Reklama

„Czułem się lepszy piłkarsko od Dawidowicza”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

26 października 2019, 09:49 • 14 min czytania 2 komentarze

Wojciech Zyska w sezonie 2012/13 dość niespodziewanie przebił się do wyjściowej jedenastki Lechii Gdańsk, zyskując spore zaufanie w oczach ówczesnego trenera biało-zielonych, Michała Probierza. Został nawet włączony do rady drużyny, jako przedstawiciel młodzieży, która szeroką ławą wkroczyła w tamtym czasie do kadry Lechii. Jesienią Zyska regularnie występował w środku pomocy gdańskiego zespołu, u boku takich zawodników jak Łukasz Surma, Paweł Dawidowicz, Przemysław Frankowski czy też Daisuke Matsui. Siedem lat później 25-latek próbuje odbudować swoją karierę w trzecioligowym Sokole Ostróda. Co poszło nie tak?

„Czułem się lepszy piłkarsko od Dawidowicza”
***

Wracasz czasem myślami do swojego ekstraklasowego debiutu?

Oczywiście pamiętam tamten mecz – listopad 2012 roku, starcie z Ruchem Chorzów. Na boisko wszedłem w 90 minucie. Muszę jednak powiedzieć szczerze, że nie jest to dla mnie bardzo istotne wspomnienie – zwykła zmiana taktyczna, dwie minuty spędzone na boisku. Nie ma do czego wracać, piłkę przy nodze miałem może ze dwa razy.

Byłeś jednym z tych nastolatków, na których postawił w tamtym czasie w Lechii trener Bobo Kaczmarek.

Reklama

Wszystko działo się bardzo szybko, co było dla mnie nawet trochę zaskakujące. Nie miałem czasu, żeby się z nową sytuacją oswajać albo ją przeżywać. Trener Kaczmarek przed sezonem 2012/13 zaprosił mnie na stadion Wybrzeża Gdańsk, gdzie trenowała cała ta młodzież, którą on chciał sobie obejrzeć razem ze swoimi współpracownikami ze sztabu szkoleniowego Lechii. To było na tydzień przed startem przygotowań pierwszej drużyny do ligowych rozgrywek. No i trener Kaczmarek wśród tej młodzieży wypatrzył paru zawodników, w tym mnie. W ten sposób trafiliśmy na treningi pierwszego zespołu. Potrenowaliśmy z Lechią dosłownie chwilę i właściwie od razu pojechaliśmy na obóz z drużyną. To był dla mnie lekki szok – znalazłem się przecież na zgrupowaniu Lechii Gdańsk.

Jak potraktowali was, młodych, ci bardziej doświadczeni piłkarze Lechii?

Mieliśmy o tyle łatwo z wejściem do pierwszej drużyny, że w tym samym czasie trener Kaczmarek włączył do zespołu bardzo wielu młodych zawodników. Siłą rzeczy – starszyzna nie mogła robić nam po górkę. Wiadomo, jak ktoś coś przeskrobał – nie napompował piłek, nie przygotował sprzętu przed treningiem – to jakaś bura w szatni była. Generalnie jednak przyjęcie nas do drużyny przebiegło gładko. Starsi koledzy chętnie nam podpowiadali, a niektórzy – na przykład Krzysiek Bąk – nie mieli żadnego problemu, żeby sobie z młodszymi kolegami pożartować albo po prostu pogadać. Wewnątrz szatni panowała naprawdę przyjazna atmosfera.

Do Lechii trafiłeś trochę inaczej niż wielu innych młodzieżowców – bez przetarcia w juniorach, bezpośrednio do pierwszej drużyny, jako wychowanek Olimpii Sztum. Mówiło się nawet, że Kaczmarek – mieszkający w Sztumie – trochę ciągnie cię za uszy.

Ja tego nigdy nie odczuwałem. Mógłbym nawet powiedzieć, że było odwrotnie. Musiałem dwa razy mocniej udowadniać, że zasługuję na szansę. Jednak zdecydowanie przyznaję, że to właśnie on wprowadził mnie do dużej piłki. Myślę, że gdyby nie trener Kaczmarek, to nigdy bym nie zaistniał na poziomie ekstraklasy. Uchylił mi tę furtkę, dzięki niemu znalazłem się Lechii. Niektórym osobom to przeszkadzało, pojawiały się różne pogłoski. Ale też pamiętajmy, że ja nie byłem przecież zupełnie przypadkowym piłkarzem – jeździłem na kadrę Pomorza, byłem na zgrupowaniach reprezentacji Polski do lat 16, raz dostałem też powołanie na kadrę od trenera Dorny. Nie czułem się gorszy od pozostałych młodych piłkarzy, których w tamtym czasie wprowadzano do pierwszego zespołu Lechii.

