tę propozycję i byłem skłonny ją zaakceptować. Niestety, w zeszłym tygodniu, na drugim spotkaniu z panem Mirosławem Trzeciakiem dowiedziałem się, że nowa oferta klubu jest jeszcze gorsza – po raz kolejny zmniejszono wartość umowy o pewną sumę i wycięto pewne dodatki, które do tej pory obejmowała. Te dodatki to m.in. bilety lotnicze dla mnie i mojej rodziny oraz dofinansowanie wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Są w klubie inni zagraniczni piłkarze i mają w kontraktach zapewnione bilety, mimo że mieszkają w Warszawie sami. Skoro Legia postanowiła mi te dodatki zabrać uznałem, że klub tak naprawdę nie chce przedłużyć ze mną umowy – tłumaczył zawiedziony zawodnik w rozmowie z „Dziennikiem”.

Edson na pół roku wrócił do Brazylii, a potem skorzystał z oferty Korony Kielce. Niepotrzebnie, bo tylko zepsuł sobie opinię, którą wcześniej pozostawił na polskich boiskach. Kontuzje nie dały o sobie zapomnieć, to już nie był ten sam piłkarz. Korona po jednej rundzie zakończyła z nim współpracę. Edson niedługo potem zawiesił buty na kołku i zajął się menadżerką. Do Polski ściągnął m.in. Deleu i Dudu Paraibę.

***

8. Konstantin Vassiljev. Od początku pachniało tu poważnym transferem, wręcz ponad realne możliwości Piasta Gliwice. Zdzisław Kręcina wykorzystał swoje znajomości i dar przekonywania, dlatego Estończyk zjawił się przy Okrzei. Miał czym świecić w swojej historii. 67 meczów i 17 goli dla reprezentacji, w tym zwycięska bramka z rzutu wolnego w selekcjonerskim debiucie Waldemara Fornalika. Cztery lata w rosyjskiej ekstraklasie w Amkarze Perm, choć tylko dwa ostatnie w miarę niezłe. Rosjanie płacili za niego milion euro słoweńskiemu FC Koper.

Zaczęło się… kiepsko. Vassiljev w debiucie z Zawiszą Bydgoszcz doznał kontuzji i wypadł na kilka tygodni. Można było się obawiać, że przyszedł wrak. Na szczęście nie tym razem. Jak już wrócił do gry, szybko się rozkręcił. Nie zapomnimy szalonego meczu z GKS-em Bełchatów (6:3), w którym Estończyk w ciągu trzech minut strzelił dwa gole z rzutów wolnych.

Po roku w Gliwicach Vassiljev obrał kurs na Białystok. Co było dalej, chyba pamiętacie. Dwa świetne sezony na Podlasiu, imponował zwłaszcza jesienią 2016 roku, był wówczas najjaśniejszą postacią całej ligi. Nie przedłużył jednak umowy, Jagiellonia nie chciała ryzykować długiego i wysokiego kontraktu dla wiekowego już zawodnika. Dostał taki w Gliwicach, wrócił do Piasta, ale tym razem było to nieporozumienie. Można nawet zaryzykować tezę, że w dużej mierze przez niego posadę stracił Dariusz Wdowczyk. Kostia zmarnował dwa rzuty karne i zamiast wygranymi, kończyło się na remisach. W spotkaniu z Lechią, gdy gliwiczanie grali w przewadze, zmarnował stuprocentową sytuację przy stanie 1:1, a goście w końcówce zdobyli zwycięską bramkę. Później u Fornalika Vassiljevowi zdarzyło się nawet być kapitanem, ale były selekcjoner już pod koniec wiosny 2018 wyraźnie zraził się do doświadczonego piłkarza. Nie widział dla niego miejsca, tyle że Estończyk nie zamierzał tak łatwo rezygnować z lukratywnej umowy, więc… występował w okręgówkowych rezerwach. Mimo to niezmiennie grał w reprezentacji.