Starogard Gdanski, 13.10.2018 PILKA NOZNA MECZ SPARING KP Starogard Gdanski - Lechia Gdansk POLISH LEAGUE FOOTBALL SPARING GAME KP Starogard Gdanski - Lechia Gdansk NZ wojciech zyska FOT. WOJCIECH FIGURSKI / 400mm.pl

Reklama

Jak to się w ogóle stało, że postawiłeś w życiu na futbol?

Świętej pamięci Zygmunt Kopczyński – legenda Olimpii Sztum, najpierw zawodnik potem działacz klubu – był dobrym znajomym mojego taty. W sumie to ich rozmowy spowodowały, że zacząłem profesjonalne treningi piłkarskie. Postanowili zapisać mnie do klubu – widzieli, że całe dnie spędzam na podwórku, bez przerwy ganiając za piłką. Im zawdzięczam, że wszedłem na tę ścieżkę. Z kumplami spotykaliśmy się na takim placu, który mieści się na zamku w Sztumie. Tam właśnie graliśmy w piłkę. Ja, jako najmłodszy z całego towarzystwa, zwykle lądowałem na bramce. I w sumie wiele nie brakowało, a zostałbym bramkarzem na stałe, rozważałem to, ale na pierwszym treningu w Olimpii zobaczyłem tak wielu chętnych do stania na bramce, że postanowiłem jednak pozostać w polu.

Gra w piłkę na terenie zamku? Brzmi nieźle.

Zdecydowanie! Klimatyczny, lekko schowany placyk, zawsze zadbany trawnik. To było nasze ulubione miejsce do gry. Niestety czasami przepędzał nam stamtąd stróż, ale jakoś potrafiliśmy sobie z tym poradzić.

Jak już wylądowałem w Olimpii, to się wszystko szybko potoczyło – zacząłem treningi z kolegami starszymi ode mnie o rok, później trafiłem do jeszcze starszego rocznika. Kiedy skończyłem piętnaście lat, zacząłem trenować z seniorami. Zasady były takie, że nie mogłem grać w IV lidze przed ukończeniem szesnastego roku życia, więc ćwiczyłem z dorosłymi zawodnikami, a mecze grałem w swojej grupie juniorskiej. Potem – wypożyczenie do Tczewa. No i kiedy miałem osiemnaście lat, pojawiła się oferta z Lechii.

Treningi z seniorami w tak młodym wieku przyspieszyły twój rozwój?

Zdecydowanie tak, to było bardzo ważne. Kiedy początkowo jeździłem na zgrupowania kadry Pomorza, nie czułem się pewnie w swojej kategorii wiekowej. Miałem wrażenie, że nie wypadam najlepiej na tle innych zawodników. Treningi z seniorami sporo zmieniły – nauczyłem się męskiej gry, nabrałem twardości, zbudowało to moją pewność siebie. Między piętnastym a siedemnastym rokiem życia zrobiłem przeskok w karierze, którego chyba się po mnie nie spodziewano. Kwestia ogrania w dorosłej piłce, to zrobiło różnicę.

Sztum to w sumie niewielka miejscowość. Miałeś od dziecka takie pragnienie, żeby wyrwać się do większego miasta, jakieś poczucie braku perspektyw?

Nie chciałem nigdy wyjeżdżać za wszelką cenę. Sztum to nie jest takie złe miasto – mamy plażę, jeziorko, jakiś bulwar też się znajdzie. Zawsze można coś porobić. Wydaje mi się, że to całkiem przyjemne miejsce do życia. No ale wiadomo – większość młodych ludzi wyjeżdża do Gdańska czy Torunia na studia, więc zawsze gdzieś tam się domyślałem, że i mnie to prędzej czy później czeka. W sumie wyszło na to, że – dzięki piłce – trafiłem do Trójmiasta szybciej niż moi rówieśnicy, którzy mocniej postawili na naukę.

Rozważałeś jakieś inne drogi niż kariera piłkarza?

Przyznam szczerze, że tak. Przed transferem do Lechii piłkę traktowałem trochę bardziej jako hobby, grałem po prostu dla przyjemności, było to dla mnie jakieś dodatkowe wyzwanie, ale też pasja. Równolegle podjąłem naukę w technikum logistycznym. Pewnie gdyby nie pojawiła się oferta z Gdańska, to poszedłbym w tym kierunku, piłkę traktując wyłącznie jako dodatek do życia. Dzisiaj siedziałbym gdzieś za biurkiem, planując transporty albo rozliczając coś w jakimś magazynie. Tymczasem mogę wciąż bawić się w futbol.