Porozumienie w sprawie rozstania osiągnięto dopiero w lutym tego roku. Piłkarz wrócił do ojczyzny i oczywiście w barwach Flory Tallinn błyszczy. W Estonii jest gwiazdą, niedawno powstał o nim film dokumentalny. A my chcemy pamiętać jego pierwsze trzy sezony w Ekstraklasie, ostatni życzliwie puszczamy w niepamięć.

***

7. Edi Andradina. Pogoń Szczecin sprowadzała go w cieniu Adriano Gerlina da Silvy, mistrza świata U-20 z 1993 roku. To on miał być największą gwiazdą, a skończyło się na trzech ligowych występach. Edi natomiast błyskawicznie okazał się wielkim wzmocnieniem, co jakoś wyjątkowo nie mogło dziwić, mimo że przychodził już po trzydziestce. Papiery przed transferem miał poważne. Rozegrał wiele meczów w mocnym Santosie, był królem strzelców drugiej ligi rosyjskiej, przez lata bardzo dobrze radził sobie w Japonii. Przypadku nie było.

Edi uzbierał osiem sezonów w Ekstraklasie i długo z 45 bramkami był najskuteczniejszym obcokrajowcem w jej historii. Do tego i z Pogonią, i z Koroną Kielce wywalczał awanse do elity, wydatnie w tym pomagając. Brazylijczyk lekko ośmieszał naszą ligę i zaprzeczał wszystkim teoriom o potrzebie rygorystycznej diety. Spod koszulki często wystawał brzuszek (gdy próbowano go odchudzać, tracił formę), szybkością nigdy nie mógł się pochwalić, ale z piłką przy nodze potrafił robić wielkie rzeczy. Po zakończeniu profesjonalnego grania Edi znalazł się w sztabie szkoleniowym Pogoni, okresowo kopał jeszcze amatorsko, a teraz pracuje już na swoje nazwisko jako samodzielny trener, prowadząc trzecioligowy Piast Żmigród. W założeniu przyjechał do Polski na chwilę, w praktyce leci mu czternasty rok w naszym kraju.

***

6. Cleber. Rok przed przyjściem do Wisły Kraków, w barwach Vitorii Guimaraes pognębił ją w Pucharze UEFA (3:0, 1:0), strzelając gola z rzutu karnego otwierającego wynik w pierwszym meczu. Jedenastki były jego specjalnością. W Polsce zjawiał się już jako 31-latek, ale trudno było narzekać, skoro dopiero co rozegrał sześć sezonów w Portugalii i prawie zawsze miał tam miejsce w składzie. Błyskawicznie okazało się, że nadal ma wiele do zaoferowania. Clebera kibice szanowali jak mało kogo. Był dobrym stoperem, imponował profesjonalizmem poza boiskiem, zyskał posłuch w szatni i dał się poznać jako bardzo inteligentny człowiek. Zbierał liczne wyróżnienia i nominacje. Jedyny gorszy moment to zgrzyt z Adamem Nawałką, gdy odmówił występowania na lewej obronie, o czym zrobiło się dość głośno. Temat poruszano nawet podczas konferencji prasowych.

Zimą 2009 Brazylijczyk niespodziewanie odszedł do Tereka Grozny, tłumacząc, że przyszła dobra oferta dla wszystkich stron. Dla Wisły o tyle dobra, że zarobiła 200 tys. euro, a już wtedy jej sytuacja finansowa pozostawiała sporo do życzenia. Tele-Fonikę dopadł kryzys, dawała klubowi pieniądze tylko na przeżycie, resztę należało wypracować z transferów. Cleber w Czeczeni podpisał dwuletni kontrakt, ale od razu zapowiadał, że chciałby jeszcze zagrać dla Wisły. W Krakowie została jego żona i trenujący w klubie synowie, tęsknota dawała o sobie znać. Już po kilku miesiącach zawodnik był zdecydowany na powrót i w grudniu tego samego roku ponownie trafił do „Białej Gwiazdy”. Zakończenie kariery zostało wymuszone w październiku 2010. W wyjazdowym meczu z Lechem Poznań doznał poważnej kontuzji barku, z boiska zabierała go karetka. Z krakowskiego etapu zostały mu trzy mistrzostwa kraju i kilka pięknych wspomnień, na czele ze zwycięskim golem strzelonym Barcelonie w eliminacjach Ligi Mistrzów. Cleber później przez chwilę pracował dla Wisły jako skaut. Jego syn Lucas Guedes występował w rezerwach Wisły i Lecha oraz w drugoligowej Pogoni Siedlce (jesień ubiegłego sezonu).

***

5. Marcelo. Od początku wyglądało na to, że to piłkarz ponad polską ligę, a sam fakt, iż Wiśle Kraków udało się go pozyskać (i to na zasadzie wolnego transferu) jest wygraniem losu na loterii. Marcelo przecież wyciągano jako podstawowego stopera Santosu, który dopiero co był reprezentantem Brazylii U-20. Nie rozczarował. Błyskawicznie wkomponował się do składu i to do niego dobierano innych obrońców, m.in. Clebera. W zasadzie pamiętamy tylko jeden poważniejszy błąd Latynosa. W meczu z Arką stracił piłkę na rzecz Joela Tshibamby, a ten zdobył zwycięską bramkę dla gospodarzy. Oprócz tej wpadki, Marcelo imponował również w polu karnym rywali. W swoim drugim sezonie strzelił siedem goli, stając się trzecim strzelcem zespołu.

Po dwóch latach Wisła za prawie 4 mln euro sprzedała go do PSV Eindhoven i zaczął robić poważną karierę. 139 meczów dla PSV przez trzy sezony i Puchar Holandii. 77 meczów w Bundeslidze dla Hannoveru. Dwa mistrzostwa Turcji z Besiktasem. Teraz zaczął trzeci rok w Olympique Lyon i dopiero po raz pierwszy nie gra w nim regularnie. Mimo że w Polsce Marcelo był dość krótko, do dziś z wielkim sentymentem wspomina ten okres. Grający z nim w Wiśle Cleber niedawno zdradził Interii, że jego rodak w wieku 33-34 lat chętnie wróciłby na Reymonta. Oby tylko miał jeszcze do czego wracać.

Marcelo i Cleber

***

4. Abdou Razack Traore. Najlepszy obcokrajowiec w historii Lechii Gdańsk i jeden z najlepszych, jacy zawitali na polskie boiska. Mimo że miał się już czym pochwalić, wcale nie przychodził w gwiazdorskiej aurze. Ba, podobno nawet nie za bardzo zachwycił sztab szkoleniowy na testach, ale postanowiono dać mu szansę, wypożyczając z Rosenborga, gdzie wszyscy mieli go dość przez ciągłe fochy. Pobił się z kolegą na treningu (miał go obrażać na tle rasistowskim), nie zaakceptował też nowego pomysłu trenera na jego rolę w drużynie. – Wszystko wzięło się z tego, że często grałem na lewym skrzydle. Gdy kontuzji doznał nasz boczny obrońca, trener przyszedł do mnie i powiedział, że przesunie mnie do tyłu, bo nie ma kogo wstawić do składu. Co ciekawe, zagrałem świetny mecz. Wybrano mnie najlepszym zawodnikiem na boisku. Ya Konan i Kone mówili do mnie przez chwilę „Roberto Carlos” (śmiech). Trenerowi tak się spodobało, że chciał mnie tam zostawić na dłużej. Wtedy się zbuntowałem. Raz mu pomogłem, ale nie po to byłem w Rosenborgu, żeby grać w obronie – tłumaczył na łamach „Tylko Piłki”.