Nie żałujesz swoich wyborów?

Jeszcze nie! Zobaczymy, jak to się wszystko potoczy, ale na razie uważam, że wybrałem słusznie.

Jak ci się spodobało trójmiejskie życie? Legendy krążyły o imprezowych dokonaniach młodych lechistów.

Ja na początku, zaraz po podpisaniu kontraktu z Lechią, miałem w ogóle problem ze znalezieniem sobie pokoju. W końcu udało mi się wynająć mieszkanie ze znajomymi ze Sztumu, to wszystko odbywało się trochę na wariackich papierach. Początek tej mojej przygody z Trójmiastem wiązał się zatem z problemami typowo logistycznymi, trochę przyziemnymi. Nikogo w Gdańsku nie znałem. Nie licząc może Łukasza Kacprzyckiego, którego spotykałem wcześniej na różnych zgrupowaniach. Z nim spędzałem większość wolnego czasu, ale w Sopocie rzadko można mnie było spotkać. Powiem tak – ja od Lechii dostałem taki kontrakt, że ledwo mi starczało na mieszkanie i ogólnie na życie. Jeśli była jakaś impreza drużynowa, integracja – pewnie, wpadałem. Ale raczej nic więcej.

Lechia nie była w tamtym czasie tak mocna jak dzisiaj, ale parę poważnych nazwisk w składzie figurowało. Między innymi w drugiej linii.

Czułem szacunek do tych zawodników. Łukasz Surma był piłkarzem, którego codziennie podpatrywałem na treningach i słuchałem każdej jego podpowiedzi. Imponował mi sposób, w jaki Łukasz poruszał się po boisku – zawsze pod grą, zawsze pod piłką. To są takie niuanse, które można było zaobserwować. Robił na mnie duże wrażenie. No i Daisuke Matsui. Jeden z dwóch najlepszych zawodników, jakich widziałem w Lechii. Rzecz jasna obok Razacka Traore.

Tak naprawdę najlepszy czas zaczął się dla ciebie w Lechii po odejściu Kaczmarka. W sezonie 2013/14 klub objął Michał Probierz i wydawało się początkowo, że stajesz się ważnym puzzlem w jego układance.

Trener Kaczmarek, jak już wspominałem, uchylił przede mną drzwi, ale można powiedzieć, że dopiero trener Probierz szerzej je otworzył. W moim pierwszym sezonie w Lechii pojawiłem się na boisku tylko kilka razy, w kolejnym było już tych występów kilkanaście. Znalazłem się w gronie tych zawodników, którym trener Probierz odważniej zaufał. Mam tu na myśli choćby Pawła Dawidowicza, Przemka Frankowskiego. Nie ukrywam – po cichu liczyłem, że tych szans na grę pojawiać się będzie dla mnie coraz więcej. Początkowo układało się to wszystko po mojej myśli – w rundzie jesiennej sporo grałem, można nawet powiedzieć, że zostałem zawodnikiem wyjściowej jedenastki.

Probierz – zdaje się – włączył cię nawet do rady zespołu?

To prawda. Pierwszą moją reakcją było zaskoczenie, kiedy trener przekazał taki komunikat podczas odprawy. A poza tym – olbrzymi zaszczyt. Obecność w radzie drużyny, gdzie pełniłem rolę przedstawiciela młodzieży, to była spora nobilitacja. Na pewno wielu wychowanków marzyło o takiej pozycji w klubie, tymczasem przypadła ona mnie.

Jak wspominasz współpracę z Probierzem?

Bardzo surowy szkoleniowiec, ale jednocześnie uczciwy wobec zawodników. Czytałem, że w meczu z Pogonią zaliczył swój mecz numer 400 na ławce trenerskiej. To nie jest przypadek. Bardzo mi odpowiadał sposób, w jaki organizował treningi – było ciężko, ale też typowo po piłkarsku. Kiedy trzeba było krzyknąć, trener krzyczał. Kiedy trzeba było pochwalić, chwalił. Naprawdę świetnie mi się z nim współpracowało.

Lubisz wymagające treningi?

Jeśli z piłką – tak. Bieganie po lasach czy górach niespecjalnie mi odpowiadało, no ale trzeba było się przemęczyć.Pamiętam nasz obóz w Grodzisku – pobudka przed śniadaniem, zegarek na rękę i godzinne bieganie. Potem trzy treningi dziennie, a wieczorem – dla chętnych – siatkonoga. Nie było łatwo, ale trener Probierz miał tak to wszystko pomyślane, żeby efekty przyszły w trakcie sezonu.