Co ciekawe, pół roku wcześniej zgłosiła się Wisła Kraków, ale kluby się nie dogadały. W tymże Rosenborgu Traore w sezonie 2007/08 występował w fazie grupowej Champions League i to będąc podstawowym piłkarzem. Mistrzowie Norwegii potrafili wtedy zremisować na wyjeździe z Chelsea (początek końca pierwszej kadencji Jose Mourinho na Stamford Bridge) i dwukrotnie pokonać Valencię. W 2007 roku magazyn „World Soccer” umieścił go na 46. miejscu listy najbardziej perspektywicznych zawodników na świecie. Miało to swoją wymowę.

Pobyt Traore w Gdańsku to była sinusoida. Świetny pierwszy sezon, dużo słabszy drugi i znów świetny trzeci, a w zasadzie jego połowa. W premierowym roku Afrykanin zdobył aż 12 bramek, drużyna Kafarskiego w niektórych meczach zachwycała (5:1 z Górnikiem Zabrze, 3:0 z Legią w Warszawie). Zabrakło przekucia tego na konkrety. Gdańszczanie słabo finiszowali i nie weszli do europejskich pucharów. Traore, którego Lechia w międzyczasie wykupiła, nie ukrywał chęci odejścia i potrafił stwierdzić wprost, że chętnie zasiliłby szeregi Legii, który się nim interesowała. Klub z Trójmiasta zamierzał jednak dobrze zarobić i chciał aż 2 mln euro, podczas gdy „Wojskowi” oferowali 700 tysięcy. Z transferu nici. Jak to często bywa w przypadku przybyszów z Afryki, motywacja zawodnika znacznie spadła, myślami zdawał się być gdzie indziej. Inna sprawa, że panował wtedy duży chaos w klubie, bo sezon zaczynano z Kafarskim, a po jego zwolnieniu przychodzili Rafał Ulatowski i Paweł Janas. Dopiero zatrudnienie Bogusława Kaczmarka sprawiło, że Traore odżył. Zdążył już przetrawić pozostanie w Gdańsku i znów grał jak z nut. Przez ostatnie pół roku w lidze zdobył dziewięć bramek i zaliczył pięć asyst, będąc najefektywniejszym zawodnikiem ligi.

Piłkarzowi wraz z końcem 2012 roku wygasł kontrakt i nie doszło do jego przedłużenia. Lechia z nim rozmawiała, ale do porozumienia nie doszło. Pisano wcześniej, że mógłby liczyć na 30 tys. euro pensji i 250 tys. euro za podpis. Traore stanowczo zdementował te doniesienia, jednocześnie przekonując, że tym razem odejście wcale nie było dla niego oczywiste. – To nie była nawet podwyżka o sto procent w stosunku do tego, co zarabiałem ostatnio (według nieoficjalnych informacji ok. 120 tys. euro rocznie). Poza tym Lechia oferowała mi coś na kształt kontraktu progresywnego. Czyli nie od razu duża podwyżka, ale etapami. Np. dziś zarabiam 10 zł, za pół roku 15, a w kolejnym sezonie 20. Nie podobało mi się to, chciałem solidnej podwyżki od razu. Myślałem, że negocjacje wyglądają trochę inaczej. Oni przedstawili swoją ofertę, ja swoją, można było dalej rozmawiać. Klub jednak bez żadnego komentarza przekazał swoje stanowisko mojemu menedżerowi, wydał komunikat i uznał sprawę za zakończoną. W ten sposób rozmowy zostały zerwane. Jestem trochę rozczarowany takim sposobem podejścia do sprawy, bo spędziłem w Lechii 2,5 roku, ten klub i kibice stali się dla mnie drugą rodziną – tłumaczył w „Super Expressie”.

Traore zakotwiczył w Gaziantepsporze. Do dziś cały czas występuje w tureckiej ekstraklasie. Przez pierwsze cztery lata można go było nawet traktować jako wyróżniającego się zawodnika w całej Super Lig. Ostatnio jednak mocno wyhamował. Na początku sezonu 2017/18 doznał poważnej kontuzji, więcej w nim już nie zagrał. Po wyleczeniu do dawnej formy nie powrócił, ostatniego gola w lidze strzelił w listopadzie 2016. Nie przeszkodziło mu to w 2017 roku wywalczyć trzecie miejsce z reprezentacją Burkina Faso na Pucharze Narodw Afryki, a i tak nie był to jego największy międzynarodowy sukces. Cztery lata wcześniej on i koledzy doszli do finału PNA, gdzie przegrali z Nigerią.