Podejrzewam, że gdyby nie przetarcie na obozach u trenera Probierza, to zajęć z trenerem Monizem, który trafił do Lechii na końcową fazę sezonu, byśmy w ogóle nie wytrzymali. U Probierza na obozach pracowało się ciężko, ale mikrocykl tygodniowy był – powiedzmy – umiarkowany. U Moniza z kolei mieliśmy po dwa treningi dziennie, często dwugodzinne. Nie wszyscy potrafili się przestawić na taki tryb pracy. To były zupełnie inne metody niż te, które stosują polscy trenerzy. No ale w pewnym sensie ta harówka się opłaciła, bo na tamten czas trener Moniz osiągnął z Lechią najlepszy wynik w lidze od wielu, wielu lat.

Rozstanie Probierza z Lechią tak naprawdę zakończyło także i twoją przygodę z tym klubem.

Zaczęło się od tego, że podczas meczu z Zawiszą Bydgoszcz doznałem kontuzji. Wyjątkowy pech, bo to było dla mnie indywidualnie udane spotkanie, które wysoko wygraliśmy. Akurat zaczynała się runda wiosenna, a mnie odnowił się uraz kostki. Wróciłem do zdrowia, trener Probierz dał mi jeszcze szansę występu w Pucharze Polski, ale tamto spotkanie niestety kompletnie nie ułożyło się po naszej myśli. Szybko straciliśmy gola na 0:1, a już po pierwszym spotkaniu Lechia miała niekorzystny wynik do odrobienia. Trener od razu zaczął robić ofensywne zmiany, padłem tego ofiarą. Dostałem wędkę. Ostatecznie wyniku nie udało się odwrócić i w klubie doszło do kolejnej zmiany na ławce trenerskiej.

W pierwszych trzech-czterech meczach trener Moniz nie widział mnie w wyjściowym składzie, potem przyplątały się kolejne urazy. Czułem, że mój czas w Lechii dobiega końca. Wprawdzie Andrzej Juskowiak, który – o ile się nie mylę – był wtedy dyrektorem sportowym Lechii oferował mi możliwość przedłużenia kontraktu z klubem, ale nie byłem tym za bardzo zainteresowany. Widziałem co się dzieje – jacy zawodnicy trafiają do Lechii i w jakiej ilości. Niesamowity zaciąg, w tym wielu graczy na moją pozycję. Przez drużynę przeszła rewolucja kadrowa. Wolałem skorzystać z okazji i pójść na wypożyczenie do I ligi.

FOT WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl 2013-07-30 PILKA NOZNA - MECZ TOWARZYSKI LECHIA GDANSK - FC BARCELONA 2 - 2 MESSI LIONEL, ZYSKA WOJCIECH

Poczułeś się jakoś nieuczciwie potraktowany przez klub? Trener Bobo Kaczmarek w rozmowie z nami zżymał się swojego czasu, że tacy zawodnicy jak ty nie dostali poważniejszej szansy w Lechii. Takiej, jaką dzisiaj dostają Fila czy Makowski.

Wiadomo, że brak gry jest dołujący. Jednak miałem też ciągłe kłopoty z kontuzjami, co mnie wytrącało z rytmu. Poza tym – Przemek Frankowski regularnie dostawał swoje szanse, podobnie Paweł Dawidowicz. Myślę, że wszyscy mieliśmy wtedy odpowiednie warunki do tego, żeby na dłużej zaistnieć w Lechii. Trzeba było po prostu wykorzystać okazję. Kiedy ta już się nadarzała, to trzymać się jej rękoma i nogami. Za żadne skarby nie wypuścić. Wykorzystywać każdy kolejny mecz. Najwyraźniej ja tego nie zrobiłem, dlatego teraz Przemek i Paweł grają w mocnych ligach, ocierają się o reprezentację Polski, no a ja jestem w Sokole Ostródzie.

Z Dawidowiczem rywalizowaliście o miejsce w składzie. Był lepszy od ciebie?

Zgadza się, konkurowaliśmy. Piłkarsko – biorąc pod uwagę tylko te aspekty – czułem się lepszy od Pawła. Wyraźnie mu jednak ustępowałem pod kątem fizyczności. Był wyższy, silniejszy, szybszy, bardziej wytrzymały – pod tymi względami miał nade mną bardzo dużą przewagę.

Z perspektywy czasu oceniasz swoją przygodę z Lechią jako rozczarowanie?

Na pewno nie traktuję tego w takich kategoriach. Wierzę, że jest jeszcze szansa, by zakręcić się w okolicach I ligi, może nawet ekstraklasy. A jeśli nie? Nie będę przecież płakał. Biorę to, co życie mi daje.