***

3. Nemanja Nikolić. On nie mógł zaimponować ligami czy klubami, w których występował, ale był to transfer do bólu logiczny, na który nie dało się nie spoglądać przychylnie. Nikolić nieustannie robił to, czego wymaga się od napastnika: strzelał gola za golem. Przychodził do Legii mając 197 meczów i 117 goli w węgierskiej ekstraklasie, z czego aż sześć sezonów kończył z dwucyfrową liczbą trafień. Oczywiście można się było zastanawiać, dlaczego w takim razie ktoś lepszy po niego nie sięgnął. Czas pokazał, że zawodnik ten miał swoje wyraźne ograniczenia, jednak snajperskiego nosa prawie każdy mógł mu zazdrościć. W samym debiucie nie zaimponował, wręcz przeciwnie. Po meczu z Lechem w Superpucharze Polski wydawało się, że reprezentant Węgier nie zna przepisu o spalonym. Szybciutko rozwiał wątpliwości co do swojej klasy. Przez półtora roku w Warszawie zdobył 55 bramek w 88 występach, z czego 40 w Ekstraklasie. W pierwszym sezonie został królem strzelców z 28 golami, ustanawiając najlepszy wynik od sezonu 1995/96 (29 goli Marka Koniarka). Jedynym większym mankamentem było to, że często znikał z pola widzenia w starciach z najlepszymi w europejskich pucharach, a wtedy nie za bardzo potrafił pomóc zespołowi w inny sposób. W fazie grupowej Ligi Europy nie trafił ani razu, później w grupie Ligi Mistrzów udało mu się to raz (w Dortmundzie).

Nikolić miał żal do Jacka Magiery, że ten tak oszczędnie korzysta z jego usług w LM i w sporej mierze przez to odszedł już zimą 2017. – Zostałem w Warszawie po to, by grać w Lidze Mistrzów. Dzięki moim golom awansowaliśmy do tych rozgrywek. Zasłużyłem na więcej szacunku od trenera. On jednak nawet nie wyjaśnił mi, dlaczego nie grałem. Komunikacja między mną a trenerem nie wyglądała najlepiej. Prawie w ogóle ze mną nie rozmawiał. „Dzień dobry”, „do widzenia” – to wszystko. Nigdy do mnie nie dzwonił – narzekał w „Przeglądzie Sportowym”.

Chicago Fire zapłaciło za niego 3 mln euro i nie żałowało. Nikolić przez trzy sezony zdobył w MLS 51 bramek, choć tendencja spadkowa była zauważalna. Zaczął od 21 goli, by skończyć na sezonie z dwunastoma. Piłkarz mimo zgrzytu na koniec do dziś bardzo dobrze wspomina pobyt w Polsce, ale raczej do naszego kraju nie wróci. Teraz przydałoby się jeszcze porządnie dorobić do emerytury.

***

2. Danijel Ljuboja. Tęsknimy za takimi transferami. Ljuboja zapewniał show na boisku, czasami również poza nim. Dla takiego piłkarza ludzie chodzili na stadiony i włączali telewizor. Legia bardzo dużo ryzykowała, bo sprowadziła sowicie opłacanego (prawie) 33-latka, ale tym razem trafiła. Ljuboja nie był piłkarskim wrakiem, nie miał za sobą poważniejszych kontuzji, nie zaliczał też okresu buforowego na jakimś zadupiu przed wylądowaniem w Polsce. Przychodził prosto z Ligue 1, po sezonie z pięcioma golami dla Nicei. Rok wcześniej zdobył we francuskiej ekstraklasie 10 bramek dla Grenoble. Swego czasu sporo pograł w Bundeslidze i PSG, był gwiazdą Strasbourga. Wyróżniał się także charakterystycznym blond pasem na głowie. Kto interesował się piłką, musiał go kojarzyć. Nie trzeba było odpalać internetu, żeby sprawdzić, któż to przyszedł.