Lechia początkowo wypożyczyła cię do pierwszoligowej Wisły Płock, ale tam też miejsca nie zagrzałeś. Choć znów trafiłeś pod skrzydła trenera Kaczmarka, tym razem Marcina.

Ciężko mi już dzisiaj to oceniać. Na pewno tam nie wchodziły już w grę problemy zdrowotne. Wisła miała wtedy jasny cel – awans do ekstraklasy. Wydawało mi się, że moje początki w klubie są w miarę pozytywne, jednak potem przytrafił mi się kiepski występ przeciwko Pogoni Siedlce i trener zdecydował się na kilka zmian w składzie. Zespół zaczął lepiej funkcjonować, niestety już beze mnie w wyjściowej jedenastce. Nie dziwię się trenerowi, że już nie kombinował, skoro wszystko działało jak należy. A konkurencję w środkowej strefie też miałem tam niezłą, bo rywalizowałem między innymi z Jackiem Góralskim.

Teraz jesteś w trzecioligowym Sokole Ostróda. Drużynowo zaliczacie całkiem fajny sezon…

Drużynowo – na pewno tak, idzie nam dobrze. Jednak w moim przypadku nie wygląda to już różowo. Treningi z Sokołem zacząłem dopiero we wrześniu, właściwie to nawet w połowie miesiąca. Dopiero od dwóch-trzech kolejek jestem przez trenera brany pod uwagę przy ustalaniu składu. Wcześniej, gdy jeszcze grałem w Starogardzie Gdański, doznałem poważnej kontuzji. Rozwalony staw skokowy, zerwane więzadła, pęknięta kość strzałkowa. Troszkę czasu straciłem na leczenie tego urazu, zatem dla mnie – mówię indywidualnie – ostatnie miesiące to był bardzo kiepski okres. Jednak patrząc zespołowo – Sokół ma za sobą dobry czas. Pierwsze miejsce w III lidze, kroczymy drogą do awansu.

Z powodu tej kontuzji opuściłeś Starogard?

To wyglądało trochę inaczej. Istniał temat przedłużenia kontraktu ze Starogardem, ale jednocześnie pojawiło się też zainteresowanie klubu drugoligowego. Nie ukrywam – była to dla mnie kusząca opcja, wskoczyć choćby szczebelek wyżej. Czekałem na rozwój sytuacji, odwlekając przedłużenie umowy. No i w końcu nic z tego nie wyszło, a ja pozostałem bez klubu. Po zakończeniu okienka transferowego dołączyłem do Sokoła.

Czyli ambicja żeby pokazać się jeszcze gdzieś wyżej cały czas się mocno tli.

Zdecydowanie. Uważam, że stać mnie na to, żeby jeszcze pograć na wyższym poziomie. Kiedy usłyszałem o zainteresowaniu z II ligi, potraktowałem to jako szansę dla siebie. Myślę, że wielu zawodników postąpiłoby podobnie. Patrząc na to, gdzie byłem jeszcze kilka lat temu, a gdzie gram teraz – jasne, że nie mogę być usatysfakcjonowany przebiegiem mojej kariery. Zawsze jest ta myśl, że wszystko mogło się potoczyć inaczej. Staram się jednak nie narzekać – koncentruję się na pracy, no i właśnie czekam na kolejne szanse zaistnienia wyżej.

Nie wybiegam jednak zbyt daleko w przyszłość. Na razie skupiam się na tym, żeby wrócić do optymalnej formy, potem chciałbym pomóc Sokołowi w awansie do II ligi. Na razie idziemy w odpowiednim kierunku – klub ma wszystko, co potrzebne do awansu. Są kibice, fajny stadion, dobre boisko, właściwa otoczka wokół klubu i wyrównana, mocna kadra.

screencapture-207-154-235-120-admin-2019-10-26-06_16_20

Najlepsze wspomnienie z Lechii?

Na pewno mecz z Barceloną. Jestem ich kibicem od lat, a tutaj nadarzyła mi się okazja rywalizowania na boisku z Messim, z Neymarem, z Sanchezem… To było coś wyjątkowego. Po zwykłym meczu ligowym człowiek wraca do domu, je kolację, idzie spać. Po tamtym spotkaniu nie mogłem zmrużyć oka, analizowałem każde swoje zagranie, na okrągło przypominałem sobie konkretne sytuacje. Mnóstwo wiadomości i telefonów od znajomych. Duże przeżycie.

Jakąś koszulkę udało się zgarnąć?

Niestety nie, ale  w korytarzach porobiłem sobie kilka zdjęć z zawodnikami Barcy!

rozmawiał Michał Kołkowski

fot. FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...