Mimo że Serb nie był tytanem pracy, przez półtora roku najczęściej grał na miarę oczekiwań, do tego przy nim rozwijali się inni. Najlepszą formę osiągnął jesienią 2012 roku, gdy trenerem został Jan Urban. Dał swojemu podopiecznemu jeszcze więcej swobody, co przyniosło natychmiastowe efekty. Najmniej mile Ljuboję wspomina Zbigniew Małkowski. Broniąc w Koronie Kielce na inaugurację sezonu 2012/13, trzykrotnie skapitulował po jego strzałach, a ten wcale nie miał dość. Małkowski w pewnym momencie podszedł do Ljuboi i zasugerował mu, że już wystarczy, niech zostawi coś na kolejne mecze.

Cieniem na tej historii kładzie się ostatnich kilka miesięcy. Ekscentryczny napastnik zaczął przesadzać z imprezowaniem, a kulminacja nastąpiła podczas pamiętnego wypadu do Enklawy po finale Pucharu Polski. Podpici Ljuboja i Radović oferowali drinka prezesowi Bogusławowi Leśnodorskiemu. Skończyło się na potężnych karach finansowych, a w przypadku „Ljubo” również na zawieszeniu, bo nie był to jego pierwszy wyskok. Na pożegnanie wszedł jeszcze na końcówkę w ostatniej kolejce ze Śląskiem Wrocław. Przedłużanie kontraktu byłoby pozbawione sensu. –  U Danijela nigdy nie podobała mi się jedna rzecz, a mianowicie to, że on uzurpował sobie prawo do żądania szacunku za to, co już uczynił. Uważam, że na szacunek w Legii i w Warszawie trzeba sobie zapracować tym, co robi się na boisku. Nie możesz wymagać od ludzi, by szanowali cię za to, co zrobiłeś w Paryżu. Jeżeli tego chcesz, to po prostu jedź do Paryża. Tutaj masz czystą kartę – mówił wprost na oficjalnej stronie klubu dyrektor sportowy Michał Żewłakow.

Ljuboja nie ukrywał żalu do Leśnodorskiego w rozmowie z Legia.net. – Zabrakło szczerej rozmowy. Gdybym został wezwany i usłyszał, że jestem już stary, że klub chce stawiać na młodszych i dlatego nie zostanę w Legii na przyszły sezon, to bym zrozumiał podał rękę i wszystko byłoby w porządku. Zamiast tego jednak czytałem w prasie o sobie różne rzeczy. A to prezes powiedział, że nic nie osiągnąłem, niczego nie wygrałem, a to, że jestem słaby. Przed meczem z Bełchatowem miałem duży zabieg stomatologiczny, miałem krojone dziąsła, brałem antybiotyki. Dentysta mówi – Ty nie graj za dwa dni, odpocznij. Ja mówię, że zagram, jeśli trener mnie wystawi i dam z siebie wszystko. Zagrałem, ale było kiepsko. Zdarza się. Ale potem prezes powiedział, że Ljuboja duża zarabia, że wyłączył go z gry obrońca, co zarabia 15 razy mniej. Takie słowa bolały, nie były potrzebne. Było też, że Ljuboja duża zarabia i mało strzela goli… Demjan zdobył tylko jedną bramkę więcej niż ja, a ja w końcówce nie mogłem poprawić tego wyniku. Poza tym, co to za tłumaczenie? Ile zarabiał Beckham, a ile strzelił bramek w ostatnich latach? – mówił zdenerwowany.

I dodawał: – Moim zdaniem opinia publiczna była przygotowywana do tego, że nie będzie już Ljuboi w Legii. Tak by było wkurzenie, że Legia nie przedłuża ze mną umowy i osłabia się przed grą w pucharach. Dzięki tym wszystkim tekstom na mój temat powstał wokół mnie czarny PR. Ludzie codziennie mogli przeczytać, usłyszeć, że ten Ljuboja to słaby jest, że nie ma co się nim zachwycać. Kiedy słyszy się takie rzeczy po raz enty to można w nie uwierzyć. Na szczęście kibice zapamiętali, co zrobiłem dla Legii – ile bramek zdobyłem, przy ilu asystowałem. Dali temu wyraz w niedzielę, co było wspaniałe.

W każdym razie, rozstano się w ostatnim momencie, by ogólne wspomnienia dotyczące tego zawodnika pozostały dobre. Choć poważnie interesowała się nim Pogoń Szczecin, Serb przez rok pograł jeszcze w drugiej lidze francuskiej dla RC Lens. Dobrze zaczął, ale na koniec – cóż za zaskoczenie – został zesłany do rezerw za balowanie.

***

1. Vadis Odjidja-Ofoe. W szranki o miano najlepszego obcokrajowca w historii Ekstraklasy mogliby z nim stanąć tylko Kalu Uche i Miroslav Radović. Belg spędził w Legii raptem jeden sezon, ale przez większość czasu grał w swojej lidze, na poziomie niedostępnym dla innych. Na jego barkach stołeczny klub doszlusował do mistrzostwa w 2017 roku. Przede wszystkim jednak Vadis pokazał wielką klasę w europejskich pucharach. W meczach fazy grupowej Ligi Mistrzów, zwłaszcza z Realem Madryt i Sportingiem Lizbona, sprawiał wrażenie gościa, który jest w swoim żywiole i przebywa w towarzystwie, do którego pasuje.

Legia pozyskała go ze względu na splot sprzyjających okolicznościach dla siebie i niesprzyjających dla piłkarza, chcącego się odbudować. Obie strony na tym układzie zyskały. Mówiliśmy o transferze absolutnie niecodziennym, bo jakby nie było, do Ekstraklasy przychodził gość prosto z Premier League. Co prawda w sezonie poprzedzającym rozegrał raptem cztery mecze dla Norwich, ale jednak. Takich przeskoków po prostu się nie praktykuje. To prawda, że na początku Vadis poruszał się trochę jak emeryt, a w różnych wersjach prześcigano się w podawaniu, z jaką nadwagą zawitał do Warszawy. Jakąś miał na pewno i przez kilka tygodni musiał dochodzić do formy. Zdarzyło się nawet, że będący trenerem tymczasowym Aleksandar Vuković posadził go na ławce w Krakowie. Przełomem był mecz 11. kolejki z Lechią Gdańsk. Odjidja-Ofoe wymiatał, wynik 3:0 nie do końca oddaje różnicę klas tamtego dnia. Od tamtej chwili już praktycznie nigdy nie schodził poniżej swojego wysokiego poziomu, poza jedną wyprawą do Białegostoku.

Niestety stało się jasne, że ktoś tak dobry za długo w Polsce grać nie może i latem odejdzie. Prezes Dariusz Mioduski niepotrzebnie rozbudzał nadzieje, że jeszcze nie wszystko stracone, choć w praktyce sprawa dawno została przesądzona. Vadis przeszedł do Olympiakosu, przez pół roku wszystko było dobrze, strzelił nawet kolejnego gola w grupie LM. Po tym, jak okradziono jego dom, zraził się do Grecji i szybko wrócił do Belgii. Teraz już drugi sezon jest kluczowym ogniwem w KAA Gent.

PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/newspix.pl

Najnowsze

Inne kraje

Kluby z Arabii Saudyjskiej chcą Kevina De Bruyne. W grze 100 milionów euro

Patryk Fabisiak
0
Kluby z Arabii Saudyjskiej chcą Kevina De Bruyne. W grze 100 milionów euro
Ekstraklasa

Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Patryk Fabisiak
6
Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Komentarze

0 komentarzy

Loading...